Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wieś Hottentotów.



Podróż w górę rzéki odbywała się z wielką szybkością. Wprawdzie w tym czasie rozpoczynała się pora dżdżysta, ale podróżnym pomieszczonym wygodnie w kajutach, wcale nie dokuczały ulewy. Parowiec płynął wybornie, nie napotykując ani mielizn, ani skał podwodnych, a że prąd był słaby, więc statek mógł rączo sunąć się pod wodę.
Brzegi rzéki Pomarańczowéj wciąż zachwycały oko czarowną panoramą. Lasy drzew najrzadszych i najrozmaitszych zmieniały się wciąż, a po wierzchołkach wyniosłych leśnych olbrzymów uwijały się stada ptactwa, przepysznie upierzonego.
Niektóre knieje rozciągały się na kilka mil od brzegów, ocienionych wszędzie wierzbami płaczącemi. Miejscami widać było rozległe bezleśne przestrzenie. Były to wielkie płaszczyzny, zarosłe niezliczonemi kolokwintami, z których zrywały się roje małych ptasząt, o miłym głosie.
Świat skrzydlaty zadziwiał swoją rozmaitością. Bushman wciąż zwracał nań uwagę Johna Murray, wielkiego lubownika wszelkiéj zwierzyny. Wspólność zamiłowań wnet obudziła wzajemną sympatyą. Anglik, spełniając obietnicę pułkownika Everesta, ofiarował Mokumowi przepyszny, dalekonośny sztuciec, systemu Pauly’ego. Nieużyteczném byłoby opisywać radość, jaką ten dar sprawił namiętnemu myśliwcowi.
Obadwaj strzelcy rozumieli się bardzo dobrze. Jakkolwiek uczony Anglik uchodził za najlepszego myśliwca na lisy w staréj Kaledonii, to przecież z zajęciem, a nawet pewną zazdrością, słuchał opowiadań swego na wpół dzikiego kolegi. Oczy jego iskrzyły się, gdy mu Mokum wskazywał ukazujące się na krańcu lasu przeżuwacze, bawoły mierzące sześć stóp od grzbietu do ziemi, uzbrojone czarnemi skręconemi rogami, girafy pędzące niezgrabnym galopem w śladach po kilkanaście ich liczących, gnu, pół wołu, pół konia, gromady wielkich danieli o rogach groźnych trójkątnych. Z pomiędzy gąszczów wypadały co chwila na przerywające je łąki stada rozmaitych antylop, gazelli, kóz, któremi roi się Afryka południowa. Nie byłaż to szalona pokusa dla tak zapalonego myśliwca, jak John Murray? Czyż jego nudne wyprawy na szkockie lisy mogły iść w porównanie z łowami, jakich tutaj używał taki Cummins, Anderson lub Baldwin?
Wyznać należy, że towarzysze Murraya nie doznawali takich jak on wzruszeń na widok tego ogromu zwierzyny. William Emery studyował z wielką uwagą towarzyszy swoich i starał się zbadać, co się kryło pod ich lodowatą powłoką. Pułkownik Everest i Mateusz Strux, obadwaj niemal równego wieku, równo też byli powściągliwi, ostrożni i przestrzegający form. Rozmawiali z sobą z powolnością i można było co rano przypuszczać, że znali się zaledwie od wczoraj. Nie należało się spodziewać, ażeby kiedykolwiekbądź jakieś poufalsze stosunki zawiązały się między nimi. Rzecz niezawodna, że dwa kawałki lodu, obok siebie położone, mogą wzajemnie przylgnąć, ale nigdy dwaj uczeni, zajmujący równe stanowisko w krainach nauki.
Mikołaj Polander był jednym z tych ludzi, którzy nigdy nie byli młodymi, ale też za to nigdy się nie zestarzeją. Astronom z Helsingforsu, wiecznie zajęty rachunkami swojemi, mógł być machiną genialnie urządzoną, pewnym rodzajem szczotów, gatunkiem powszechnego rachmistrza, jednym z tych cudów, którzy w pamięci mnożą przez siebie kilkucyfrową liczbę i wyciągają pierwiastki sześcienne.
Michał Zorn tak wiekiem, jako i żywem usposobieniem, dobrym humorem zbliżał się do Williama Emery. Miłe te przymioty nie przeszkadzały mu wcale być znakomitym astronomem i używać zasłużonej opinii. Poczynione przez niego odkrycia w przedmiocie mgławicy konstelacyi Andromedy, zjednały mu rozgłos po europejskich obserwatoryach, a z rzeczywistą zasługą łączył dziwną skromność i trzymał się prawie zawsze na boku.
William Emery i Michał Zorn powinni byli zostać przyjaciółmi: te same upodobania, te same dążności ich łączyły. Najczęściéj rozmawiali ze sobą. W tymże samym czasie Everest i Strux obserwowali się nawzajem w milczeniu; Polander, nie zwracając bynajmniéj uwagi na czarowne okolice, wyciągał w myśli pierwiastki sześcienne, a John Murray z Bushmanem układali plany olbrzymich łowów.
Podróż odbywała się bez najmniejszego wypadku; niekiedy zbliżone ku sobie granitowe ściany łożyska zdawały się dalszą zagradzać drogę; często lesiste ostrowy, sterczące w pośrodku koryta, zapowiadały niebezpieczne przejście, lecz pilot nie zawahał się nigdy; jedném skręceniem steru wyprowadzał statek na prąd właściwy, wymijał haki i mielizny, a sternik słuchał wskazówek Mokuma z wielkiém zajęciem.
We cztérech dniach szalupa przebyła przestrzeń dwustu czterdziestu mil angielskich, oddzielających wodospad Morgheda od Kurumanu, do rzéki Pomarańczowéj wpadającego, nad którym leży Lattakou. W osadzie téj wyprawa statku miała oczekiwać Everesta. W miejscu tém rzéka skręcała się, zmieniając dotychczasowy kierunek z wschodu na zachód na południowo-zachodni; załom ten tworzył kąt ostry, stanowiący północną granicę kolonii przylądkowéj; ztąd znowu zwracała się ku północnemu zachodowi i ginęła w puszczach rzeczypospolitéj transvallońskiéj.
W dniu 5-go lutego, o wczesnym ranku, parowiec wśród rzęsistéj ulewy dosięgnął stacyi „Klaarwather“ osady hottentockiéj, w pobliżu któréj Kuruman uchodzi do rzeki Pomarańczowéj. Pułkownik Everest, nie chcąc tracić chwili czasu, przepłynął szybko obok kilku chat buszmańskich, wieś tę tworzących, i zwiększywszy liczbę obrotów szruby, wpłynął na Kuruman, posuwając się w górę rzéki z szybkością trzech mil na godzinę.
Wkrótce potém Mokum zwrócił uwagę oficerów na hippopotamów, znajdujących się w rzece w znacznéj ilości. Olbrzymy te gruboskóre, które Holendrzy osady przylądkowéj przezwali krowami morskiemi, otyłe i ciężkie, a długie na dziesięć stóp, nie okazywały bynajmniéj usposobienia wojowniczego. Szum płynącego parowca i pluskanie szruby płoszyły je; znać szalupa wydawała im się jakimś nowym potworem, któremu nie było co dowierzać, a w saméj rzeczy, w obec straszliwego arsenału zgromadzonego na niéj, zbliżenie się do statku było niebezpieczném dla nich. Sir John Murray miał niepospolitą chęć posłania im kul kilku, lecz Bushman zapewnił go, że w górze rzéki bynajmniej ich nie braknie, a szanowny gentlemen zdecydował się oczekiwać na przyjaźniejszą łowom porę.
W pięćdziesięciu godzinach przebyto przestrzeń, oddzielającą ujście Kurumanu od Lattakou, a w dniu 7 lutego, o godzinie trzeciéj po południu, parowiec znalazł się na wysokości téj osady.
Skoro szalupa zarzuciła kotwicę, człowiek pięćdziesięcioletni, poważnego lecz dobrotliwego oblicza, wstąpił na pokład, a spostrzegłszy sir Williama Emery, podał mu rękę. Astronom przedstawił nowoprzybyłego swoim towarzyszom mówiąc:
— Wielebny Tomasz Dale, delegat towarzystwa misyjnego w Londynie, dyrektor stacyi Lattakou. Europejczycy powitali misyonarza, który, pozdrowiwszy ich, ofiarował swoje usługi.
Miasto, a właściwie osada Lattakou, jest stacyą misyjną, najdaléj od Kapu na północ wysuniętą; dzieli się ona na starą i nową. Stara, do któréj statek przybił, liczyła jeszcze na początku bieżącego stulecia przeszło dwanaście tysięcy ludności, która następnie wyemigrowała ku północnemu wschodowi. Miasto upadłe ustąpiło miejsca nowemu, zbudowanemu opodal na płaszczyźnie porosłéj niegdyś mimozami.
To nowe Lattakou, do którego nasi Europejczycy udali się, prowadzeni przez Tomasza Dale, składało się z czterdziestu może gromad domów, zamieszkałych przez 5 do 6 tysięcy ludności z plemienia Beszuanów.
W tém to mieście Dawid Livingstone przepędził trzy miesiące, zanim udał się w pierwszą podróż swoję w porzecze Zambezy, która miała go przenieść przez cały obszar środkowo-południowéj Afryki. Wiadomo, że podczas téj podróży, przebył nieznane ziemie, począwszy od przystani Loanda w Kongo, aż do początku Kilimani na wybrzeżach Mozambiku.
Po przybyciu na miejsce, pułkownik Everest wręczył misyonarzowi list doktora Livingstone, polecający swemu przyjacielowi komisyą naukową. Tomasz Dale odczytawszy ten list z widoczną przyjemnością, zwrócił się ku naczelnikowi wyprawy, zapewniając, iż będzie się starał wszystko, czegoby od niego żądać mogli, spełnić jak najgorliwiéj. Imię Livingstona, znane i szanowane we wszystkich okolicach téj części Afryki, magiczny wpływ nań wywierało.
Członków komisyi pomieszczono w zakładzie misyjnym, w baraku obszernym i schludnie zbudowanym na wzgórzu, a otoczonym dokoła jakby twierdzą nieprzebytym żywopłotem. Europejczycy rozmieścili się tutaj daleko wygodniéj, aniżeliby mogli w budynkach Beszuanów. Nie dlatego, iżby mieszkania krajowców brakiem czystości grzeszyły; przeciwnie, podłogi ich chat stanowi udeptana glina, na któréj pyłu dostrzedz trudno, a zaopatrzone są wyborném poszyciem nieprzepuszczającém kropli wody; zawsze to jednak tylko chaty, do wnętrza których zamiast drzwi prowadzi okrągława dziura, do wnijścia niewygodna; w chatach tych mieszka się wspólnie, a bezpośrednie zetknięcie z Beszuanami przyjemności sprawić nie może.
Naczelnik pokolenia, nazwiskiem Mulibahan, uważał sobie za powinność złożyć Europejczykom uszanowanie. Człowiek ten dość przyjemny, niemający murzyńskich warg nabrzmiałych, ani spłaszczonego nosa, postawy pełnéj, niezwężonéj, spodem jak u Hottentów, ubranym był w płaszcz misternie ze skór uszyty, oraz rodzaj fartucha, zwanego w języku krajowców „pukoje“. Na głowie nosił czapeczkę skórzaną, a na nogach sandały. Bransolety z kości słoniowéj zdobiły jego ręce, przy uszach wisiały kolce z blachy miedzianéj, będące zarazem kolczykami i amuletami; od czapki spadał mu w tył ogon antylopy, a laskę zdobił pęk czarnych piór strusich. Naturalnéj barwy ciała naczelnika Beszuanów nie można było rozpoznać z pod grubéj warstwy ochry, którą się od stóp do głowy wysmarował. Kilka nacięć, niedających się zatrzéć na udzie, wskazywało liczbę nieprzyjaciół, położonych trupem przez Mulibahana.
Wódz Beszuanów, może jeszcze poważniejszy od Mateusza Struxa, zbliżał się kolejno do każdego z Europejczyków, biorąc ich za nosy; operacya ta niezbyt przypadała do smaku Anglikom, poddawali się jéj wszakże, gdy im powiedziano, że tym obrządkiem Mulibahan zapewnia ich uroczyście o swéj przychylności i gościnném przyjęciu.
Ukończywszy tę ceremonią, Mulibahan cofnął się nie przemówiwszy słowa.
— A teraz, skorośmy otrzymali prawa obywatelstwa — rzekł Everest — nie traćmy chwili czasu i zajmijmy się naszemi czynnościami.

Wzięto się najgorliwiéj do pracy, a ponieważ zorganizowanie tak znakomitéj wyprawy wymaga wiele zachodu i pamięci o najmniejszych szczegółach, przeto komisya naukowa dopiero z początkiem marca mogła wyruszyć w drogę. Nie spóźniono się jednak wcale, bo właśnie czas ten wyznaczył pułkownik. W téj części roku kończy się pora deszczów, a nagromadzona podczas
Naczelnik pokolenia Mulibahan (str. 32).
niéj woda zapewniała podróżnym dostatek tego cennego artykułu w pustyni.

Wyruszenie w pochód oznaczono na dzień 2 marca. W dniu tym cała karawana, oddana pod dowództwo Mokuma, była w pogotowiu. Europejczycy pożegnali misyonarzy z Lattakou i opuścili ich zabudowanie o siódméj z rana.
— Dokąd udajemy się, pułkowniku? — zapytał William Emery, gdy minęli ostatnie chaty osady.
— Prosto przed siebie, panie Emery — odparł pułkownik — aż do chwili, gdy znajdziemy miejsce dogodne do zbudowania baraku.
O godzinie ósméj orszak przybył na szczyt płaskich wzgórz, otaczających dokoła Lattakou, a ztąd roztoczył się przed wędrowcami nowy widok; nieprzejrzana pustynia, kryjąca w swem głuchém i tajemniczém łonie niebezpieczeństwa, wypadki, trudy i cierpienia, jakie przybyszów w przyszłości oczekiwały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.