Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Rozmaite przygody.



W końcu miesiąca września, astronomowie posunęli się o jeden stopień dalej ku północy. Część południka, zmierzoną dotąd zapomocą trzydziestu dwóch trójkątów, obejmowała cztery stopnie, dzieła więc dokonano w połowie. Trzéj uczeni, pracując z niezwykłém wytężeniem, doznawali czasami tak wielkiego utrudzenia, że przerywali robotę na kilka dni; przyczyniały się do tego nadzwyczaj duszące upały. Wiadomo że wrzesień odpowiada kwietniowi na półkuli północnéj, na któréj pod tym samym stopniem szerokości leży Sahara i górny Egipt; w godzinach przypołudniowych niepodobna było pracować, pomiar więc przedłużał się, co wielce niepokoiło Bushmana z następnych powodów.
Na północ wymierzającego się obecnie południka, o jakie sto mil angielskich od ostatniéj stacyi zajmowanéj przez astronomów, łuk mierzony przecina osobliwszą okolicę, zwaną „Karru“ w języku krajowców, podobną do pustyni, rozciągającéj się u stóp gór Reggeweld w kolonii Kapu. Okolica rzeczona w czasie pory dżdżystéj nosi znamiona najurodzajniejszéj ziemi. Po kilku dniach deszczu, ziemia pokrywa się prześliczną zielonością, różnobarwne kwiaty wdzięczą się obficie dokoła, rośliny w bardzo krótkim czasie rozrastają się, a jak okiem zasięgnie, wszędzie bujne pastwiska, obfite potoki zraszają ziemię. Stada antylop spuszczają się z gór i obejmują w posiadanie te łąki zaimprowizowane. Lecz cudowne działanie przyrody trwa krótko; po miesiącu, a najwięcej po sześciu tygodniach, palące promienie słońca wypijają wszelką wilgoć, zamieniając ją w pary i mgły: stwardniała ziemia nie jest w stanie utrzymać roślinności; wszystko więdnieje i usycha: zwierz uchodzi w urodzajniejsze okolice, a w miejsce bogatéj i żyznéj okolicy zastępuje głucha pustynia.
Taką to ziemię miała przebywać wyprawa angielska przed dostaniem się do rzeczywistej pustyni, dotykającej jeziora Ngami. Łatwo pojąć, dlaczego Bushman pragnął przebyć tę okolicę, zanim susza zniweczy wszelkie źródła żywotne. Zdanie swoje przełożył on pułkownikowi, który zrozumiał doniosłość uwag strzelca i przyrzekł, o ile można, z robotami pospieszać; ale pośpiech ten nie powinien był szkodzić dokładności pomiaru; obliczanie kątów nie jest łatwém i nie zawsze da się wykonywać; praca ta wymaga pięknéj pogody. Pomimo nalegania Mokuma, roboty nie szły tak śpiesznie, jak należało, i myśliwiec był pewnym, że zanim się ukończą, chwilowa żyzność krainy Karru zniknie pod działaniem ognistych promieni słońca.
Trójkątowanie odbywało się na granicy téj ziemi; astronomowie mieli jeszcze sposobność podziwiania cudownéj żyzności krainy, ku której się zbliżali; nigdy jeszcze nie oglądali tak bujnej wegetacyi łąkowej. Pomimo palących upałów, liczne strumienie rozszerzały dokoła przyjemny chłód; nieprzeliczone stada zwierzyny znajdowały tu obfitą paszę. Miejscami zielone gaje urozmaicały okolicę, nadając jej podobieństwo do angielskiego parku.
Pułkownik Everest nie zachwycał się pięknością przyrody, ale za to sir John Murray, a nadewszystko William Emery, uczuli żywo wdzięk poetycznéj okolicy, rozciągającej się przed ich okiem. William tém silniej uczuwał teraz brak przyjaciela, Michała Zorna, z którym w podobnych razach podzielał wrażenia doznawane. O jakżeby teraz mile im schodził czas wolny od pracy, na podziwianiu przecudnych wdzięków przyrody.
Karawana posuwała się naprzód wśród téj czarownej krainy; niezliczone stada ptactwa śpiewem swym i lotem ożywiały łąki i gaje. Myśliwi orszaku nie tracili czasu daremnie, bijąc to wielkie korany, podobne do dropiów, a zamieszkujące licznie południową Afrykę, lub „grubogłowy,“ mające delikatne i wytworne mięso. Inne jeszcze ptaki zwracały uwagę Europejczyków, chociaż nie ze względów gastronomicznych. Nad brzegami strumieni, po nad licznemi potokami, większe ptaki upędzały się za żarłocznemi wronami, które im wypijały jaja, w piaskach nadbrzeżnych składane. Błękitne żurawie z białą szyją, szkarłatne czerwonaki, przechadzające się jakoby ogniste duchy pomiędzy zaroślami; czaple, kszyki, bekasy i kalasy przysiadające na grzbietach bawołów, rozciągniętych na murawie; siewki, ibisy egipskie, pelikany maszerujące szeregami jak wojsko — wszystko to ożywiało nadobną krainę, któréj jeszcze tylko niedostawało człowieka. Ze wszystkich jednak mieszkańców skrzydlatych, najbardziej zajmowały oka zmyślne „tkaczyki,“ których zielone gniazdka, niby olbrzymie gruszki, zwieszały się z gałązek wierzb płaczących. William wziął je zrazu za płód roślinny; jakże się zadziwił, zerwawszy parę i znalazłszy wewnątrz zielonej powłoki pisklęta; a jednak niezawodnie wzruszyłby ramionami z politowaniem, gdyby był wyczytał w opisach którego z starożytnych podróżników, że w Afryce znajdują się drzewa, których owoc żywe wydaje ptaki.
Karru więc przedstawiało w obecnéj chwili bajecznie żyzną krainę, eldorado paszy dla przeżuwaczów. Gnu o kończystych kopytach, kaamy, o których Harris twierdził, że się składają z trójkątów, łosie, gemzy, gazelle, przesuwały się licznemi stadami. Co za rozmaitość zwierzyny, jaka nęcąca pokusa dla zapalonego myśliwca. Nie mógł jej się oprzeć sir John Murray i uzyskawszy dwudniowy urlop od pułkownika Everesta, udał się natychmiast na polowanie wraz z Busmanem, a William Emery przyłączył się do nich, jako amator. Ileż tu pomyślnych strzałów przybyło do księgi myśliwskiej zacnego dżentelmana; ileż trofeów myśliwskich zdobył dla przyozdobienia swego zamku w górach szkockich! W dwóch tych rozkosznych dniach polowania wywietrzały mu zupełnie z głowy tryangulacye, południki, zenity i wszystkie tym podobne nudne zajęcia. Dzierżąc strzelbę silną i pewną dłonią, zapominał, że wczoraj jeszcze trzymał ją na lunecie południkowej; oko, znużone widokiem gwiazd, szukało wytchnienia; spoczywając na celu sztućca lub dubeltówki, ścigało ono migającą sążnistemi susami antylopę, zamiast wpatrywać się w leniwie przesuwającą się gwiazdę stałą trzynastéj wielkości. W ciągu tych dwóch dni, sir John Murray przemienił się w tak zapalonego myśliwca, tak głęboko pogrzebał nudnego astronoma, iż zachodziła obawa, że może ten pedant już nigdy więcéj się nie ukaże.
Jednak podczas tych rozkosznych dni, poświęconych łowiectwu, zaszło pewne wcale niespodziane zdarzenie, które mocno zaniepokoiło Mokuma. Wypadek ten usprawiedliwiał jego niecierpliwość, z jaką przynaglał pułkownika do przyspieszenia robót.
W dniu 15 października, drugim właśnie namiętnych łowów Murraya, dano znać Mokumowi, że w odległości dwóch mil angielskich, na prawo obozowiska, wytropiono stadko pięknych antylop; o zwierzęta te nie było trudno, lecz właśnie owo stado składały antylopy z rodzaju „Oryx“ bardzo trudne do podejścia, a z tego powodu ponętne dla myśliwców afrykańskich, którzy ubicie ich uważają za wielki tryumf łowiecki.
Bushman natychmiast zawiadomił o tém sir Johna i nalegał nań silnie, aby korzystał z nadarzającéj się a tak rzadkiej sposobności; powiedział mu przytém, że antylopa oryx ma nadzwyczajnie szybki bieg i rączością najlepsze prześciga konie; że sławny myśliwiec Cuming, który całe życie spędził na łowach, polując w krainie Namaku na antylopy, pomimo używania najroślejszych i najszybszych koni, zdołał uszczuć zaledwie cztery.
Opowiadanie to podniecało Murraya do najwyższego stopnia; oświadczył więc, że natychmiast uda się na ściganie oryxów. Nie czekając na Mokuma, dosiadł najszybszego konia, wybrał najlepsze psy i wyprzedziwszy Bushmana, puścił się ku zaroślom, w których antylopy dostrzeżono.
Mokum wkrótce go dopędził. Po półgodzinnej jeździe, zatrzymali się obadwa po za kępą drzew. Bushman wskazał Anglikowi grupę zwierząt, pasących się pod wiatr o kilkaset kroków. Nie dostrzegły one jeszcze myśliwych i bez obawy pasły się na bujnéj łące; jedno wszakże stało jakby na czatach, na co Afrykanin zwrócił uwagę sir Johna.
— To czata — szepnął. — Stary samiec, czuwający nad bezpieczeństwem stada. W razie dostrzeżenia czegoś wyda on świst, a natychmiast stado pierzchnie z niezmierną szybkością. Należy go więc ubić z takiéj odległości, ażeby od celnego strzału padł na miejscu.
Anglik odpowiedział skinieniem i podsuwał się zwolna, ażeby zająć jak najdogodniejsze stanowiska. Oryxy nie przestawały skubać trawy; samiec naczelnik, do którego zapewne dobiegła z wiatrem jakaś woń podejrzana, podniósł głowę do góry i zaczął pewną okazywać niespokojność, ale myśliwi, zbyt oddaleni od niego, nie mogli strzelać. O szczwaniu na tak rozległéj równinie nie można było ani marzyć; jedynie tylko zbliżenie się stada ku zaroślom, w których kryli się strzelcy, dozwoliłoby wybrać i powalić po jednej sztuce.
Przypadek zdawał się sprzyjać myśliwcom. Stado pod przewodnictwem starego samca, zwolna posuwało się ku kępie drzew, ukrywających zasadzkę. Antylopy bezwątpienia czuły się bezpiecznemi na otwartéj płaszczyznie; skoro Mokum nabrał pewności, że stado przybliża się, zsiadł z konia i dał znak Anglikowi, aby to samo uczynił. Konie przywiązano do pni sykomorów: Bushman zawiązał im oczy i pokrył głowy derkami, dla zapewnienia ich milczenia i nieruchomości, poczém trzymając psy u nogi, obadwaj zaczęli się z wielką przezornością podsuwać klinem lasu daleko zachodzącym w pole, którego ostatnie drzewa nie były jak na trzysta kroków odległe od antylop. Tam przypadli, jakby na zasadzce, oczekując z odwiedzioną bronią przyjaznéj chwili do strzału.
Z miejsca tego można było doskonale obserwować stado i podziwiać wytworną budowę zwierząt. Samce mało się różniły od samic, które dziwną igraszką przyrody były, co się rzadko pomiędzy zwierzętami wydarza, daleko lepiéj uzbrojone: rogi ich wysmukłe, łukiem w tył zagięte, zwężały się regularnie ku końcowi; trudno znaleźć zwierzęcia, któreby wdziękiem postaci przewyższało oryxy; żadne nie posiada pstrokacizny czarnéj, tak regularnie porozkładanéj na płowéj sierści; pęk włosów zwiesza się im z pod gardła, grzywa jeży się równo, a ogon bujny spływa ku saméj ziemi.

Tymczasem stado, złożone z dwudziestu kilku antylop,
Murray i Mokum obserwują oryxy (str. 124).
zbliżyło się ku zaroślom i zaczęło paść spokojnie. Samiec widocznie chciał skłonić je do opuszczenia otwartej równiny; obchodził on wysokie trawy, pośród których znajdowało się stado, i na wzór psa owczarskiego spędzał rozpierzchnione antylopy w jednę gromadkę; ale nie miały one znać ochoty uczynić zadość woli swego przewodnika i opuszczać bujnej łąki: opierały się, wymykały skacząc, i powracały paść się nieco dalej.

Te ich manewra zdziwiły Bushmana, zwrócił na nie uwagę sir Johna, nie umiejąc jednak wytłumaczyć ani uporu starego samca, ani powodu dla jakiego usiłował stadko wprowadzić w gąszcz.
Postępowanie to powtarzało się ciągle bez zmiany, Anglik niecierpliwił się, ściskając zamek swojego sztućca; to chciał strzelać, to wysunąć się naprzód. Z trudnością powstrzymywał go Mokum. Godzina już upłynęła i nie można było przewidzieć, jak długo jeszcze potrwają manewra, gdy jeden z psów Anglika, znać tak niecierpliwy jak jego pan, zaszczekał przeraźliwie i puścił się jak strzała ku antylopom.
Bushman rozjątrzony chętnie posłałby za nim kulę, lecz stado uciekało już z niewypowiedzianą szybkością, a sir John przekonał się teraz, że najprędszy koń nie byłby w stanie doścignąć oryxów. Wkrótce wydawały się już czarnemi punkcikami, przeskakującemi wysokie koła.
Na wielkie jednak zdziwienie Bushmana, stary samiec nie dał im znaku do ucieczki. Wbrew zwyczajowi tego rodzaju zwierząt, pozostał on na dotychczasowem stanowisku, nie myśląc wcale pospieszać za swojem stadem; starał się nawet ukryć w trawie, jakby zamierzając dostać się do lasu.
— Rzecz arcy ciekawa — odezwał się Mokum — czego chce ten stary oryx; ruchy jego są szczególniejsze; czyżby był rannym lub bardzo starym, że nie ucieka?
— Dowiemy się wkrótce — odpowiedział Murray, puszczając się ku antylopie, z bronią do strzału gotową.
W miarę zbliżania się myśliwca, kozioł coraz bardziej poczynał przypadać do ziemi. Wkrótce widać już było tylko zakrzywione rogi, wystające wysoko nad trawą; nie starał się uchodzić, ale tylko ukryć, mógł więc sir John łatwo zbliżyć się do osobliwego zwierzęcia. Z odległości stu kroków posłał mu kulę; musiała utkwić w głowie, bo wzniesione dotąd rogi opadły w trawę.
Sir John z Mokumem przypadli do oryxa; Bushman trzymał w pogotowiu nóż myśliwski, aby go przeszyć, gdyby żył jeszcze.
Ostrożność jednak była zbyteczną; oryx nie żył i był do tego stopnia martwym, że skoro go sir John ujął za rogi, zwiesiła się obdarta skóra, w środku któréj nie było ani mięsa, ani kości.
— Na świętego Patryka — zawołał — nic mi się podobnego w życiu nie wydarzyło. Wymówił to tak komicznym tonem, że każdy oprócz Bushmana, byłby wybuchnął śmiechem.
Ale Mokum wcale się nie śmiał; zaciśnięte usta, zmarszczone brwi i zaiskrzone oczy jasno okazywały, że go owładnęła niespokojność; założył ręce i począł oglądać się na wszystkie strony.
Nagle jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę; był to woreczek skórzany, wyszywany w czerwone wzory, Bushman podniósł go i zaczął uważnie oglądać.
— Co to jest? — zagadnął sir John.
— To — odrzekł Mokum — jest woreczek Mokolola.
— A zkądże on się tu wziął?
— Właściciel jego zgubił go znać uciekając szybko.
— A więc ten Mokololo?...
— Siedział w skórze oryxa i do niego to pan strzelałeś.
Sir John nie miał jeszcze czasu do okazania swego zdziwienia, gdy Mokum dostrzegł jakieś poruszenie w wysokiej trawie. Złożył się szybko i wypalił: obadwaj popędzili ku przedmiotowi podejrzanemu, ale miejsce było próżne, wydeptane tylko trawy okazywały, że żyjąca istota tamtędy przeszła. Mokololo zniknął, trzeba było zrzec się ścigania za nim po nieprzejrzanym stepie, rozciągającym się aż do granic widnokręgu.

Myśliwi powrócili, mocno zaniepokojeni tym wypadkiem,
Mokololo w skórze Oryxa (str. 126).
i nie bez słuszności; spotkanie Mokolola przy kamiennéj piramidzie na wzgórzu, a obecnie pojawienie się jego powtórne w skórze oryxa dowodziło, że krajowiec uporczywie śledził orszak pułkownika Everesta, przebywający pustynię. Nie bez powodu dziki należący do łupieżniego plemienia Mokololów, szpiegował Europejczyków i ich eskortę; a im daléj zapuszczali się oni na północ, tém bardziej wzrastało niebezpieczeństwo napadu przez tych rabusiów pustyni.

Sir John Murray i Mokum powrócili do obozu, a jego cześć zawiedziona nie mogła się wstrzymać, ażeby nie szepnąć Williamowi Emery.
— Doprawdy, mój kochany Williamie, że to już potrzeba mojego szczęścia, aby pierwszy oryx, do którego strzeliłem, już nie żył, zanim go moja ugodziła kula.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.