Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień sześćdziesiąty trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rękopis znaleziony w Saragossie |
Redaktor | Jan Nepomucen Bobrowicz |
Wydawca | Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère) |
Data wyd. | 1847 |
Druk | F. A. Brockhaus |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Edmund Chojecki |
Tytuł orygin. | Manuscrit trouvé à Saragosse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron | |
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 63. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown. | |
Artykuł w Wikipedii |
Z rana, znowu wysłano mnie do podziemia. Ile mogłem, tyle złota wykułem, wreszcie przyzwyczaiłem się już do tej pracy, całe dnie bowiem przy niej tylko spędzałem. Wieczorami, chodziłem do szeika, gdzie zastawałem moje kuzynki. Prosiłem go aby dalej raczył mi opowiadać swoje przygody, co też uczynił w tych słowach:
Zaznajomiłem cię z historyą naszych podziemi o ile sam ją wiedziałem. Teraz opowiem ci własne moje przygody. Urodziłem się w obszernej jaskini przyległej do tej, w której się znajdujemy. Światło, pochyło do niej wpadało, nieba wcale nie było widać, ale wychodziliśmy między rozpadliny skał oddychać świeżem powietrzem, gdzie pokazywała się cząstka sklepienia niebieskiego a często nawet i słońce. Mieliśmy na wierzchu małą kwaterę na której uprawialiśmy kwiaty. Mój ojciec był jednym z sześciu naczelników rodzin. Na mocy tego, wraz z całą rodziną, mieszkał w podziemiu. Krewni jego zamieszkiwali doliny i uchodzili za chrześcijan. Niektórzy osiedlili się na przedmieściu Grenady, nazwanem Al-barazin. Wiesz że niema tam wcale domów i mieszkańcy zajmują wydrążenia w skałach, na pochyłości góry. Kilka z tych szczególnych mieszkań, łączyło się z pewnemi jaskiniami które dochodziły aż do naszego podziemia. Najbliżsi mieszkańcy, co piątek, schodzili się do nas na wspólną modlitwę, dalsi przybywali tylko na wielkie uroczystości. Moja matka mówiła do mnie po hiszpańsku, ojciec zaś po arabsku.
Ztąd, dokładnie poznałem oba języki, zwłaszcza zaś drugi. Nauczyłem się na pamięć koranu i często zagłębiałem się nad komentarzami. Od najmłodszych lat, byłem gorliwym mahometaninem i nader przywiązanym do wyznania Alego; przeciw chrześcijanom, zaszczepiono we mnie gwałtowną nienawiść. Wszystkie te uczucia, że tak powiem, zrodziły się razem ze mną i wzrastały w ciemnościach naszych jaskiń.
Doszedłem ośmnastego roku i zdawało mi się że już od kilku lat jaskinie gniotły mnie i dusiły. Wzdychałem do wolnego powietrza; uczucie to wywarło wpływ na moje zdrowie, słabnąłem, niknąłem w oczach i moja matka pierwsza stan ten we mnie spostrzegła. Zaczęła badać moje serce; powiedziałem jej wszystko czego doznawałem. Opisałem jej ciągłe duszenie jakie mnie dręczyło i szczególną niespokojność serca, której nie mogłem wyrazić. Dodałem że koniecznie pragnę odetchnąć innem powietrzem, widzieć niebo, lasy, góry, morze, ludzi i że umrę jeżeli mi tego nie dadzą. Moja matka zalała się łzami i rzekła: «Drogi Massudzie, choroba twoja jest zwykłą między nami, ja sama ją miałam i wtedy pozwolono mi przedsięwziąść kilka wycieczek. Byłam w Grenadzie i dalej. Ale inaczej rzecz się ma z tobą. Powzięto względem ciebie ważne zamiary; wkrótce rzucą cię w świat i daleko więcej aniżelibym tego pragnęła. Wszelako, przyjdź do mnie jutro o świcie, postaram się że odetchniesz świeżem powietrzem.»
Nazajutrz, stawiłem się na schadzkę naznaczoną mi przez moją matkę. «Kochany Massudzie — rzekła do mnie — chcesz zażyć świeższego powietrza aniżeli to, jakiem oddychasz w naszych jaskiniach, uzbrój się zatem w cierpliwość. Pełznąc przez jakiś czas pod tą skałą, dostaniesz się do nader głębokiej i ciasnej doliny, ale gdzie powietrze jest wolniejszem niż u nas. W niektórych miejscach, możesz nawet wdrapać się na skały i ujrzysz pod nogami niezmierzony widokrąg. Ta wyżłobiona droga była tylko w początkach rozpadliną, która popękała w różnych kierunkach. Jestto labirynt krzyżujących się ścieżek, masz więc oto kilka węgli i gdy spotkasz przed sobą rozdroża, naznacz tę drogę którą szedłeś; tym tylko sposobem nie zabłądzisz. Weź z sobą ten worek z zapasami; co do wody, tej będziesz miał podostatkiem. Spodziewam się że nikogo nie spotkasz, dla pewności zatknij jednak za pas jatagan. Wielce się narażam dogadzając twoim żądaniom, dla tego też nie baw się długo.» Podziękowałem mojej dobrej matce, zacząłem pełznąć i wyszedłem do ciasnego i wyżłobionego przejścia, wyłożonego atoli zielonością. Następnie spostrzegłem małą zatokę pięknej wody, dalej zaś krzyżujące się wąwozy. Szedłem przez znaczną część dnia. Szmer wodotrysku zwrócił moją uwagę, postąpiłem ku jego spadkowi i przybyłem do zatoki w którą strumień się rzucał. Miejsce to było zachwycającem. Przez chwilę stałem osłupiały z podziwienia, następnie głód zaczął mi dokuczać, dobyłem z worka zapasy, dopełniłem umywania nakazanego prawem proroka i zabrałem się do posiłku. Skończywszy moją ucztę, znowu obmyłem się, pomyśliłem o powrocie do podziemia i udałem się tą samą drogą. Wtedy usłyszałem dziwny szmer wody, obróciłem się i ujrzałem wychodzącą z wodotrysku kobietę. Zmoczone włosy prawie całą ją okrywały, miała jednak oprócz tego zieloną jedwabną suknię przylegającą do ciała. Wróżka wyszedłszy z wody, skryła się w krzaku, poczem wyszła w wysuszonej sukni i z włosami zawiniętemi na grzebień.
Wstąpiła na skałę, jak gdyby pragnęła nacieszyć się widokiem, następnie wróciła do źródła z którego była wyszła. Mimowolnem poruszeniem chciałem ją zatrzymać i zastąpiłem jej drogę. Z początku przelękła się, ale ja padłem na kolana i pokorna ta postawa nieco ją uspokoiła. Zbliżyła się do mnie, wzięła mnie za brodę, podniosła mi głowę i pocałowała w czoło. Nagle, z szybkością błyskawicy rzuciła się w zatokę i znikła. Nie wątpiłem żeby to nie była wróżka, lub jak nazywają w naszych arabskich powieściach, Peri. Poszedłem jednak do krzaku w którym się była skryła i znalazłem rozwieszoną na nim jej sukienkę jakby do wysuszenia.
Nie miałem po co dłużej czekać, wróciłem więc do podziemia. Uściskałem moją matkę, ale nie opowiedziałem jej przygody jaka mnie spotkała, wyczytałem bowiem w naszych gazellach, że wróżki lubiły aby im dochowywano tajemnicy. Tymczasem matka moja widząc mnie tak nadzwyczajnie ożywionego, cieszyła się że nastręczona mi przez nią wolność, wywarła równie pomyślny skutek.
Nazajutrz, wróciłem do źródła, naznaczywszy je zaś wprzódy węglem, teraz z łatwością więc je wynalazłem. Stanąwszy u celu, zacząłem z całych sił wołać na wróżkę i przepraszać że ośmieliłem się w jej źródle odbywać moje umywania. I tym jednak razem, to samo uczyniłem, poczem roztasowałem moje zapasy, których tajemnem przeczuciem, przyniosłem na dwoje. Jeszcze nie zacząłem był mojej uczty gdy w źródle usłyszałem szmer i wyszła z niego wróżka z śmiejącą twarzą, pryskając na mnie wodą.
Pobiegła do krzaku, przebrała się w suchę suknię i usiadła przy mnie. Zajadała jak zwykła śmiertelniczka, ale nie rzekła ani słowa. Wyobrażałem sobie że był to zwyczaj wróżek i nic przeciw niemu niemiałem do powiedzenia.
Don Juan Avadoro oznajmił cię ze swemi przygodami, zgadujesz zatem że moja wróżka była córką jego, Ondyną, która zanurzała się pod sklepienia skał i ze swego jeziora wypływała do zatoki.
Ondyna była niewinną, czyli raczej nieznała ani grzechu ani niewinności. Postać miała tak czarującą, obejścia tak proste i ponętne, że marząc w duszy że zostałem małżonkiem wróżki, namiętnie ją pokochałem. Trwało to przez miesiąc. Pewnego dnia szeik kazał mnie przywołać. Zastałem u niego zgromadzonych sześciu naczelników rodzin. Mój ojciec był między niemi. «Synu mój — rzekł do mnie — opuścisz nasze jaskinie i udasz się do tych szczęśliwych krajów, gdzie wyznają wiarę proroka.»
Słowa te, krew mi ścięły w żyłach. Wszystko mi było jedno umrzeć lub rozłączyć się z wróżką. «Drogi ojcze — zawołałem — pozwól abym nigdy nieopuszczał tych podziemi.» Zaledwie wymówiłem te wyrazy, gdy ujrzałem wszystkie sztylety nademną wzniesione.
Mój ojciec, zdawał się pierwszym do przeszycia mi serca. «Przystaję na śmierć — rzekłem — ale dozwól mi wprzódy pomówić z moją matką.» Udzielono mi tę łaskę, rzuciłem się w jej objęcia i opowiedziałem moje przygody z wróżką. Moja matka mocno się zdziwiła i rzekła: «Kochany Massudzie, nie sądziłam aby wróżki były na świecie. Wreszcie nie znam się na tem, ale mieszka ztąd niedaleko jeden bardzo mądry hebrajczyk którego się zapytam. Jeżeli ta którą kochasz jest wróżką, potrafi cię wszędzie wynaleźć. Z drugiej jednak strony, wiesz że najmniejsze nieposłuszeństwo, karzą u nas śmiercią. Starcy nasi, powzięli względem ciebie wielkie zamiary, poddaj się im czemprędzej i staraj się zasłużyć na ich przychylność.» Słowa te mojej matki, wywarły na mnie silne wrażenie. Wystawiałem sobie że w istocie wróżki były wszechmocnemi i że moja wynajdzie mnie, choćby na końcu świata. Poszedłem do mego ojca i poprzysiągłem ślepe posłuszeństwo na wszelkie rozkazy.
Nazajutrz, wyjechałem w towarzystwie pewnego mieszkańca z Tunis, nazwiskiem Sud-Ahmeta, który naprzód zawiózł mnie do swego rodzinnego miasta, jednego z najroskoszniejszych w świecie. Z Tunisu udaliśmy się do Zawanu, małego miasteczka słynnego wyrobem czerwonych czapeczek, znanych pod nazwą fezów. Powiedziano mi że niedaleko miasta, znajdował się szczególniejszy budynek złożony z kaplicy i galeryi otaczającej półkolem małą zatokę. Woda strumieniem wytryskiwała z kaplicy i napełniała zatokę. Dawnemi czasy, woda z zatoki wchodziła do wodociągu prowadzącego ją do Kartaginy. Mówiono także, że kaplica poświęconą była jakiemuś bóstwu źródła. Wyobraziłem sobie jak szalony, że bóstwem tem była moja wróżka. Udałem się do źródła i zacząłem ją z całych sił przyzywać. Echo mi tylko odpowiedziało. Wspominano mi znowu w Zawanie o pałacu gienjuszów, którego zwaliska leżały o kilka mil w głębi pustyni. Poszedłem i tam i ujrzałem okrągły budynek w dziwnie pięknym smaku wystawiony. Spostrzegłem jakiegoś człowieka siedzącego na zwaliskach i rysującego. Zapytałem go po hiszpańsku, czyli to było prawdą że gienjusze zbudowały ten pałac? Uśmiechnął się i odpowiedział mi że był to teatr w którym starożytni Rzymianie wyprawiali walki dzikich zwierząt, i że miejsce to dziś nazywające się El-dżem, było niegdyś ową sławną Zamą. Objaśnienie podróżnego wcale mnie nie zajęło; wolałbym był spotkać gienjuszów, którzyby mi byli co donieśli o mojej wróżce.
Z Zawanu, udaliśmy się do Kairawanu, dawnej stolicy Mahaddych. Było to ogromne miasto o stu tysięcach mieszkańców, burzliwych i w każdej chwili skłonnych do powstania. Przepędziliśmy tam cały rok. Z Kairawanu przeszliśmy do Guadamo, małego, niepodległego kraiku, który stanowił część Beled-ul-Gezidu, czyli kraju daktylów. Tak nazywają okolicę rozciągającą się między pasmem Atlasu a piasczystą pustynią Sahary. Drzewa daktylowe tak obficie rodzą w tym kraju, że jedno może przez cały rok wyżywić wstrzemięźliwego człowieka, jacy w ogóle składają tameczny lud. Nie brak wszelako i na innych środkach pożywienia, temi są: zboże, nazwane duzą i barany na wysokich nogach i bez wełny, których mięso jest wyśmienitem.
Znaleźliśmy w Guadamo, wielką ilość Maurów rodem z Hiszpanji. Nie było pomiędzy niemi ani Zegrisów ani Gomelezów, wiele jednak rodzin szczerze do nas przywiązanych; w każdym razie, byłto kraj zbiegów. Jeszcze rok nie był upłynął gdy otrzymałem od mego ojca list kończący się temi słowy: «Matka każe ci powiedzieć, że wróżki są zwykłemi kobietami i że nawet mają dzieci.» Zrozumiałem, że moja wróżka była podobną mi śmiertelniczką i myśl ta uspokoiła nieco moją wyobraźnię. —
Gdy szeik domawiał tych słów, jeden z derwiszów oznajmił nam że wieczerza była już zastawioną, wesoło więc poszliśmy do stołu.