Przykładne dziewczątka/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przykładne dziewczątka |
Podtytuł | Zajmująca powieść dla panienek |
Pochodzenie | Przykładne dziewczątka |
Wydawca | Księgarnia Ch. I. Rosenweina |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jerzy Orwicz |
Ilustrator | Marian Strojnowski |
Tytuł orygin. | Les Petites filles modeles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cała książka |
Indeks stron |
Zosia od paru dni odczuwała nieznane sobie dotąd wrażenie radości z dobrego uczynku, jakiego była świadkiem. Ani macocha, ani żadna z osób, z któremi dotąd obcowała, nie zajmowały się dobroczynnością i nie nauczyły jej wielkiej cnoty miłosierdzia. Zosia wiedziała o tem, że dostanie duży majątek, ale w oczekiwaniu możności wspomagania kiedyś ubogich, zapragnęła gorąco znaleść jakąś opuszczoną i potrzebującą opieki dziewczynkę taką, jak Lucynka i ratować chorą i bezradną kobietę w rodzaju Franciszki.
Pewnego dnia żona ogrodnika, z którą lubiła rozmawiać, powiedziała:
— Ach, panienusiu, jest dużo ubogich, o których się nic nie wie. Znam jedną zacną kobiecinę, mieszkającą za lasem. Nieraz niema co do ust włożyć i bardzo smutne jest jej życie.
— Gdzież ona jest? Jak się nazywa? pytała Zosia zaciekawiona.
— Jak się wyjdzie z lasu po drodze do wioski mieszka w chałupce i nazywa się Tutenowa — odrzekła ogrodniczka. Jest to mała kobiecinka, wygląda jak ośmioletnie dziecko, a ma już lat osiemdziesiąt i dwa. Trzyma się zupełnie prosto, pracuje jak może, ale w tak późnym wieku nie sporo jej to idzie. Posiada krzesełko malutkie, jakby dla dziecka zrobione, sypia na piecu piekarnianym i jada wyłącznie chleb z serem, o ile ją stać na to.
— O jakżebym pragnęła zobaczyć tę ubogą staruszkę! zawołała Zosia ze zwykłą sobie żywością — Czy to stąd niedaleko?
— Trzeba iść z jakie pół godziny co najwięcej. Może panienki tam zajrzą kiedy spacerem?
Zosia nic nie odpowiedziała, ale zrobiła w duchu projekt pójścia samej, aby cała zasługa jej przypadła w udziale, postanowiła zachować swą wycieczkę w tajemnicy, zwierzając się tylko Stokrotce, z którą była w ścisłej przyjaźni. Obawiała się wspominać o swym zamiarze Kamilce i Madzi, gdyż one zapytały by zaraz matkę, czy pozwoli pójść bez żadnej opieki.
Znalazłszy się sam na sam ze Stokrotką, opowiedziała jej o staruszce zgrzybiałej, mieszkającej za lasem, ale gdy Stokrotka chciała podzielić się tą wiadomością z mamusią i przyjaciółkami, Zosia sprzeciwiła się stanowczo i tłomaczyła, że daleko lepiej będzie pójść samym i zanieść ubogiej swoje oszczędności.
— Nie rozumiem doprawdy co w tem jest lepszego, moja droga, dlaczego nasz dobry uczynek ukrywać mamy przed najbliższymi? zapytała Stokrotka.
— Słyszałam niedalej niż wczoraj od twej mamusi, że nie należy chełpić się z dobrych czynów, a raczej trzeba ukrywać je, żeby nie być chwaloną. A więc widzisz, iż najlepiej zrobimy idąc same, wtedy nasze miłosierdzie dla nieszczęśliwej większej nabierze wagi.
— Mnie się jednak zdaje, że powinnam powiedzieć przynajmniej mojej mamusi — szepnęła Stokrotka.
— Proszę cię, nie rób tego — zawołała Zosia porywczo; jeżeli powiesz mamusi, zaraz wszyscy zechcą pójść z nami i dadzą staruszce jałmużnę daleko większą, niż nasza. Cóż nam pozostanie do zrobienia? Będziemy patrzały z boku na radość i błogosławieństwo ubogiej przez innych wspomaganej, tak właśnie, jak to miało miejsce w białym domku z Franciszką i Lucynką. Nie miałyśmy tam nic do czynienia, bo twoja mamusia wszystko sama obmyśliła i wykonała.
— Mnie się zdaje, Zosieńko, że my jesteśmy jeszcze zbyt małe, by móc zapuszczać się same do lasu — zauważyła Stokrotka.
— Wcale nie, moja droga, ty masz już sześć lat, a ja osiem — odrzekła Zosia z dumą. Więc sądzisz, że nie powinnyśmy na krok się ruszyć bez mamusi lub służącej? Doprawdy to śmieszne! Ileż to razy chodziłam sama, mając lat pięć.
Stokrotka wahała się jednak.
— Widzę, że jesteś tchórzem — dodała Zosia opryskliwie. Nigdy stu kroków nie zrobiłaś bez mamusi. Może obawiasz się, by cię wilki nie pożarły?
— Wcale nie jestem taki głuptasek, za jakiego mnie masz — odparła Stokrotka rozżalona — wiem dobrze, że w tym lasku wilków niema, nie obawiam się niczego i żeby ci tego dowieść, pójdę z tobą zaraz.
— Doskonale! Pobiegniemy prędko i w niespełna godzinę będziemy z powrotem.
Dziewczątka wyruszyły w drogę, nie przewidując żadnych niebezpieczeństw, na jakie mogły być narażone. Szły szybko w milczeniu. Stokrotka czuła pewne wyrzuty sumienia z powodu usłuchania Zosi. Przecież mogła oprzeć się stanowczo i nie ulec namowom. Zosia również miała sobie do wyrzucenia, że pociągnęła za sobą młodszą dziewczynkę, wszystkie skrupuły Stokrotki przychodziły jej wciąż na pamięć. „Dostaniemy burę“ powiedziała sobie w duchu. Pomimo to szła dalej i dziwiła się, że nie stanęły dotąd u celu, pomimo, że około godziny wycieczka trwała.
— Czy znasz dobrze drogę? zapytała Stokrotka nieco zaniepokojona.
— Naturalnie! Ogrodniczka mi objaśniła gdzie jest chatka staruszki — odrzekła Zosia głosem pewnym, pomimo że strach począł ją ogarniać.
— Czy prędko dojdziemy?
— Za dziesięć minut najpóźniej.
Szły dalej lasem, który zdawało się nigdy się nie skończy. Nie widać było ani domu, ani wioski, tylko drzewa i drzewa.
— Zmęczyłam się bardzo, — szepnęła Stokrotka.
— I ja również — odrzekła Zosia.
— Długo już idziemy.
Zosia nic nie odpowiadała, była bowiem mocno podnieconą i zaniepokojoną i z trudem mogła ukryć swe przerażenie.
— Gdybyśmy powróciły do domu — zaproponowała Stokrotka.
— O tak, wracajmy — zawołała Zosia.
Głos jej zadrżał dziwnie.
— Co tobie, Zosiu? Wyglądasz jakbyś miała ochotę do płaczu.
— Zatraciłyśmy drogę — odrzekła Zosia, tak, tak zabłądziłyśmy, nie trafimy do domu — dodała, zalewając się łzami.
— Nie trafimy do domu? powtórzyła Stokrotka przestraszona, więc cóż poczniemy?
— Musiałam się pomylić — zawołała Zosia, szlochając. W miejscu, w którem kilka dróg się schodzi, poszłyśmy pewno w inną stronę. Nie mogę poznać gdzie jesteśmy.
— Stokrotka, widząc Zosię strapioną, starała się ją pocieszyć.
— Nie martw się — mówiła — koniec końców odszukamy powrotną drogę. Wracajmy prędko, bo już nas pewno Kamilka i Madzia wszędzie szukają.
Zosia otarła łzy i usłuchała rady Stokrotki. Biegły pośpiesznie aż do rozstajnej drogi. Tam zatrzymały się niepewne co poczną dalej.
— Wszystkie drogi tak do siebie podobne — szepnęła Zosia — niewiadomo którą wybrać.
— Staraj się przypomnieć sobie, czyśmy szły tędy?
— Zdaje mi się, żeśmy szły tą drożyną, na której mech rośnie.
— Tu są dwie drogi mchem porosłe, ale nie przypominam sobie, abyśmy miały mech pod nogami, idąc z domu lasem.
— Co też ty mówisz, Stokrotko! Było bardzo dużo mchu.
— To szczególne dowody. Mam wrażenie, że kurz był na drodze.
— Wcale nie — zaprzeczyła Zosia. Wiesz co pójdziemy na lewo, ręczę ci, że ze pół godziny będziemy w domu.
Szły znowu w milczeniu; obie, coraz bardziej zaniepokojone, nie dzieliły się już z sobą smutnemi myślami. Po godzinie wytężonego marszu, Stokrotka zatrzymała się — mówiąc:
— Nie widzę jeszcze końca lasu. Strasznie już jestem znużona!
— Ach, jak mnie nogi bolą! szepnęła Zosia.
— Usiądźmy na chwilę, nie mam już siły iść dalej — rzekła Stokrotka.
Siedziały dość długo, pogrążone w smutnych rozmyślaniach. Stokrotka, oparłszy główkę na ręku, płakała cichutko, starając się ukryć łzy przed Zosią, żeby ją jeszcze bardziej nie zatrważać. Wreszcie, otarłszy oczy, prosiła, aby iść już coprędzej.
Zmrok zapadł. Strach i niepokój zwiększały się z każdą chwilą, głód i pragnienie dawały się we znaki.
— Biedna Zosieńko, widzę przecież jak bardzo cierpisz nad naszem położeniem, ale powiedz mi, proszę, co będzie, jeśli wypadnie nam zanocować w lesie?
— To niemożebne. Muszą się już bardzo o nas niepokoić i wyszlą kogoś na nasze spotkanie — pocieszała Zosia.
— Gdybyż przynajmniej udało się nam wynaleść trochę wody. Już mi w gardle zasycha z pragnienia.
— Zdaje się, że tam szemrze strumyk... słyszysz?
— Chodźmy zobaczyć.
Zaczęły przedzierać się przez gąszcz leśny, raniąc sobie do krwi ręce i nogi. Dotarły wreszcie do wąskiego strumienia z którego czerpały rączkami wodę, a ugasiwszy pragnienie, umyły się i wytarłszy fartuszkiem twarze, usiadły nad brzegiem.
Już słońce zaszło, ściemniło się i rozpacz małych podróżniczek zwiększała się coraz bardziej. Płakały teraz obie, nie kryjąc się jedna przed drugą. Nasłuchiwały, ale żaden szelest nie mącił ciszy, nikt nie wołał, nikomu zapewne nie przyszło na myśl szukać je tak daleko.
— Trzeba nam powrócić na szeroką drogę, — mówiła Zosia — tam może ktoś przejeżdżać i zabrać nas z sobą, a przytem nie będzie tak wilgotno, jak nad strumieniem.
— Znowu podrapią nas ciernie — szepnęła Stokrotka z westchnieniem.
Powlokła się jednak za Zosią, torującą jej przejście. Po wielu wysiłkach doszły wreszcie do drogi. Noc zapadła. Niesposób było iść dalej, postanowiły więc czekać cierpliwie aż do rana.
Siedziały spokojnie, oparte o drzewo, nagle usłyszały jakiś niezwykły szelest. Zdawało się, że to jakieś stworzenie stąpa ostrożnie. Dziewczątka wystraszone wstrzymywały oddech, ale Stokrotka uczuła ciepły powiew tuż przy swojej szyi. Krzyknęła głośno, Zosia również. Natenczas dał się słyszeć łoskot gałęzi łamanych i jakiś duży zwierz skrył się w lesie.
Na wpół żywe ze strachu, przycisnęły się do siebie w głuchem milczeniu i trwały tak chwilę, poczem głośniejszy jeszcze niż poprzedni szelest przeraził je tak dalece, że zerwały się na równe nogi i poczęły uciekać. Najwyraźniej słychać było chrzęst łamanych gałęzi i porykiwanie dzikiego zwierza, któremu wtórowały cieńsze głosiki.
Zosia ze Stokrotką pędziły na oślep przed siebie, wreszcie natrafiły na drzewo z opuszczonemi nisko konarami. Nie długo myśląc, dziewczątka wdrapały się na gałęzie i dostając się coraz wyżej i wyżej, zdołały zabezpieczyć się od napaści. Uniknęły w ten sposób poważnego niebezpieczeństwa. Zwierz, który szedł wprost na nich, był to dzik, za nim biegło siedmioro małych. Gdyby dziewczynki nie usunęły mu się w porę z drogi, byłby je potratował, a może dostałyby się na jego ostre kły. Obie drżały z przerażenia i ledwie mogły utrzymać się na drzewie.