Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień sześćdziesiąty czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 64. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY.

Nazajutrz, nie zaniechałem udać się do kopalni, gdzie przez cały dzień gorliwie wykonywałem rzemiosło górnika. Wieczorem, poszedłem do szeika i prosiłem go aby dalej raczył opowiadać, co też uczynił w tych słowach:

DALSZY CIĄG HISTORYI SZEIKA GOMELEZÓW.

Mówiłem ci że otrzymałem od mego ojca list, z którego dowiedziałem się że moja wróżka była kobietą. Znajdowałem się naówczas w Guadamo. Sud-Ahmet wyprawił mnie do Feranu, kraju większego od Guadamo, ale mniej obfitego i gdzie mieszkańcy są wszyscy czarni. Ztamtąd udaliśmy się do oazy Ammona, gdzie musieliśmy czekać na wiadomości z Egiptu. Ludzie wysłani przez nas, powrócili w piętnaście dni z ośmioma dromaderami. Chód tych zwierząt był nie do wytrzymania, trzeba go było jednak znosić przez ośm godzin bez przerwy. Poczem zatrzymaliśmy się; dano każdemu dromaderowi kulkę z ryżu, gummy i kawy, wypoczęliśmy przez cztery godzin i znowu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trzeciego dnia stanęliśmy w Baha-be-lama — czyli na morzu bez wody. Była to szeroka dolina piasczysta i pokryta muszlami, nie spostrzegliśmy żadnego śladu ani roślin ani zwierząt. Wieczorem przybyliśmy na brzegi jeziora obfitującego w natron który jest rodzajem soli. Tam porzuciliśmy naszych przewodników i dromadery i przepędziłem noc sam na sam z Sud-Ahmetem. O świcie, przybyło ośmiu krzepkich ludzi którzy posadzili nas na noszach, dla przeniesienia przez jezioro. Postępowali jeden za drugim gdzie bród zdawał się dość wązkim. Natron kruszył się pod ich stopami które jednak, dla ochronienia od ran, po owiązywali skórami. Tym sposobem niesiono nas dłużej niż przez dwie godziny. Jezioro wchodziło w dolinę osłonioną dwoma skałami z białego granitu, po czem ginęło pod wielkiem sklepieniem utworzonem przez naturę, ale ręką ludzką wykończonem.
Tu przewodnicy rozniecili ogień i nieśli nas jeszcze przez jakie sto kroków, aż do pewnego rodzaju przystani, gdzie łódź na nas czekała. Przewodnicy nasi ofiarowali nam lekki pokarm, sami zaś posilali się pijąc i kurząc haczyh, czyli wyskok z konopianego nasienia. Następnie rozpalili pochodnię z żywicy, szeroko oświecającą do koła, i uczepili ją do steru łodzi. Wsiedliśmy, nasi przewodnicy zmienili się we wioślarzów i przez całą resztę dnia płynęli z nami pod ziemią. Nad wieczorem, przybyliśmy do zatoki, zkąd kanał rozlewał się na kilka koryt. Sud-Ahmet rzekł mi, że tu zaczynał się sławny w starożytności labirynt Osymandyasa. Dziś pozostała tylko podziemna część gmachu, łącząca się z jaskiniami Luxoru i wszystkiemi podziemiami Tebaidy.
Zatrzymano łódź przy wejściu do jednej z zamieszkanych jaskiń, sternik poszedł dla nas po pożywienie, poczem owinęliśmy się w nasze haiki i zasnęliśmy w łodzi.
Nazajutrz, znowu wzięto się do wioseł; łódź nasza płynęła pod obszernemi galeryami, nakrytemi płaskiemi głazami nadzwyczajnego rozmiaru; niektóre z nich całkiem zapisane były hieroglifami. Przybyliśmy nareszcie do portu i wysiedli do miejscowej załogi. Dowodzący nią wojskowy zaprowadził nas do swego naczelnika który podjął się przedstawienia nas szeikowi Darazów.
Szeik, przyjaźnie podał mi rękę i rzekł: «Młody Andaluzyjczyku, bracia nasi z Kassar-Gomelezu, pochlebnie mi piszą o tobie. Oby błogosławieństwo proroka spoczęło na tobie.» Sud-Ahmeta, szeik zdawał się znać od dawna. Zastawiono wieczerzę, poczem wpadli jacyś ludzie dziwnie ubrani i zaczęli rozmawiać z szeikiem w języku dla mnie niezrozumiałym. Wyrażali się z gwałtownością, wskazując na mnie jak gdyby oskarżali mnie o jakową zbrodnię. Rzuciłem wzrokiem na mego towarzysza podróży ale ten znikł. Szeik wpadł na mnie w niepohamowany gniew. Porwano mnie, okuto mi łańcuchami ręce i nogi i wrzucono do więzienia.
Była to jaskinia wykuta w skale, tu i owdzie poprzerywana łączącemi się z sobą wydrążeniami. Lampa oświecała wejście do mego podziemia, spostrzegłem dwoje przeraźliwych oczu i tuż za niemi straszliwą paszczę uzbrojoną potwornemi zębami. Krokodyl wsunął pół swego ciała do mojej jaskini i groził mi pochłonięciem. Byłem skrępowany, nie mogłem się ruszyć, odmówiłem więc modlitwę i czekałem śmierci.
Krokodyl jednak był przykuty na łańcuchu; była to próba na jaką chciano wystawić moją odwagę. Daryci tworzyli w ówczas liczną sektę na wschodzie; początek jej odnosi się do pewnego zagorzalca nazwiskiem Daraza, który w istocie był tylko narzędziem Hakema-ben-Rillaha, trzeciego kalifa Fatymitów w Egipcie. Władzca ten, znany z swojej bezbożności, usiłował koniecznie przywrócić dawne izyjskie zabobony. Rozkazał się uważać za wcielenie bóstwa i oddawał się najpotworniejszym sprosnościom, do których upoważniał także swoich sektarzów. W owej epoce, nie zniesiono jeszcze zupełnie dawnych tajemnic i odprawiano je w podziemiach labiryntu. Kalif kazał się wtajemniczyć, ale upadł w szalonych swoich przedsięwzięciach. Zwolennicy jego, prześladowani, schronili się do labiryntu.
Dziś wyznają najczystszą wiarę mahometańską, ale zastosowaną do sekty Alego jaką niegdyś przyjęli byli Fatymici. Przybrali nazwisko Darytów, dla uniknięcia powszechnie znienawidzonego miana Hakemitów. Daryci z dawnych tajemnic, zostawili tylko zwyczaj wystawiania na próby. Byłem obecnym przy kilku i zauważałem środki fizyczne, nad któremi bezwątpienia byliby się zastanowili pierwsi uczeni europejscy; nadto zdaje mi się że Daryci mają pewne stopnie tajemnic, gdzie wcale już nie chodzi o mahometanizm, ale o rzeczy o których niemam żadnego pojęcia. Wreszcie, do zbadania ich, byłem naówczas zbyt młodym. Przepędziłem cały rok w podziemiach labiryntu, jeździłem często do Kairu gdzie stawałem u ludzi tajemnemi związkami z nami połączonych.
Właściwie mówiąc, podróżowaliśmy jedynie dla poznania skrytych nieprzyjacioł wyznania sunnickiego, naówczas panującego. Wybraliśmy się w drogę do Maskaty, gdzie Iman wyraźnie oświadczył się przeciw muzułmanom. Znakomity ten duchowny, przyjął nas nader uprzejmie, pokazał nam spis wierzących w niego pokoleń arabskich i dowiódł że z łatwością mógł Sunnitów z Arabji wypędzić. Wszelako, nauka jego sprzeciwiała się wyznaniu Alego, niemieliśmy więc z nim nic do czynienia.
Ztamtąd popłynęliśmy do Bassory i przez Szyraz przybyliśmy do państwa Sefiego. Tu w istocie wszędzie znaleźliśmy wyznanie Alego panującem, ale Persowie oddali się roskoszom, niezgodom domowym i mało co dbali o postęp islamizmu na zewnątrz ich kraju. Zalecono nam odwiedzenie Izydów, zamieszkujących wierzchołki Libanu. Nazwisko to Izydów, nadawano różnym rodzajom sektarzów, ci właściwie znani są pod nazwą «Muthialis.» Z Bagdadu więc obróciliśmy się drogą przez pustynię i przybyliśmy do Tradmory, którą wy nazywacie Palmyrą, zkąd napisaliśmy do szeika Izydów. Przysłał nam konie, wielbłądy i zbrojny orszak.
Zastaliśmy cały naród zgromadzony w dolinie niedaleko Balbeku. Tam doznaliśmy prawdziwego zadowolenia. Sto tysięcy zagorzalców, wyło przeklęstwa na Omara i pochwały Alego. Odprawiono pogrzebną uroczystość na cześć Hussejna syna Alego. Izydowie, nożami krajali sobie ramiona, niektórzy nawet uniesieni gorliwością poprzeżynali sobie żyły i poumierali nurzając się we własnej krwi.
Zabawiliśmy dłużej u Izydów aniżeli się spodziewałem i otrzymaliśmy nareszcie wiadomości z Hiszpanji. Rodzice moi już nie żyli i szeik przysposabiał mnie za syna.
Po czterech latach podróży, szczęśliwie nakoniec wróciłem do Hiszpanji. Szeik przysposobił mnie ze wszystkiemi zwykłemi uroczystościami. Wkrótce uwiadomiono mnie o rzeczach, nieznanych nawet sześciu naczelnikom rodzin. Chciano ażebym został Mahaddym. Naprzód miałem się dać uznać na Libanie. Daryci egipscy oświadczyli się za mną, Kairawan także przeszedł na moją stronę; w każdym razie to ostatnie miejsce powinienembył obrać na stolicę. Tam przeniósłszy raz, bogactwa Kassar-Gomelezu, wkrótce mogłem zostać najpotężniejszym władzcą na ziemi.
Wszystko to było nie źle wymyślonem, ale naprzód byłem jeszcze zbyt młodym, powtóre nie miałem żadnego pojęcia o wojnie. Postanowiono więc że niezwłocznie udam się do wojska ottomańskiego, które naówczas toczyło bój z Niemcami. Obdarzony łagodnym sposobem myślenia, chciałem oprzeć się tym zamiarom, ale trzeba było być posłusznym. Wyprawiono mnie jak na znakomitego wojownika przystało, udałem się do Stambułu i przyłączyłem do orszaku wezyra. Pewien wódz niemiecki, nazwiskiem Eugeniusz, pobił nas na głowę i zmusił wezyra do cofnięcia się za Tanę, czyli Dunaj. Następnie, chcieliśmy znowu rozpocząć zaczepną wojnę i przejść do Siedmiogrodu. Postępowaliśmy wzdłuż Prutu, gdy Węgrowie, z tyłu na nas wpadli, odcięli od granic kraju i do szczętu rozbili. Dostałem dwie kule w piersi i porzucono mnie na polu bitwy jako poległego.
Koczujący Tatarzy, podnieśli mnie, owiązali moje rany i za całe pożywienie, dawali mi skwaśniałe nieco kobyle mleko. Napój ten, mogę śmiało rzec, ocalił mi życie; przez rok jednak tak dalece byłem osłabionym że niemogłem dosiąść konia i gdy horda zmieniała koczowisko, kładziono mnie na wozie z kilkoma staremi kobietami, które mnie pielęgnowały.
Umysł mój, równie jak ciało, upadł na siłach, i nie mogłem ani słowa nauczyć się po tatarsku. Po upływie dwóch lat, spotkałem mułłę znającego język arabski. Powiedziałem mu że byłem maurem z Andaluzyi i że błagałem aby mi pozwolono wrócić do ojczyzny. Mułła przemówił za mną do hana który dał mi pieniędzy na podróż.
Dostałem się nareszcie do naszych jaskiń, gdzie oddawna uważano mnie za straconego. Przybycie moje sprawiło powszechną radość, sam tylko szeik nie cieszył się, widząc mnie tak osłabionego i z nadwerężonem zdrowiem. Teraz, mniej niż kiedykolwiek byłem zdolny na Mahaddego. Wszelako, wysłano do Kairawanu, dla wybadania umysłów, chciano bowiem czemprędzej rozpocząć.
Po sześciu tygodniach, wrócił poseł. Wszyscy otoczyli go z nadzwyczajną ciekawością, gdy w tem w samym środku swego opowiadania, padł jak zemdlony. Udzielono mu pomocy, odzyskał przytomność, chciał mówić ale nie mógł zebrać myśli. Zrozumiano tylko że w Kairawanie, panowała zaraza. Chciano go oddalić ale już było za poźno: dotykano się podróżnego, przenoszono jego rzeczy i odrazu, wszyscy mieszkańcy jaskiń ulegli straszliwej klęsce.
Była to sobota. Następnego piątku, gdy Maurowie z dolin zeszli się na modlitwę i przynieśli dla nas żywność, zastali tylko trupy pośród których ja czołgałem się z wielką narością pod lewą piersią. Uniknąłem jednak śmierci.
Nie lękając się już zarazy, wziąłem się do grzebania umarłych. Rozbierając sześciu naczelników rodzin, znalazłem sześć pasków pargaminowych, złożyłem je i tak odkryłem tajemnicę o niewyczerpanej kopalni. Szeik przed śmiercią, otworzył był wodociąg, spuściłem więc wodę i przez jakiś czas napawałem się widokiem moich bogactw, nie śmiejąc ich dotknąć. Życie moje było okropnie burzliwem, potrzebowałem spoczynku i godność Mahaddego, niemiała dla mnie żadnego powabu.
Z resztą nie posiadałem tajemnicy porozumień z Afryką. Mahometanie, mieszkający w dolinie, postanowili odtąd modlić się u siebie, byłem więc sam w całem podziemiu. Zalałem znowu kopalnię, pozabierałem klejnoty znalezione w jaskini, wymyłem je starannie w occie i udałem się do Madrytu jako maurytański kupiec klejnotów z Tunisu.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem miasto chrześcijańskie; zdziwiła mnie wolność kobiet i zgorszony byłem lekkomyślnością męzczyzn. Z utęsknieniem wzdychałem za przesiedleniem się do jakiego miasta mahometańskiego. Chciałem oddalić się do Stambułu, żyć tam w zbytkownem zapomnieniu i kiedy niekiedy powracać do jaskiń dla odnowienia moich funduszów.
Takie były moje zamiary. Myślałem że nikt o mnie niewiedział; ale myliłem się. Aby bardziej ujść za kupca, udawałem się na przechadzki publiczne i rozkładałem tam moje klejnoty. Ustanawiałem na nie stałą cenę i nigdy nie wdawałem się w żadne targi. Postępowanie to zjednało mi powszechną wziętość i zapewniło korzyści o jakie wcale nie dbałem. Tymczasem, gdziekolwiek się ruszyłem, czy to do Prado, czyli do Buen-Retiro albo w jakiekolwiek inne publiczne miejsce, wszędzie ścigał mnie jakiś człowiek, którego bystre i przenikliwe oczy, zdawały się czytać w mojej duszy.
Bezustanne spojrzenia tego człowieka, wprawiały mnie w niewypowiedzianą niespokojność. —
Szeik zamyślił się, jakby przypominał sobie doznane wrażenia, w tem dano znać że wieczerza była na stole, odłożył zatem dalsze opowiadanie na dzień następny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.