Róża (Żeromski)/Sprawa czwarta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWA CZWARTA.

(Czarowic siedzi wysoko na kamiennym występie ponad najcudniejszem morzem południa. Zgruchotane odłamy granitowej calizny gór lezą wielkiemi bryłami daleko i blisko, w falach i na wybrzeżu. Wieczna praca morza w tafle połupała najtwardsze z nich, wyżłobiła podskalne lochy, wyżarła głębokie misy, w których cuchnące schną kałuże. Rudozielone, ślepe, jak wybite oczy, śnią tam nieprzespanie w pośród wiecznego chaosu. Wilgoć rozprowadziła tu i owdzie porost ciemny w wygryzionych szwach. Ubogi, szorstki mech, suche piołuny i łyka, ostre, jak szydła, tulą się wyżej. Nad głową Czarowica wznosi się skała o kolorze ognia i głowni spalonej, obłoków dosięgająca wierzchołkiem. Wąwozy w niej, pieczary i czeluście, przepęknięcia zielone i krwawe, smugi cieliste i wyłomy, łupane w sednie góry okrucieństwem młota czasu. Widok jej narzuca się oczom, jakoby materyalny wizerunek śmierci, a jednak wtłacza w duszę opór i gniew. Ani jedna już tam nie czepia się trawka. Tylko osędziały mech chyłkiem pełza w zaciekach. U samego podnóża odsłania się z pod wody czarny pień skały, obwieszony kudłami jasnozielonych porostów. Na cyplu, najdalej ze skalnego lądu wysuniętym, — jakgdyby legenda szumiących wiecznie mórz o tajemniczych lądach na wysokości, jakoby śpiew czarodziejski lądów o wiecznem morzu, wyrywający się w niebiosa — trzy strzeliste, czarne, nieśmiertelnie piękne cyprysy. Morze wokoło wyspy. Obszerniejsze, niż wzrok człowieka, rozpostarcie wód, — lustro nieskończoności i zwierciadło duszy czującej. Białopienne fale lecą ku wyspie z daleka, — bieguny w głuchych samotniach wieczności przez wicher wykołysane. Uderzając o twarde, białe dno, zielone wełny morza, które przenigdy dna nie zaznały, skręcają się w kłęby, wzdymają w banie, tarzają się, wiją i kipią. Połysk pian zrasta się w jedno, w śnieżysty wybuch. Bije wybuch w czarny trzon skały, — niepowstrzymany, oszalały od pędu wlatuje w podziemne jaskinie. Dzierga się tysiąckroć na iglicach, przez minione wyostrzonych burze, fala morska. W korowodach czarownych tysiąckroć obiega wiekuiście nieznane, śliskie labirynty, progi, zatoki i sienie. W zalotach nieskończonych rzuca się z głazów na głazy, coraz wyżej, wołając głuchym głosem ku cyprysom ziemi. Wyrywa się z głębokości strofą, wiecznej siły pełną, — którą człowiek śmiertelny w rozkoszy i zachwycie podsłuchał i uczynił zeń muzykę, — skarb swój. Bucha w górę znienacka słupem piany, kunsztownym, jak medyolańska wieża, wzdyma się kopułami, czarownemi, jak dach świętego Marka. Kąpiąc się sama w sobie, tworzy ze siebie wszystkie kształty, jakiekolwiek piastuje w swych przestrzeniach ląd — i ścieka z wysokich zrębów, z karbów nieżywych, syczącemi strugami, cienkiemi nićmi, pudrem śnieżystym, tworząc anti-strofę pięknogłosą, w której jest wyraz wszelkiego cierpienia, jakiekolwiek przemierza obszary lądu. Zlatuje ze szczelin i pochylni do swego chłodnego morza, w nieunikniony zgon. Wiatr fruwa po stromych ścianach, wiesza się na kolcach kaktusów, wkręconych w głuchą martwicę kamienia. Obwisłe chmury, co, jak wymiona, ssać się dawały morzu, powściągnęły się, dźwignęły na wyżynę i znikły. Dalekie widać wybrzeża, połyskujące od łańcuchów ośnieżonych gór, — i niskie smugi ziem tak dalekich, ciemnym błękitem tak uchodzące w błękitne morze, że stają się wędrowną w oku plamą, łzą natężenia źrenicy, złudą wzroku. Czyste morze bez horyzontu złączyło się z niebem i przemieniło w niebo. Z ziemi wyrosły niebiosa. Nadaremnie niespokojna wola wciska się w tę właśnie dal i usiłuje rozedrzeć ją źrenicami. Krase rybitwy szybkiemi skrzydły migają w jasnem powietrzu. Z klekotem i żarłocznem krakaniem spadają między warkocze pian, za krawędzie skał. Gdy wejrzeć okiem w ślad ich lotu, uderza o ucho posępny huk i srogi na zdziarach głos morza. Czarowic wstał ze swego miejsca i schodził po ostrych występach w dół, dokąd prowadził go wzrok, śledzący loty ptaków. Tam w dole, w sieniach i ostojach skalnych, raz wraz pękał pienisty bałwan wodny, rzucony o kamienie. Huk zagłuszał krzyki mew. W jamach, nawisłych grotach, w szarych, złowieszczych, półokrągłych pustelniach gwizdał wiatr, jakby w muszle i flety. Wędrowiec przyszedł na najniższy stopień skały. Tam przezroczyste, błękitno-zielone bryły wód niosły się w tańcu walecznym. Walczyły ze skałami i walczyły między sobą, a śmiertelne ich zawody były piękne doskonale. Ich moc była pełna wdzięku, a śmierć ich była tak pełna wzniosłości i niewymownej potęgi, jak śmierć opisana w Fedonie. Czarowic, przybysz z leśnych płaszczyzn, z niw, stratowanych kopytami głupich zwycięzców, z dróg, wydeptanych lękliwemi stopami niewolników, z kraju więzień, z pośród plemienia bez honoru, bez woli, które się samo jadem własnej niemocy zatruwa, — gdy się zapatrzył w nawałnicę morskich fal, — ujrzał w niej zjawiony sen dzieciństwa swego, marzenie młodości i myśl dojrzałych lat. Zobaczył nanowo zniweczoną piękność siły swej duszy. Poznał w wyuzdaniach, w zagonach, w niezłomnej wytrwałości fal duszę swoją samą w sobie. A wszystką władzą tak znienacka ockniętej i jasnowidzącej duszy zobaczył w zwierciedle morza, jak jest na całej ziemi samotny. Widział w zwierciedle tem naród swój podarty, widział jego rozproszenie, odłamy, odszczepy, części, warstwy, stronnictwa, — przestrzenie ziem, okolice, miasta, wsie, krajobrazy, ludzi dalekich... Przymierzał się duszą wszędzie, tam i sam, przypadał piersiami daleko i blisko. Szedł zgiełkliwemi ulicami interesu i przypasywał do wnętrza sklepowej sprawy swoje naiwne, więzienne pomysły wyzwolin, swoje mrzonki, śmiech budzące gruby, długi i zdrowy. Poznał w nieomylnem przejrzeniu, że, stojąc na wysokości wolnego polskiego ducha, nie jest i nie będzie nigdy złączony ani z temi zbiorowiskami ludzi, ani z żadną na tej ziemi jednostką. Widział doskonale zaród zgniłości od początku i brud narosły pod wzniosłemi hasłami — i to zarówno pod wstecznemi, jak pod najbardziej skrajnemi. Cuchnęła ze wszech stron karyera, żądza urzędu, pycha, pragnienie władzy... Dobrze to pojmował w tej chwili, że się zawiódł na tych wszystkich, którym najbezwzględniej ufał, którym najwierniej służył w przekonaniu, że służy ojczyźnie. Zawiódł się oto na sile wszelkich polskich prawd, na wartości prądów i pośliźnięć myśli zbiorowej, uwięzgłej w doktrynach stronnictw. Nie mógł dostrzedz żadnego spoidła, któreby plemię polskie zjednoczyć mogło. Jedyne, ostatnie i niewątpliwe, które jak ściany mogłoby ten naród rozpierzchły w jedno zegnać i materyalnymi środkami zjednoczyć — państwo niepodległe, — zostało odrzucone przez wszystkich rodaków. Czuł, że dusza nie może nawet zewrzeć się z nikim w walce, bo walki nikt nie chce. Śmiech i pogardę powziął dla Zagozdy za jego cierpiętliwość łakomą na męczeństwo, próżną rozkoszy życia, a obojętną lub wstrętną dla wszystkich. Ujrzał w falach morza oczy Montwiła, idącego pod szubienicę, — i z głuchym jękiem padł twarzą na kamienie, wołając: — nadaremnieś za nich umarł! Kiedy zaś zapragnął oderwać oczy od fal i skierować je przemocą po za siebie, w stronę Polski, uczuł ponownie na wspomnienie o niej — zaduch Pawiaka. Kiedy pomyślał, że należy wrócić tam po własnych, cuchnących stopach, po tropach mściwego zbiega, knującego bezsilną zemstę niewolnika, — zatrząsł się w sobie ze wstrętu. Z poza skały, której olbrzymi odłam leży w pianach morza, wypłynęła łódź. Wiatr dmie w czerwony jej żagiel, kładzie go na fale i wynosi. Na środku łodzi stoi Bożyszcze pod postacią Piraty. Twarz jego młoda, bez zarostu, czarna od wichrów morza i pożaru słońca. Żeglarz ma na sobie chiton grecki, wolną koszulę do kolan z płótna tegosamego, co żagiel. Przepasany jest trzosem z rzemienia twardego, jak żelazo. Z lewego boku ma krótki bronzowy puginał dawnego kształtu. Silnemi rękoma umiejętnie wiosłując, wprowadził łódź w szyję międzyskalną, zasłoniętą od wiatru. Tam statek swój przywiązał łańcuchem do trzona skały i wyszedł na brzeg. Czarowic ujrzał jego całą postać: sandały z grubej skóry, wdziane na nagie stopy, z których sączy się woda, rękojeść krótkiego miecza, wyobrażającą posąg Diany z Efezu z trzema rzędami piersi, karmiących życie ziemi. Figura bogini ze wschodniego jest alabastru, głowa, ręce i nogi z bronzu. Po ramionach jej skaczą lwy, jelenie, sfinksy i chimery, snują się drzewa i kwiaty, — na głowie wznosi się zamczysta wieża. Wspomniał Czarowic dawny jakiś sen...).

BOŻYSZCZE

— Roztropnie czynisz, cudzoziemcze, z przenikliwością wpatrując się w nasze fale.

CZAROWIC

— Czemu tak sądzisz?

BOŻYSZCZE

— Jestem doświadczony żeglarz z tego wybrzeża. Znam naturę tutejszych mórz. Wiem, że te czyste fale wyobrażają najdoskonalej wszystko, co tylko jest najtęższego w duszy człowieka, przywodzą na pamięć wszystko i nie dają zapomnieć, co tylko jest w człowieku mocne, wieczne i zawsze jednakie. Taka jest władza tego morza.

CZAROWIC

— Szczerą prawdę powiedziałeś.

BOŻYSZCZE

— Zmywa ono nieskończonem chlustaniem cokolwiek w duszy człowieka jest bojaźnią wobec tyrana, lub wobec tłumu, cokolwiek jest przesądem, zabobonem, co jest zastarzałym błędem myśli, z choroby lub głupoty narosłym. Odmywa i odkrusza wszystko, co jest przemijające, podatne, słabe, sypkie, co da się odłamać, oderwać, rozproszyć i odmyć. To, co po pracy tych fal w człowieku zostanie, jest już naprawdę zdrowe, twarde i jędrne, jak skalina tych oto głazów.

CZAROWIC

— Lepiej to doprawdy wiesz odemnie.

BOŻYSZCZE

— Należy, żeby człowiek uczył się od naszych fal, jak być zawsze jednakowym, nie podlegającym zgniciu, jak posiąść i swoją uczynić wieczną siłę życia, która w nim jest, — jak opanować to, co jest samo w sobie i niezależne od niczego.

CZAROWIC
— Jakże to ma uczynić przybysz na wybrzeża waszego morza z kraju jałowego i pełnego więzień?
BOŻYSZCZE

— Kto nie przebywa stale na wybrzeżu naszego morza, powinien je raz na zawsze objąć zmysłami, powinien wchłonąć w siebie to całe morze umysłem i w umyśle swym oglądać zawsze istotę tych oto czystych fal.

CZAROWIC

— Szczęśliwy żeglarzu! Jakimże to sposobem objąć obcym, strudzonym, na trud wieczny skazanym i szybkozapominającym umysłem to niezmierzone i w zmienności swej niewyczerpane morze?

BOŻYSZCZE

— Umysł jest naczyniem obszerniejszem, niż morze. Zdoła on odtworzyć wszystkę ruchliwość i zmienność fal. A zresztą, o cudzoziemcze, — niema innego sposobu osiągnięcia tego celu.

CZAROWIC

— Ciekawe poruszyłeś sprawy, dobrą mi dałeś radę. Gdzie mieszkasz, ażebym cię mógł odszukać, gdy stąd odpłyniesz?

BOŻYSZCZE

— Nie szukaj mię, gdyż nie znajdziesz. Jestem samotny. Mieszkam w czerwonej pieczarze. Nie mógłbyś przebywać w miejscu mojego schronienia.

CZAROWIC
— Ja umiem przebywać wszędzie.
BOŻYSZCZE

— Ciemna to jaskinia o kolorze szkarłatu, który z chropawych ścian ściekać się zdaje, — pełna pary gorącej z zapachem jodu i soli. Z załamań sklepienia padają krople gorące. Zdyszane fale przychodzą tam z morza pełnego. W głębi, gdzie jest me schronienie przed wichrem, leży ścielisko z kamieni białych, jak mleko, podługowato-okrągłych tak doskonale, jakby je snycerz grecki wytaczał przez lata. Leżą tam przedziwną warstwą, skarbiec podziemny naszego morza. Nad grotą moją skała się wznosi stroma, jak pióro tego orła, co u stóp Jowisza siadał. Nikt do wejścia drogi nie zna, tylko morze i ja.

CZAROWIC

— Jakże tam wytrwać możesz?

BOŻYSZCZE

— Kocham samotność. Uczę się samego siebie. Przeglądam duszę swoją w falach. Gdy burza z grzmotem tacza się po dalekich rozłogach, gdy gradonośne, stalowe chmury zrosną się ze stalowem morzem i zatopią w niem swe szpony, gdy piorun raz wraz w nie strzela, lecą fale do brzegu wielkimi skokami, a na nich płaskie zaspy pian, — w pianach chuśta się moja łódź, w łodzi mój śmiech radosny, jak piana, posłuszny poświstom. Rozwidnia się morze aż do krańca najdalszych lądów od złowieszczego śmiechu błyskawic, albo zapada w otchłań czarną, a ja patrzę z pieczary czerwonej w muzykę swojej duszy. Czarne morze zabieli się i osędzieje, skacze zjuszone, żeby zajrzeć po przez wierzchołek gór w powiaty lądu. Wicher porywa piany z grzbietów bałwanów i niesie w ukos daleko białopienną zadymkę nad wodami.
Jakże piękne bezdennie jest wówczas bezdenne morze! Nad czarnymi zwałami migają białe skrzydła mew, dzioby i szpony ich padają w grzebienie wodnych brył, pisk przeszywa nawskroś burzę, a wąskie skrzydła wynoszą się naprzeciwko piorunów. Czy nie słyszysz w duszy swej ich krakania, cudzoziemcze?

CZAROWIC

— Żeglarzu, nie ucz mię złowieszczego krakania...

BOŻYSZCZE

— Kiedyindziej, gdy wracam zdala, a po okrutnych wichrach syzygów wiosny, ustanie deszcz, przycichnie bora, greco, tramontana i sirocco, — morza stają się ciche, a leciutki powiew z południa ledwie je marszczy. W dali po niem lśniąca, srebrnobiała rozpostrze się polewa, nieruchome smugi błękitu, jakoby drogi tęsknot ku południowi, przetną je wzdłuż. Lekka krata złocistych poruszeń bawi się z sennemi skałami... W zaciszach, pełnych niedawno najgwałtowniejszego tumultu, staną się wody leniwe, bezwładne i ociężałe, jak oliwa. Jakże wówczas kocham ciszę podskalną i tę przystań za wiatrem, gdzie samotny śnię, patrząc w dal, — o Indyach, o palmach i cedrach, o polach, gdzie trzykroć do roku zboże dojrzewa, gdzie rosną najczarowniejsze róże ziemi i wykwitła najczarowniejsza myśl ludzkości... Zda mi się wówczas, że płynę pod czerwonym żaglem w tamte dziedziny, patrzeć w kielichy lotosów i przeglądać pod słońce tajne słowo, zrodzone w zadumach Kryszny, w postach Sakya-Muni. Mewy bezwładne, tak samo jak ja, siedzą na szczytach skał, patrząc uważnie w dalekie morze. Pachną na słońcu gorzkie, rozgrzane zioła, bawią się kędyś dzieci, a szczęśliwy ich krzyk, jak wietrzyk w morzu, wzdyma się, przelata i zacicha. Bawią się muszki skrzydlate na liściach żółto zakwitającej krzewiny. Drzewo migdału, białe szaty czereśni i różowe brzoskwini okryły zaciszne sady po wzgórzach dalekich. Puszcza liście figa i kasztan w ogródkach wysokich, otoczonych kamiennym murem. Winograd z obciętymi pędami, rozprowadzony na laskach, tworzy złotawą sieć nad czerwoną ziemią, skopaną pracowicie. Czy nie uczuwasz tęsknoty do wiecznie nowych lądów południa, wędrowcze z północy?

CZAROWIC

— Kusisz mię, przyjacielu...

BOŻYSZCZE

— Patrz na szlaki tych ziem, które tam zniżają się, zniżają w dali... Oto jest droga na południe. Tam to dźwięczy wiecznie radosna pieśń między palmami. Czyli nie chcesz tam popłynąć, cudzoziemcze?

CZAROWIC

— Jestem człowiekiem północy. Widok morza waszego odradza po dziesięćkroć, wskrzesza z martwych moją duszę. Lecz konieczność wraca mię z drogi...

BOŻYSZCZE

— Niewolnikami konieczności jesteście wy wszyscy, ludzie północy. Macie w sobie albo naturę ślepej władzy, podobną do waszego mrozu, albo naturę posłuszeństwa, podobną do waszego lodu.

CZAROWIC

— Twardą jest władza północnej konieczności.

BOŻYSZCZE

— Patrz, przychodniu, jak słońce przegląda się w otchłaniach wolnych tego morza. Czyli pod jego płonącymi promieniami nie roztopi się zamróz twoich przesądów?

CZAROWIC

— Nie mam przesądów.

BOŻYSZCZE

— Łudzisz się. Skuty jesteś kajdanami tysiąca przesądów: — litości, współczucia, poświęcenia.

CZAROWIC

— Poświęcenie nie jest przesądem, lecz siłą duszy.

BOŻYSZCZE

— Pójdź jakąkolwiek z dróg ziemi, a każda zaprowadzi cię do Rzymu. Patrz tam na zamczysko Anioła. Pójdź ciemną jego jaskinią w półokrąg, w górę, w górę — i powtórz znowu, że litość, współczucie, poświęcenie jest potęgą duszy.

CZAROWIC
— Nicby mi dziś nie powiedziała ta pieczara średniowiecza.
BOŻYSZCZE

— W takim razie należałoby wziąć do ręki przewodnik po tej ruinie. Ta doskonała księga, oprowadzająca po korytarzach zamku Anioła, nosi tytuł Il principe.

CZAROWIC

— Śmieszna to książka. Nicby mi dziś nie powiedziała...

BOŻYSZCZE

— Cóż ci mam raić, smutny przychodniu z północy?

CZAROWIC

— Na mój smutek ciężko znaleźć lekarstwo.

BOŻYSZCZE

— Czyliż na ziemi niema kobiety, któraby cię pocieszyć mogła? Zda mi się, że ją widzę... Twarz jej jest jakoby nasza, italska, ciemna, dziewicza. Oczy jej ciemne od łez, przelanych za tobą. Muzyka tęsknoty jest w tych oczach zawiedzionych, nieszczęśliwych, poszukujących nadaremnie twarzy twojej. W usteczkach jej, zaciśniętych od goryczy oczekiwania, od cierpkości doświadczeń w pustce samotnej — tysiąckroć ucałowane w tajemnicy chowa się twoje imię...

CZAROWIC

— Wróżem, widzę, jesteś...

BOŻYSZCZE

— Niema cekina w kalecie, więc wróżę z musu. Pójdź, cudzoziemcze, weź w ramiona doncellę swoją. Jesteś bogaty. Najmij mię na sternika swego okrętu. Popłyniemy na wyspy Wyśnione, których nawet w marzeniu nie oglądały oczy twoje. Śnią w dalekości, za ciemną smugą horyzontu, jakoby chmury błękitu między jasnym lazurem morza i lazurem nieba. Powiodę was oboje w wilgotne gaje wiosny, wonne od fijołków. Zatoczą się wasze głowy ku sobie ze szczęścia, gdy was poprowadzę ulicą ciemnych cyprysów, lasem pinii czarnych ku łączce, gdzie nad murawą jaśnie zieloną sypią czarodziejskie płatki z pąków dopiero co stulonych drzewa kamelii szkarłatnej, bezwstydnie piękne, jak neapolitańska Venus. Wyciągniecie oboje ręce do błogowonnych kwiatów magnolii, ramiona do ponsowych rododendronów. Usłyszycie tam pieśń szczęścia pierwotnego...

CZAROWIC

— Daremnie mię kusisz, czarny Włochu. Nie pojadę z tobą! Pójdę tylko tam, dokąd sam zechcę!

BOŻYSZCZE (ze śmiechem)

— Wrócisz znowu we mgły samoudręczenia północy. Z uczynków, które wykona twa ręka, popchnięta przez szał poświęceń, wyjdzie tylko twa męka i gruby zysk oszustów. Wierzysz w jakowąś urojoną odrębność swoją od niewoli, a nie spostrzegasz tego, że gnijesz w bezsilnem miłosierdziu, z którego zyski napewno osiągnie łotr.

CZAROWIC
— Czego chcesz odemnie? Badasz mię i doświadczasz, jak naczelnik szpiegów...
BOŻYSZCZE

— Używaj bogactw, które ci los w rękę wetknął na to, ażebyś poznał smak kielicha rozkoszy. Czekają na ciebie parne noce południa, których nie znasz. Pieśń mandoliny dźwięczy w cieniach strzępiastego cedru. Duszne od zapachów ogrody wzywają w czarne uliczki. Smugą się ściele księżycowe światło na drżącym morzu, — lśni na zwieszonych kiściach wistaryi, która ocienia żelazną bramę do ogrodu twojego szczęścia. Za nieruchomemi wachlarzami palm bieleją w świetle ściany twej willi, wyłożone bogato marmurem. Rzeźbiony balkon zwiesza się nad kępami róż. Cicho w blasku nocnym pluszcze fontanna...

CZAROWIC

— Żegnam cię już, Galeotto. Już idę w swoją stronę.

BOŻYSZCZE

— Nie chodź tam! Złą ci wróżbę powiem. Złą ci wyjawię wieść.

CZAROWIC

— Ja się złych wróżb nie boję. Dla mnie złych wieści niema.

BOŻYSZCZE

— Cudzoziemcze! Pójdź ze mną na wyspy Wyśnione! Będę posłańcem twoim do niej. Przywiozę ci ją.

CZAROWIC
— Odepchnęłaby cię, stręczycielu, taksamo, jak i ja.
BOŻYSZCZE

— Czy widzisz ten miecz u mego boku? To zdobywczy miecz piraty. Biorę cię w niewolę! Skocz w tę łódź. Zdobyłem cię. Błogosławić będziesz niewolę moją.

CZAROWIC

— Kruku! Krótki jest twój puginał...

(Bożyszcze chwyta Czarowica w ramiona. Mocują się, siepią się wzajem, walczą ze wszech sił. Czarowic upadł na ziemię w walce. Tarzają się na brzegu skały, otoczeni ciemnym obłokiem).
separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.