Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/Zakończenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAKOŃCZENIE.

W trzy miesiące po opisanych przez nas wypadkach, Ludwika z Tristanem oboje w żałobie, kończyli obiad w hotelu Maurice w Paryżu, gdy służący oznajmił im, pana Willema.
— Jak się masz drogi przyjacielu? już też bardzo dawno jakeśmy cię nie widzieli.
Willem nierównie bledszy niż dawniéj, kiedyśmy go w Holandyi znali, zręcznie i z wdzię kiem pocałował wyciągniętą doń rękę Ludwiki i siadając obok Tristana, odezwał się:
— Dowiedziałem się że wyjeżdżasz jutro.
— Prawda, wyjeżdżamy.
— Czy nie mógłbyś o kilka dni wyjazdu spóźnić?
— Jeżeli tego dla oddania ci przysługi potrzeba wymaga, to bardzo chętnie.
— Właśnie jéj od ciebie potrzebuję.
— Jestem cały gotów dla ciebie mój drogi; o cóż idzie?
— Potrzebuję świadka.
— Czy się pojedynkujesz.
— Nie, żenię się.
— A! z kimże?
— Ze śliczną młodą osobą; którą namiętnie kocham i która zdaje mi się kocha mnie także cokolwiek.
— A nasze dawne miłostki?
— Opowiem ci to wszystko innym razem, na teraz wiedz tylko, że zupełnie z nich wyleczony jestem.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Ale to nie dosyć, muszę cię jeszcze przedstawić przyszłéj matce mojéj.
— Kiedy ci się tylko spodoba.
— Ja przyszedłem po ciebie.
— Jak to? natychmiast?
— Tak jest.
— Pozwól tylko że się cokolwiek ubiorę zaraz ci służę.
Tristan udał się do swego pokoju, zostawiwszy Willema z Ludwiką.
— Czy pani nie gniewasz się na mnie, za spóźnienie waszéj podróży?
— Bynajmniéj, znam przyjaźń męża mego dla pana i podzielam uczucia jego i zajęcie się, tak ważnym wypadkiem w losie jego.
— Przyjmij pani tysiączne dzięki za życzliwość swoją: gdzie pani jedzie?
— Do Wioch. Jest to dogodzenie fantazyi mojéj, bardzo bowiem zażądałam odwiedzić razem z mężem te miejsca, które każde z nas osobno przebiegało, i razem podzielać wrażenia tak odmiennie pierwéj pojęte.
— Jestem gotów, odezwał się Tristan, wychodząc cały ubrany, czy daleką mamy drogę?
— Na włoską operę.
— A! to przyszła twoja rodzina tam będzie?
— Tak jest.
— Czy co nowego przedstawiają?
— Właśnie nie tylko nową sztukę, ale nawet nowa śpiewaczka ma pierwszy raz wystąpić.
— Jak się nazywa?
— Zdaje mi się że Lea.
Ludwika spojrzała na Tristana.
— Otóż wrażenie którego już nie doznam w Medyolanie, odezwała się Ludwika.
Tristan uśmiechnął się na uwagę Ludwiki, bo przypominacie sobie pewnie że Impresario, opowiedział Ludwice stosunki Tristana z tą śpiewaczką.
Co do Willema, nieznającego tych szczegółów z historyi przyjaciela swego, ten pojąć nie mógł, o co rzecz się toczyła.
— Nie pójdziesz za kulisy? zapytała męża nadstawiając mu czoło do pocałowania.
— Bądź spokojna.
Młodzi ludzie wyszli.
— No! a pani Van-Dick? zapytał Tristan, czy już do prawdy wyrzucona z serca twego?
— Na wieki! mój drogi, ten śmieszny związek, wiecznie mi sumienie moje wyrzucać będzie. Mój Boże! jakże ja też musiałem się wydawać niedorzecznym w oczach twoich!
— Więcéj cię lubię takim, jakim mi się teraz wydajesz, a niżeli jakim byłeś, jednakże powiedz mi co się z nią dzieje?
— Powróciła do siebie z nowym komisantem, przywiezionym niby dla pana Van-Dicka, który już tam był instalowany, jeszcze wtenczas jak po śmierci pana Mametyna, nie mogłem się oprzeć chęci wyjechania do Paryża. Zdaje mi się że wiesz już to wszystko.
— Dobre ci się wydarzyło małżeństwo?
— Zobaczysz i sam osądzisz.
W kilka chwil później, Willem wprowadziwszy przyjaciela do loży pierwszego rzędu w teatrze opery włoskiéj, i zastawszy tam podeszłą już panią z mężem, i córką przedstawił Tristana.
Tristan spojrzał się na tę wytworną ciżbę tak dawno niewidzianą, i postrzegł w loży prawie naprzeciwko téj w któréj się znajdował, kobietę patrzącą na niego przez lornetkę i uśmiechającą się pod jéj zasłoną.
Tristan czekał aż się lornetka uchyli; natenczas poznał Henrykę de Lindsaj uśmiechającą się do niego tym sposobem, jakby mu dać znać chciała, że może przyjść do loży w któréj z drugą tylko kobietą była.
Gdy przyszła matka Willema, zaprosiła Tristana na wieczór ślubny, Tristanowi zdawało się, że może się już oddalić, poszedł więc i otworzył drzwi loży Henryki, która widząc go wschodzącego wyciągnęła do niego rękę.
— Czy się zawsze gniewasz na mnie? śmiejąc się zapytała dawnego kochanka.
— Najmniejszego żalu nie mam do pani.
— Oh! bardzom ciebie żałowała.
— Prawdę pani mówisz?
— Honorem ręczę. Okrutnie też był nudny, ten twój przyjaciel.
— Nasz przyjaciel, chcesz pani powiedzieć?
— Ależ bo.... po co tę całą rzecz wziąłeś tak na serio?
— Bo byłem rozkochany.
— A teraz?
— Jestem żonaty.
— To wynalazła się żona?
— Wynalazła. Jeżeli pani masz jakie do Włoch polecenia, możesz mi je powierzyć, za kilka dni bowiem tam jadę.
— Może chcesz pan pomieszkać w moim pałacu nad wielkim jeziorem? zapytała uśmiechając się Henryka.
— Żartownisia!
— Więc pchnął cię szpadą? zgadła Henryka, bo nie było ciągu w jéj myślach, tak samo jak porządnego wątku w jéj czynach. — O Henryka pewnie pytasz pani? tak jest dał mi pchnięcie szpadą.
— Opowiedział mi to sam Henryk, niezmiernie się uśmiałam.
— Dzięki za przychylność.
— Ależ pan okropnie zostałeś pomszczonym.
— Jak to?
— Czy nie wiesz co mu się przytrafiło?
— Niewiem.
— Miał się żenić.
— To wiem.
— Zdaje się że znalazł ojca. Jedzie więc uścisnąć dawcę życia swego, wraca, i znajduje narzeczoną, poślubioną komu innemu.
— Biedny człowiek! ani razu wżyciu swojém nie był szczęśliwym.
— Dzięki panu, odezwała się Henryka, będę pamiętała te słowa jego; i wiesz co potém zrobił?
— Niewiem.
— Cały w rozpaczy udał się do swego zamku Engera; jeżeli przejeżdżać tamtędy będziesz mój przyjacielu odwiedź go.
— Naumyślnie tam pojadę; biedny chłopak!
— A teraz bywaj zdrów.
— Pani mnie wyganiasz?
— Tak jest.
Henryka wymówiła tę odpowiedź podnosząc do oczu lornetkę. Tristan wodząc wzrok za kierunkiem ręki, ujrzał młodego człowieka świeżo wchodzącego i którego wzrok spotykał się ze wzrokiem przedzielonym lornetką.
— Ostatnie zapytanie, wyrzekł Tristan.
— Mów.
— Ta Lea co dzisiaj śpiewa, jestże tą samą która dawniéj śpiewała pod kratą dziedzińca twego pałacu?
— Tak jest, ta sama.
— I która odmówiła ci odniesienia twego listu?
— Ta sama, ale któż ci to wszystko powiedział?
— Ona sama.
— To znasz ją?
— Znałem w Medyolanie.
Henryka rzuciła na Tristana, niezmiernie badawcze i znaczące spojrzenie.
— Tak jest odpowiedział młody nasz bohater.
— Pójdziesz ją powitać.
— To mi nie potrzebne.
— Ale czy ona obchodzi cię jeszcze?
— Jak to pani rozumiesz?
— To jest; czy cię jej szczęście obchodzi? chciałam powiedzieć.
— Tak.
— Więc powiem ci że cudownie śpiewała w pierwszym akcie, i za każdym hucznym oklaskiem publiczności, patrzyła się na tego młodego pana, siedzącego w trzecim krześle od orkiestry. A jak pan wrócisz do Paryża odwiedź mnie.
— Czy zawsze na ulicy Lille?
— Zawsze na tém samém miejscu.
Tristan skłoniwszy się Henryce i jéj towarzyszcze, wyszedł.
— Co to za pan? zapytała kobieta znajdująca się włoży pani de Lindsaj, po odejściu Tristana, nie znam go wcale.
— Oto cała długa historya do opowiadania, później ją usłyszysz: W téj saméj chwili dała bardzo nieznaczny znak, aby przyszedł, temu jegomości, na którego przez lornetkę przed chwilą patrzyła.
Młody człowiek usłuchał znaku, i natychmiast wszedłszy do loży Henryki zapytał:
— Widziałem tu jakiegoś pana przed chwilą?
— Tak jest.
— Cóż to za jeden?
— Jest to pan, którego znam bardzo mało i od którego najciężéj mi się opędzić, skoro go tylko gdziekolwiek spotkam, odrzekła z najobojętniejszą miną Henryka.
W ośm dni potém, Willem był ożenionym a Ludwika z Tristanem pędzili drogą do Włoch.
Tak powiedział nasz bohater tak też i zrobił, udał się najpierwéj do zaniku Enghera.
Wszedł z Ludwiką w rozwaliny, już nam znajome, gdzie znalazł starego służącego Henryka, tego samego starca, co go de Sainte Ile umieścił i wyposażył w swoim testamencie.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec nie poznawszy Tristana.
— Pana Henryka de Sainte-Ile!
— Pana Mametyna chcesz pan mówić?
— Tak jest, odpowiedział Tristan.
— Już nie żyje, panie.
— Nie żyje! ze wzruszeniem wykrzyknął Tristan.
— Tak jest panie.
— Jakimże nieszczęściem?
— Zdaje się że go najcięższe ostatnie nieszczęście najboleśniéj dotknęło, oprócz nawet śmierci ojca; powrócił więc i zamknął się tutaj, pewnego rana gdy go nie znalazłem w pokoju, w którym widać było że nie przepędził nocy, bo łóżko nieporuszone zastałem, pomyśliłem sobie, że poszedł w góry, że tam nawet przenocował, bo to się nieraz tak zdarzyło; szukałem go jak mogłem, po niejakim czasie znalazłem trupa mego biednego pana zawieszonego na wierzchołku skały, czy samobójstwem, czy przypadkiem zginął, tego nie wiem; wyszukałem poczciwych kmiotków i wspólnie z niemi pochowałem go tutaj. Patrz pan, dodał starzec to grób jego. I wskazał Tristanowi miejsce na którym wzniesiona ziemia już się darniną pokryła.
Ludwika uklękła na grobie, a wstając, zerwała nagietkę rosnącą na nim i schowała ją na pamiątkę.
— Biedny przyjaciel! wymówił Tristan.
— Oh tak! biedny! żałuj go pan, odezwał się starzec, niewiadomo prawdziwie dla czego znajdują się nieszczęśliwe i jakby przeklęte stworzenia od samego urodzenia, przez całe życie i w śmierci nawet swojéj.
Poczciwy starzec, obtarł łzy rękawem od sukni.
— Kiedyż znalazłeś ciało jego? zapytał Tristan.
— Piętnastego zeszłego miesiąca, w piątek rano, odpowiedział starzec.
— W piątek z zadziwieniem powtórzył Tristan.
— Tak panie, odpowiedział starzec.
— Ach! więc niezawodnie, trzeba widzę wierzyć w fatalność, wymówił Tristan.
— I w Opatrzność, odezwała się Ludwika, nadstawiając ze łzawém okiem czoło Tristanowi.
Potém oboje raz jeszcze pożegnawszy grób Henryka, zeszli zgóry trzymając się za ręce i często się odwracając, jakby chcieli żeby pamięć miejsca, widnokręgu, przeszłość i wszystkie w niéj wypadki i wszystko co za sobą zostawiali, głęboko się im wyryło w pamięci.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.