<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Była to już najgorsza jesień i deszcz zimny padał od rana. Niemirycz około południa poszedł do Jackowskiego, do redakcji, aby się z nim wykłócić o jakąś fałszywą, wzmiankę w sprawie sądowej, której bronił przed paru dniami i która narobiła dużo wrzawy. Zastał w redakcji paru znajomych i został zainteresowany dysputą, która się między nimi zawiązała na temat ofiar na wpisy.
Słuchał, pisząc zarazem sprostowanie sądowego artykułu.
— Ohydne, głupie, bezmyślne społeczeństwo! — piorunował jeden z rozmawiających. — Nie poczuwa się do żadnych obowiązków, nie ma wstydu. Toć łatwiej z kamienia olej wycisnąć, niż z ludzi tę marną kwotę!
— Bo ja wam mówię: zaagitujcie jaki bal, loterję, koncert, żywe obrazy, to przyjdą.
— Tak, bawić się zawsze gotowi.
— Panie Niemirycz, schlastajno ich choć raz. Tak dawno nie byli pod Pręgierzem!
— Zdrowo on im dał w sprawie tego Dojniaka. Żeby przysięgli, puściliby go wolno.
— Jużby go tem nie uratowali, ani uzdrowili — odparł Niemirycz. — To już człowiek zgangrenowany do cna. A wiecie, on szkoły skończył, dzięki ofiarom na wpisy. Bardzo ciekawą ma historję. Ojciec jego był kamerdynerem u bankiera. Dobrze się miał, wygodnie, syto, dostatnio. Ożenił się z modniarką, mieli czworo dzieci. Oboje w swych fachach mieli do czynienia ze zbytkiem, strojeni i próżniactwem. Marzyli o tem, jak rozkosznie jest „panować”. Dla siebie zrezygnowali z tego ideału: musieli służyć, więc służyli, przeklinając służebne swe stanowisko, nienawidząc swe zajęcie i los. Postanowili życie poświęcić, żeby dzieci nie potrzebowały służyć i pracować. Trzy córki oddali na pensję, syna do gimnazjum. To przedstawiało najmniej siedem lat dla każdego dziecka. Zaczęły się ofiary i starania. Jak wiemy, szkoły są drogie, balast naukowy ciężki, ubranie i utrzymanie czworga uczących się dzieci kosztowne. Ojciec, żeby temu podołać, nauczył się kraść, matka żebrać na wszelkie sposoby. I tak wyczerpując cały swój spryt i wszystkie źródła ofiarności ludzkiej, przepchali dzieci przez szkoły. Wtedy spadł na nich cios. Długo niedomyślny bankier złapał kamerdynera na grubszej nieco kradzieży i zrozumiał, gdzie mu ginęły oddawna różne przedmioty i pieniądze. Dojniak vel Dojczyński — bo i nazwisko „spańszczył“ — został wydalony ze służby i tylko to uzyskał, że nie został oddany pod sąd. Byli tedy na bruku z trzema pannami, fortepianem i synem, który właśnie skończył gimnazjum. Przybyło społeczeństwu, które ich żywiło i wychowywało, sześcioro malkontentów, proletarjuszów uczonych, a nie umiejących nic robić, nikomu służyć. Syn za ujmę sobie miał pracę ręczną, wyrobniczą lub rzemieślniczą; zresztą nie miał do tego muskułów i umiejętności. Miał tylko naukę i patent gimnazjalny, czyli w rzeczywistości mógł czytać i pisać, no i mógł dawać innym lekcje z tego mnóstwa przedmiotów, które mu wkuto przez lat siedem. Zaczął tedy poszukiwać korepetycyj wraz z legjonem sobie podobnych, i zaczął szukać posady do pisania i rachunków, bo te tylko umiejętności mógł praktycznie zużyć. I legjon podobnych sobie spotykał w tem poszukiwaniu. A legjon ten się nienawidził, bo był głodny i szukał żeru, i nienawidził społeczeństwo, które dało naukę, a nie miało dla tych uczonych panów stosownego stanowiska. Stary Dojniak, po długich staraniach, otrzymał posadę woźnego, żona zajęła się szyciem, fortepian sprzedano, mieszkali w jednym pokoju. Młodzi szukali miejsca, któreby nie ubliżało ich wyższemu wychowaniu. Szwaczką nie godziło się żadnej być, służącą — uchowaj Boże! Posady buchalterek i kasjerek nie łatwo dostać. Mogły być nauczycielkami, ale podobnych im był także legjon, konkurencja szalona. Więc zaczęły szukać mężów, no i nie wiem ich losów, bo nie zawiodły ich przed kratki sądowe. Ale młody Dojniak tam zaszedł, staczając się powoli w głąb. Dostał po wielu staraniach miejsce w biurze i trzydzieści rubli miesięcznie. To było niewystarczające, żeby żyć wedle jego wymagań i pojęć. Musiał być ubrany jak pan, jadać jak pan, bawić się jak pan, mieszkać jak pan. Z rodzicami zerwał stosunki: wstyd mu było woźnego i szwaczki; zamieszkał sam, znalazł kolegów, stosunki — nareszcie wypłynął. Trwało to lat parę, wreszcie lód się załamał. Odkryto w biurze defraudację, jakieś fałszowanie frachtów kolejowych, całą szajkę żydowską, na której żołdzie i jej narzędziem był pan Dojczyński. Broniłem go z urzędu parę dni temu. Został skazany na kilka lat więzienia. Wróci bieglejszy w swym fachu fałszerza. Jeszcze będzie panować!...
— Więc pan z tego wyciąga wniosek, że nauka jest szkodliwa. Niech wszyscy będą głupi! — oburzył się ktoś.
— Żadnego nie wyciągam wniosku. Przyznaję, że wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów: i system szkolny, i pęd do lekkiego życia, i wstręt do pracy, i wstyd niższego stanowiska, i dążenie do dobrobytu i renty, i nawet przestępstwo Dojniaka. Wszystko jest dobre, bo cała ludzkość tak żyje, taki ustrój zbudowała, w tym kierunku idzie dalej. Tak jest wygodnie, wszystko ułożone i obmyślane, niech tak trwa, bo większości dogadza.
— Jackowski, mam u ciebie honorarjum za te artykuły, coś to nie chciał oddać memu księdzu. Ofiarowuję całość na wpisy. W swoim czasie korzystałem ze stypendjum. Otrzymałem ogółem zasiłku na nauki okołu czterystu rubli. Gdym zaczął zarabiać, zwróciłem ten dług. Oto macie kwity. Oddałem całą sumę na te wpisy. Myślę, że gdyby każdy stypendysta podobnie uczynił, mniejbyście mieli w tej chwili kłopotu. Ale że co rok rozlega się lament, to tylko dowód, że takich Dojniaków wielu się wychowuje. A kto temu winien, nie warto badać, bo od tego myślenia dostaniemy zawrotu głowy, jak gdy się spojrzy w przepaść dymiącego krateru. Ludzie jednak na stokach wulkanu hodują kwiaty i wino, można o nim zapomnieć i oswoić się!...
Pożegnał ich i wyszedł. Deszcz siekący twarz i wicher nie usposabiał do spaceru, a w biurze, z powodu niedzieli, nie było roboty. Wrócił więc do domu, otworzył dawno nieruszane pianino i począł przypominać dawno słyszane melodje.
W pałacu dnia tego miało być wielkie przyjęcie dla narzeczonych, więc ruch służbowy był zdwojony i nastrój świąteczny. Termin ślubu naznaczony był na następną niedzielę. Zmierzch zapadł bardzo prędko i, kiedy Niemirycz chciał zapalić lampę i zasiąść do roboty, zjawił się ksiądz Michał, wołając już od progu:
— Żebyś wiedział, co mnie dzisiaj spotkało, jaka pomyślność! Patrz!
I wydobył czerwoną bawełnianą chustkę, rozwiązał supeł i rozłożył na stole. Była pełna złotych pięciorublówek.
Ksiądz patrzał na to z lubością i śmiał się.
— To twoja hrabina mi dziś wręczyła na upamiętnienie małżeństwa syna. Pomodlę się za nich jutro, przy Mszy św., a dziś to wszystko rozdam. Pomyśl, ile to będzie chleba, i odzieży, i węgla, i komorne, i lekarstwo. Nie mogłem się z tobą nie podzielić taką uciechą.
— Czy ksiądz już dzisiaj co jadł? — spytał Niemirycz?
— Czy jadłem? Nie pamiętam. Pewnie jadłem. A może i nie — począł przypominać. — Po Mszy odprowadziłem na Brudno tę biedaczkę, a potem byłem u św. Łazarza, u tej niebogi Józi, a potem wróciłem do domu i zastałem to...
— I ksiądz to porwał i tu przybiegł. Ksiądz nie ma na sobie suchej nitki, zrobił na piechotę mil parę i nic nie jadł. Proszę więc paść oczy widokiem złota, a tymczasem płaszcz wyschnie, i ksiądz zje i wypije. Ksiądz blaszany być musi!
— Blaszany? A może i nie, bo dopiero poczułem, żem naprawdę głodny. Ano, dobrze. Trzeba zjeść, bo nim to się rozdzieli, to i noc się przedrepce.
Rozebrał się z płaszcza i począł go oglądać frasobliwie.
— Jakie to nietrwałe. Ot, nie donoszę do wiosny! A pomyśleć, jak to się drze na wyrobniku!
Niemirycz posłał stróża do restauracji, nagotował herbaty, a ksiądz, susząc się przy piecu, rozpowiadał, co to on sprawi za to złoto. Promieniał szczęściem. Potem się posilił, ogrzał i zdrzemnął na chwilę, ogarnięty znużeniem i ciepłem. Na dworze deszcz siekł szyby i wicher zawodził.
— Niech ksiądz odłoży do jutra. Toć pora, że psa nie wypędzić! — wzdrygnął się Niemirycz.
— Aha, ale bieda i głód człowieka często na gorszą burzę i ziąb wypędza. Co to za rachuba! Żeby mnie jednemu było ciepło i sucho, to za to może stu niech ziębnie i moknie o głodzie noc całą. Zresztą mnie z samej radości będzie ciepło, a że leje, no to się osuszę. Niech będzie Chrystusowi cześć!
I wyszedł, zabrawszy swój skarb.
Zaraz potem zaczęły karety zajeżdżać do pałacu i ozwały się, zgłuszone wichrem i ulewą, tony orkiestry. Rozpoczął się bal.
Niemirycz napisał parę listów i wziął się do roboty. Ale mu nie szło. Wicher i ta muzyka rozdrażniały go. Żałował, że z księdzem nie poszedł, tak mu ciężko i powoli płynął czas. Ubiegło od wyjścia księdza godzin parę, gdy posłyszał trąbkę Pogotowia; przejechało, na chwilę tylko rzuciwszy swe hasło idei w zwykły huk ulicy. Znowu dłuższy czas tylko wicher i balowa muzyka mieszały się z turkotem i dzwonkami tramwajów, gdy naraz Niemirycz drgnął.
Gwałtownie, ostro ktoś do jego drzwi zadzwonił. W sieni słychać było niezwykły ruch i głosy.
Otworzył.
— Czy tu mieszka pan Niemirycz? — spytał go żywo nieznajomy mężczyzna. Za nim stało kilku ludzi.
— Tutaj.
— No to wnoście! Powoli, ostrożnie! — zwrócił się do tych ludzi mężczyzna i dodał objaśniając Niemiryczowi:
— Przywieźliśmy do pana rannego. Wskazał pański adres i nazwisko. To ksiądz. Zraniono go nożem w brzuch, zdaje mi się nie śmiertelnie. Opatrunek na razie zrobiony, ale dużo krwi utracił. Czy to pana krewny?
Niemirycz nie odpowiedział, nie dosłuchał. Skoczył naprzód, z jękiem wściekłości i rozpaczy. Ujrzał sanitarjuszów. Ksiądz leżał na noszach bez ruchu, z zamkniętemi oczyma, biały jak papier. Płaszcz miał obłocony i poszarpany, w ręce trzymał kawałek, strzępek czerwonej chustki.
Wniesiono go i ułożono na łóżku. Wtedy się ocknął i począł stękać. Mieszkanie napełniło się ludźmi, chłodem, wilgocią, wonią apteki, gwarem gawiedzi podwórzowej. Na razie Niemirycz był jak nieprzytomny z żalu, miał oczy i uwagę tylko dla doktora.
Lekarz obejrzał jeszcze raz chorego, rozebrano go, ocucono z omdlenia. Poznał Niemirycza, uśmiechnął się do niego, ale nic nie rzeki.
— Tymczasem trzeba go do rana tak zostawić — rzekł lekarz. — Krwotok ustał, niech spocznie. Rano trzeba będzie zobaczyć, co jest do zrobienia.
— Niebezpieczeństwa nagłego niema? — spytał Niemirycz.
— Nie zdaje mi się — rzekł z namysłem doktor, patrząc na chorego i raz jeszcze próbując pulsu. — Poproszę pana o imię i nazwisko do księgi.
Niemirycz spełnił życzenie i spytał o przebieg wypadku. Wezwane Pogotowie znalazło rannego w jakimś pustym zaułku. Patrol policyjny go podniósł z kałuży krwi. Złoczyńcy snać ograbili i zbiegli. Sam ranny, ocucony, nie potrafił nic na pytania odpowiedzieć, policja rozpoczęła na chybił trafił poszukiwania.
Lekarz udzielił Niemiryczowi wskazówek, co ma przy chorym do rana czynić, i odjechał. Gawiedź Niemirycz rozpędził, drzwi zaryglował i usiadł przy chorym. Nie odpowiedział doktorowi na pytanie, kim dla niego był ranny, ale czuł po bólu, strachu, niepokoju o to życie, że takby cierpiał nad ojcem.
Ksiądz leżał, zda się, zupełnie wyczerpany, nieświadomy co się z nim dzieje. Tak rozebrany z swej czarnej odzieży, wyglądał jeszcze marniejszy i mniejszy. Bielizna jego, stara i dziurawa, osłaniała kształty szkieletu. Obok, na krześle, jak szmaty nędzarza, leżał ów płaszcz, którego nietrwałość tak go frasowała przed chwilą. Ściekało z niego z krwią zmieszane błoto ulicy. Niemirycz popatrzał i gardło mu ścisnął jakiś spazm. Miał ochotę wyć przekleństwa, a zarazem pamięć jego poczęła powtarzać, powtarzać bez końca:
— O Jeruzalem, co kamienujesz proroki i mordujesz te, które są do ciebie posłane... Nic nie miał w głowie, oderwać do czego innego nie mógł myśli, tylko powtarzał, powtarzał bez dźwięku: „O Jeruzalem, co kamienujesz proroki...“
— Już niema nikogo? — szepnął nagle ksiądz.
— Niema. Jakże się ksiądz czuje?
— Jakoś nic nie czuję. A ty się nie gniewasz?
— Zaco?
— A żem dał twój adres? Myślę: Księżom kłopot i nieprzyjemność zrobię, a oni tacy dla mnie byli łaskawi. A z nim my razem do Emmaus chodzili, to już on mnie pozwoli trochę poleżeć. Nie gniewasz się?
— Co też ksiądz mówi! Kto to księdza zranił?
— To nie mnie! Co ty gadasz? To z wypadku! Dwóch się pobiło, chciałem rozbroić i tak się nawinąłem nieszczęśliwie.
— Którzy to byli?
Ksiądz umilkł, oczy przymknął.
— Ty ich nie znasz. Tacy obcy jacyś.
— Zadźgali księdza nożem i ograbili! — z goryczą, z wściekłością wybuchnął Niemirycz.
— Nie, nie ograbili! Nie, nie! To z wypadku.
— Z wypadku została w ręku księdza resztka tej czerwonej chustki, w której złoto było.
— Ty zaraz potępiasz! Nie można tak. Złoto rozdałem. Poco się tak gniewasz i unosisz? Ileż to razy człowiek w zapamiętaniu coś zrobi, a potem żałuje.
— Więc to było w zapamiętaniu, nie z premedytacją zbrodnia?
— Jaka zbrodnia? Kto ci mówił? Dajże pokój! Zranili mnie przypadkiem, żyję, mogę się z Bogiem pojednać. Czyś ty posłał po księdza?
— Poco?
— Zawsze trzeba się wyspowiadać, wiatyk dostać. Może jeszcze Pan Jezus zostawi, a może już zawoła. Na wszystko trzeba być w pogotowiu.
— Ksiądz myśli, że ktokolwiek w taką noc zechce się fatygować do chorego.
— Nie gadaj. Zmartwiłeś się mną i cały świat czernisz. Poślijno, poślij. Zobaczysz, że zaraz ksiądz będzie.
Niemirycz posłał stróża, obiecawszy mu gruby napiwek, do parafji, po księdza.
Chory tymczasem oczy zamknął, wyczerpany, i zdawał się drzemać. Po chwili spytał:
— Co to gdzieś jakby gra?
— To muzyka na balu w pałacu.
— Aha, prawda. Hrabinie obiecałem jutro Mszę. No i widzisz, nie dotrzymam. Tak się chyba pomodlę. Nie wiesz? Brewiarz jest w płaszczu?
Niemirycz obszukał i znalazł lepką od krwi książkę.
— Aj, tak ją zabrudziłem niechcący! — zafrasował się chory. — Obetrzyj!
Ale Niemiryczowi zdało się świętokradztwem tę krew z tej książki ścierać, a ksiądz oczy zamknął i szepnął:
— Przeczytaj, gdzie zakładka. Ja bardzo zmęczony...
Roman otworzył brewiarz i zcicha począł łacińskie psalmy mówić. Ulica uciszyła się prawie zupełnie, tylko wicher i muzyka balowa stanowiły wtór.
Ksiądz zdawał się spać, tylko chwilami ruch ust zdradzał, że powtarza za czytającym.
Raptem przerwał mu czytanie i przemówił:
— Posłałeś po księdza?
— Posłałem.
— Co powiedział?
Niemirycz wyszedł, by rozpytać stróża.
— Proboszcz obiecał przysłać wikarego, jak z miasta wróci.
— A widzisz, przyjdzie! — ucieszył się chory.
— A jakby i dziś nie przyszedł, to jutra sam go księdzu sprowadzę, po wizycie doktora. Nie czuje ksiądz pragnienia.
— Pić? Nie. Bardzo mnie trapi, jak oni sobie dadzą radę beze mnie. W najgorszy czas to przyszło. Żeby tak latem, ale teraz zima idzie!
Stęknął głęboko, westchnął i dodał:
— Jałowa troska. Poczytaj jeszcze. Może ja zasnę. To już Pan Jezus odpuści, bom bardzo zmęczony..
Powoli Niemirycz mówił psalmy. Jego rozpacz i wściekłość przeszła w odrętwienie.
Machinalnie powtarzał słowa.
Ksiądz usnął, ale on czytać nie przestał: wolał słyszeć swój głos, niż swoje myśli.
Nagle zdało mu się, że do drzwi ktoś się skrobie, lecz że było to bardzo delikatnie, czekał, żeby zadzwoniono. Ale hałas ustał, powtórzył się po chwili, znowu ustał. Wreszcie Niemirycz przestał nań zwracać uwagę, gdy wtem odczuł, że w pokoju ktoś jest. Podniósł oczy i zdumiał. Jakiś drab stał w progu i patrzał na chorego.
Niemirycz wstał i oczy przetarł, myśląc, że ma halucynację, ale na ten jego ruch drab o krok postąpił i wtedy poznał Kacperka.
— Skąd wyście się wzięli? — spytał szeptem.
— Więc to on? Jego hycle zarznęli! Nie chciałem wierzyć. Nie bydło to, nie świnie, nie cholera? — odpowiedział Kacperek świszczącym, głuchym głosem.
— Kto zarżnął?
— Lampa z Frankiem Dziobatym.
— I ograbili?
— Rozumie się! Byli u Wojtusiaków, kiedy ksiądz dzielił. Zobaczyli złoto, wciągnęli go za jakiś parkan i zadźgali. Jabym nic nie wiedział, aż tu wpada Szymek Dykał i powiada: „Gdzieś się Lampa z Frankiem obłowili grubo, piją, u Rozalki, że ha!“ Poszedłem przez ciekawość, bo to fuszery, myślę, gdzie im się tak łatwo udało? Przychodzę: pijani obadwaj, że ledwie ozorem ruszają. Pytam: „Gdzieście byli na robocie?“ Jeden powiada tu, drugi tam, łżą. Aż tu przychodzi Felek Luneta i powiada: „Jakieś łajdaki zadźgali naszego księdza! Żebym wiedział którzy, tobym ostudził kanalje!“ Tak mnie we łbie zrobiło się i jasno i czerwono. Złapałem Lampę za grdykę: „Gadaj, tyś księdza zmajchrował?“ Zapiera się. — „Pokaż majcher!“ A on za cholewę i prosto mnie w bok. Uchwyciłem łapę, wyłuskałem majcher: krwawy był. A Felek Luneta Franka przydusił: i jego majcher czerwony. Felek mówi: „Ostudzić ich i w Wisłę.“ Zaczęli się zapierać, przysięgać. Powiadam: „Trzymajcie ich, ja skoczę po język. Jeśli ksiądz jeszcze żyw, to się dowiem, ale wtedy aus wam, cholery, durnie!“ Poszedłem. W Pogotowiu się dowiedziałem, że ksiądz tutaj, a że drzwi pańskie znam, tom nie dzwonił. Jakże on dostał? Żyw będzie?
— Nie wiadomo. Zasnął. Krwi dużo stracił.
Kacperek popatrzał na leżącego, potem wydobył z za cholewy nóż i pokazał go Niemiryczowi.
— Pokosztują i oni tego smaku, nażłopią się swej własnej juchy.
Wtem ksiądz oczy rozwarł. Chwilę były błędne, niestałe, potem zatrzymały się na Kacperku i wróciła w nie myśl, pamięć i jakiś nagły niepokój. Milczał, widocznie skupiając myśli, a potem rzekł:
— Dobryś, Sadowski, żeś przyszedł się o mnie dowiedzieć. Jakoś nie bardzo mi źle, wyzdrowieję. Przyjdę do was, nie bójcie się! Ale poco ty nóż trzymasz? Rzuć go!
— Trzymam, bo to ten nóż, co go te hycle w księdza wrazili. Gdzie dźgali?
— W brzuch — odparł Niemirycz.
— No to go w swoim poczują.
— Sadowski! — poruszył się ksiądz ze zgrozą. — Co ty mówisz? Nikt mnie nie dźgał, nikt nie winien. To wypadek.
— Lampa i Franek Dziobaty napadli na księdza.
— Ależ broń Boże! Jacyś dwaj podpili zaczęli się kłócić, ja się wmieszałem... i tak nieszczęśliwie się trafiło. Ty się mylisz: nie widziałem Lampy i Franka.
— Co mi ksiądz zawraca gitarę. A to co?
— To moja chustka.
— Aha, jeden rożek, a resztę widziałem u Lampy w kieszeni. Nawet ją tu mam! O, widzi pan?
Ksiądz chciał chustkę ukryć, ale drab już ją porwał, złożył i, kiwając głową, rzekł:
— I poco ksiądz mnie obełguje? Czy ksiądz niespełna rozumu, czy ki djabeł? Zresztą poco mi księdza gadanie? Ot znak! Im więcej nie trzeba!
Ksiądz się skupił w sobie, szukając jakiegoś wyjścia i obrony, wreszcie rzekł z uporem:
— A ja ci mówię, że to nie prawda, nie prawda, nie prawda. Oni niewinni, nie macie prawa ich karać, ani sądzić! Zlitujcie się, co mi Pan Jezus powie, jak za tę moją nieuwagę, ludzka krew popłynie? Zlitujcie się, Sadowski, toć oni może się nawrócą, świętymi zostaną. Lampie przed tygodniem synka chrzciłem, żona taka słaba. Franek ma sparaliżowaną matkę. Zlitujcie się, ludzie! Co śmiecie czynić, jakto? Za mnie moich najmilszych chcecie mordować. Zlitujcie się, ja was błagam! Ach, żebym mógł z tobą do nich pójść! Wszyscy my trzej byśmy jedno mówili...To nie prawda.
Kacperek spojrzał na Niemirycza.
— Jego maligna objęła. Już nie wie, co gada — szepnął.
A ksiądz aż się dźwignął, wyciągnął ręce.
— Chodź, Sadowski, chodź. Dobryś, żeś przyszedł. Bardzo ci dziękuję. Tobie żal, że mi się tam od was krzywda stała, i zaraz złość cię ogarnia. Nie trzeba się złościć. To żadna krzywda, to wypadek... Przecie mi wierz: pocobym się zapierał? Doprawdy. Daj mi ten nóż, daj. Lampie go odebrałeś? To dobrze, ale mnie go podaruj, a Lampie ot, zanieś ode mnie te moje medaliki. Widzisz, to też będzie znak, że go fałszywie potępiacie. Pieniądze u niego widzieliście: może znalazł, a może i ukradł, ale nie mnie. To tylko tak się jedno z drugiem zeszło... Wierz mi, ja nigdy fałszu nie mówię. Ach, żebym ja mógł z tobą do nich pójść! Zlitujcie się, zresztą przyprowadźcie ich tutaj. Przysięgniemy wam. Nie karzcie ich, niewinni są! Sadowski, chcesz, ja napiszę... Jakże ty możesz mi nie wierzyć? Ty ich zostaw w spokoju, ty się dowiedz do Żuławskich, do Herzów, do Drewnów, tam, gdzie ja nie zdążyłem być dzisiaj, i powiedz, że będę, jak się tylko podźwignę. Poczekajcie na mnie. Kochany mój, ty nie popełnisz takiej strasznej zbrodni bez racji. Oni niewinni. Pozory kłamią!
Kacperek stał oszołomiony, zachwiany, może poruszony gdzieś na dnie duszy. Ksiądz go trzymał za rękę, nie puszczał i błagał.
— Powiedz, obiecaj! Nie ruszysz ich? Proszę cię, i innych przekonaj, uspokój. Ja was wszystkich proszę, nie róbcie mi wstydu przed Panem Jezusem. Co ja Mu rzeknę, jak przeze mnie, niesłusznie taki gwałt się stanie? Mój Boże, żebym ja tam z wami mógł być! Zanieście mnie tam...
Ogarnął go niepokój, począł się dźwigać. Niemirycz się zbliżył.
— Nie powiecie, Kacperku! Nie godzi się, kiedy ksiądz tak chce. Uspokójcie go!
— Ano, jak ksiądz chce, to niech hycle żyją.
— Zostawcie chustkę i nóż. Idźcie, uspokójcie ich. Ja trochę tylko draśnięty. To głustwo. Idźcie, żeby im tam po pijanemu krzywdy nie robili.
— Idźcie! — szepnął Niemirycz.
Kacperek pochylił się nad ręką księdza i pocałował. Ten zaś był tak wyczerpany, że się tylko do niego uśmiechnął, opadł na posłanie i oczy zamknął.
Drab wysunął się pocichu.
— Przyjdę dowiedzieć się po dniu. Może panu co potrzeba? — szepnął.
— Nie. Może zaśnie, jak się upewnił co do tych...
Kacperek wyszedł. Niemirycz wrócił na swe miejsce i z niepokojem spojrzał na chorego. Zdawał się drzemać, ale nie spał, bo po chwili rzekł:
— Jeszcze niema księdza z Panem Jezusem? Wielki wicher i ulewa. Jak myślisz, nic im się złego nie stanie?
— Komu?
— Tym biedakom, Lampie i Frankowi?
— Nie.
— Oj, to mi bardzo teraz spokojnie. Już się niczego nie lękam, byle Pan Jezus przyszedł.
Chwila... Nagle roztworzył szeroko swe oczy jak niebo błękitne i jasne, w dal jakąś je utkwił. Jakby zdziwienie, potem radość, wreszcie uśmiech dziecinnie wesoły objął jego całą twarz. Poderwał się pół ciałem z posłania, ręce podniósł do piersi i pełnym głosem, z jakiemś rozradowaniem bezmiernem zawołał:
— Ty, Panie! Ty, Panie!... Idę, idę!
Naprzód się rzucił prawie wstał i opadł z powrotem na posłanie... ale już nie on, nie ksiądz Michał, tylko szmata, tylko glina, tylko forma.
Nad ranem było, gdy drzwi, pozostawione otwarte przez Kacperka, rozwarły się i wszedł ksiądz z Panem Bogiem. Rozejrzał się w półciemnym pokoju, dostrzegł posłanie, na posłaniu nieruchome kształty człowiecze, zresztą nic.
— Kto tu jest? — spytał.
Wtedy z ziemi, koło posłania podniosła się głowa ludzka i bezdźwięczny głos spytał:
— Czego?
— Do chorego mnie wezwano tutaj.
— Już niema nikogo. Chory nie doczekał was — odparł Niemirycz.
— Ach, to bardzo nieprzyjemnie. Trzeba było uprzedzić, że wypadek nagły, niecierpiący zwłoki.
— Nie wiem, co trzeba było. On chciał księdza, posłałem o północy. Ktoś większy przyszedł wcześniej po niego. I już niema nikogo, nikogo... — powtórzył.
Ksiądz się zbliżył do zwłok.
— To był kapłan. Skąd on tutaj? Kto? Ranny? Co się to stało?
— Co? Rzecz prosta. Zabili go chrześcijanie.
Położył głowę na krawędzi łóżka, tak śmiertelnie zraniony, tak zmiażdżony, że każde słowo sprawiało mu ból nie do zniesienia.
— To pana krewny? Tu się trafiło nieszczęście? — badał ksiądz dalej.
— Ja jestem Roman Niemirycz.
— Aaa! — rzekł ksiądz, cofając się. — Bardzo przykry wypadek. Może pan chce, zawiadomię parafję. To zapewne ten ksiądz, co to u Bernardynów? Zaraz się tem zajmiemy.
I wyszedł szybko.
Niemirycz zapadł napowrót w nieruchomość i odrętwienie. Wszystko mu zobojętniało, nic nie odczuwał, tylko to, że wszystko się wali, usuwa, że on sam jest w jakieś szarości skłębionego chaosu, i że już nic niema i nikogo, tylko jakieś zgliszcza, jakieś ruiny, jakieś szczątki, drzazgi, łachmany, tumany, kurz, chmury, dymy; wszystko zdruzgotane, pogięte, poplamione, podarte, i wszystko leci w przepaść bez dna, w noc, w mróz, w głuszę, w pustkę nicości...
I on się stacza, nie mając głosu, oporu, nadziei ratunku, woli do walki i nie mając nikogo!
Zdało się mu, że ktoś dzwoni, ale słyszał, a nie rozumiał, nie ruszył się. Wtem owionął go chłód i prąd świeżego powietrza. Otrzeźwiał, podniósł głowę. W drzwiach stały dwie postacie. Przez okno już świecił dzień, lampa zgasła. Niemirycz począł oczy mrużyć, zbierać zmysły. Myślał, że spał, był w szponach zmory, że tej nocy nie było. Spojrzał na posłanie. Ksiądz leżał cichy i zimny, z oczyma zgasłemi, z pogodą w niezmienionych jeszcze rysach. Obok niego leżała czerwona chustka podarta, nóż i skrwawiony brewiarz. Wszystko było prawdą, tylko świat stał, dzień się budził, ulica poczynała żyć, gdzieś dzwony biły. Wszystko stało, nie było chaosu, ni kataklizmu żadnego, i on był wśród tego świata. Tedy zwrócił oczy na drzwi i na ludzi, co weszli, i nagle się podniósł. Poznał Hildę i Nielsa Stenów. Stali w swych płaszczach podróżnych, przejęci uroczystym widokiem śmierci. A on doznał na ich widok jakby ulgi, jakby przeczucia, że go ci zrozumieją.
— Witajcie! — rzekł, — ludzie północy! W stosowną przychodzicie chwilę, bo oto wasz Baldur leży!
Stenowie postąpili naprzód, wyciągnęli doń dłonie.
— Przyszliśmy po ciebie — rzekła Hilda spokojnie. — Kto to umarł?
— Słońce, miłość, życie... Baldur wasz! Na świat zmierzch idzie i noc — i noc... Ragnaröku!
— Pójdź z nami! — rzekła.
— Weźcie mnie, zaprowadźcie kędyś, gdziebym nie cierpiał, wskażcie coś niewzruszonego, dobrego, nieskażonego, dajcie wiarę i spokój... Ragnarök, Ragnarök!
I zmożony bólem i męką, osunął się zemdlony na ziemię...

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.