<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  X.
Miejsce, — jéj tylko znane, — nauki, zabawy;
Skarby jakie zamyka, rzadko kto tu ruszy.
W niém to; na głód umysłu tuczące potrawy;
I jedyne lekarstwa na cierpienia duszy.
Bezimienny.

Biblijoteka Osbaldyston-Hallu zajmowała dużą ponurą salę; około jéj ścian staroświeckie dębowe półki uginały się pod ciężarem in folio ulubionych siedmnastego wieku utworów, z których my wyciągnęliśmy ekstrakt do naszych in quarto i in octavo, a które jeszcze raz przepędzone przez literacki alembik, synów naszych, zmniejszą się do duodecimo i nakoniec zamienią w świstki. Księgozbiór składali klassycy, dzieła historyczne i teologiczne, te były najliczniejsze; wielki w nim nieporządek panował; tylko księża kapelani przez długi lat przeciąg zaglądali niekiedy do tego nauk przybytku, póki żądza oświaty nie otworzyła do niego drogi Rashleighowi, na nieszczęście pająków, które na odwiecznych pyłem zakurzonych ścianach, bezpiecznie między księgami spoczywały. Sposobienie się do stanu duchownego, było mu niejako w oczach ojca wymówką; bo gdyby który inny z synów barona Hildebranda ważył się zajmować tak nikczemném zatrudnieniem, nie uniknąłby kary. — Mimo napraw, jakie przez wzgląd na prośby Rashleigha dozwolił nakoniec baron w biblijotece uczynić, pełno w niéj było jeszcze nieładu; — skarby mądrości porozrzucane i kurzem okryte; — opłowiałe, i już tylko gdzieniegdzie szmatami wiszące obicia; — szafy i półki potoczone od robactwa; — stoły i krzesła po największéj części na trzech nogach i bez poręczy; blachy u komina zardzewiałe i dowodzące, że ogień dawno na nim niepowstał, — wszystko to okazywało wzgardę dziedziców Osbaldyston-Hallu ku nauce, i szacownym księgom, które ją w sobie zawierały.
— Prawda, że tu smutno, — rzekła Dijana, — uważając, że rzucam w koło siebie wzrokiem podziwienia; — lecz dla mnie sala ta jest małym rajem, bo jako samowładna pani, używam w niéj bez przeszkody miłego spoczynku. Niegdyś Rashleigh miał do niéj równe ze mną prawo, pókiśmy żyli z sobą w zgodzie.
— Alboż ta zgoda, — przerwałem, — dziś już nie istnieje?
Djana przyłożyła do ust palec, dając mi do zrozumienia, że na to pytanie nie powinienem spodziewać się odpowiedzi, — po chwili jednak dodała; — przymierze między nami trwa dotąd. — Wzgląd na własne dobro łączy nas mimowolnie jak dwa groźne mocarstwa, co szanują jeszcze umowę, lubo stosunki przyjacielskie, które były jéj podstawą, dawno już są zerwane. Coraz rzadziéj spotykaliśmy się w tém miejscu; i za zwyczaj, gdy Rashleigh wchodził temi drzwiami, ja się wymykałam przez tamto. Spostrzegłszy nakoniec, że jakkolwiek sala ta wydaje się obszerną, jest przecież za szczupłą dla nas obojga, kuzyn mój uniesiony wspaniałością, ustąpił mi jéj zupełnie: — odtąd musiałam własnemi siłami kończyć te nauki, w nabywaniu których Rashleigh mi niegdyś przewodniczył.
— Jakież to nauki jeżeli mi wolno zapytać?
— Wolno — i tą razą nie ujrzysz pan palca przy ustach moich. — Historyja jest moim ulubionym przedmiotem, chociaż nie zaniedbuję poezyi i klassyków.
— Klassyków? — czy ich pani czyta w oryginale?
— Jako tako, — Rashleigh, któremu na tém nie zbywa, obznajomił mię cokolwiek z starożytnemi językami, i temi, które dziś trzymają pierwsze miejsce w uczonym świecie. Wychowanie moje pod tym względem niezupełnie zaniedbane: lubo wyznać muszę, że nie bardzo zręczna jestem do igły, i na wielkie zgorszenie pani Pastorowéj, nawet placka z rodzénkam upiecbym niepotrafiła.
— Któż ułożył plan nauk i wybór uczynił? Rashleigh, czyli uczeń jego?...
— Kto uczynił wybór? — rzekła Dijana, — jak gdyby nie była pewną czy ma odpowiedziéć; — dla tak małéj rzeczy nie warto jeszcze palca podnosić. Ucząc się za domem jak mam dosiąść konia, osiodłać w razie potrzeby, sadzić przez płoty, wystrzelić nie zmrużywszy oka, i tym podobnych talentów, które są jedynym celem zatrudnień mojéj rodziny; lubiłam zajmować się w domu z Rashleighem greczyzną i łaciną, częścią z własnéj ochoty, częścią z jego porady, i zbliżać się tym sposobem do drzewa umiejętności z którego wy panowie mędrki radzibyście sami jedni zbierać owoce, jakby przez zemstę, nad rodem niewieścim za przestępstwo naszéj wspólnéj matki Ewy.
— Więc Rashleigh gorliwie pracował nad uczniem swoim?
— Temu zaprzeczyć nie mogę; ale trudno mu było nauczyć mię, czego sam nie umiał; i dla tego sztuka prania korenek i znaczenia chustek, jest mi zupełnie obcą.
— Nie wątpię, że chęć udoskonalenia takiego ucznia musiała być silnym bodźcem dla uczącego.
— O! jeżeli pan zaczniesz rozbierać pobudki Rashleigha, użyję niezawodnie pomocy palca; wtenczas tylko, gdy idzie o mnie samą, otwarcie tłomaczyć się mogę: — dość na tém, że mi odstąpił praw swoich do biblijoteki, i nie wchodzi nigdy do niéj bez mego pozwolenia, i dla tego widzisz pan tu i owdzie sprzęty, będące wyłączną moją własnością.
— Przebacz mi piękna kuzynko, ale zdaje mi się, że tu nic takiego nie ma, coby do was należyć mogło.
— Czy dla tego, że nie wiszą na ścianach w złoconych ramach pasterze i pasterki, że nie ma na stoliku wypchanéj papugi, nie ma klatek z kanarkami, kołowrotka, gotowalni, lutni o trzech strónach, i bonońskiego pieska? — Tych skarbów nie posiadam, — rzekła, — odetchnąwszy po długiém wyliczaniu; — ale za to macie szpadę przodka mego Ryszarda Vernon, który poległ pod Shrewsbury. Oczernił go najniesprawiedliwiéj ten półgłówek Szekspir, któremu jednak nie zbywało na dowcipie; chcąc przypodobać się książęciu Lancaster, któremu hołdował, przekręcił on historyczne fakta. Tuż przy niéj wisi pancerz innego Vernona, giermka księcia Czarnego; spotkał go los zupełnie różny; poeta bowiem śpiewający jego pochwałę, okazał bardziéj życzliwe chęci, niż znamienity talent. — Daléj oto leży model wędzidła mego wynalazku, nierównie, doskonalszego nad te, które książę Newcastel doradza. Tam znowu kapturek i dzwonki mego sokoła Cziviot, który w Horsely-moss przebił się na dziobie czapli, nie masz równego mu ptaka! — To jest moja strzelba z zamkiem zupełnie nowego wynalazku, i inne równie ważne i użyteczne sprzęty. Na to nie potrzeba tłomaczenia, — mówiła daléj, — wskazując na obraz naturalnéj postaci pędzla Vandycka, pod którym był napis gockiemi literami: Vernon semper viret. — Spojrzałem na nią, szukając objaśnienia: — jest to, — rzekła, — godło rodziny Vernonów, a pod spodem herb jéj, dwa flety na krzyż złożone.
— Flety? wziąłbym je raczéj za groszowe piszczałki; ale przebacz pani nieumiejętności mojéj — dodałem, — postrzegłszy żywy rumieniec na jéj twarzy, — nie mam ani chęci, ani prawa ganienia cudzych herbów, nie znając moich własnych.
— Jakto! potomek starodawnéj Osbaldystonów rodziny, nie wstydzi się wyznać tak haniebnéj niedbałości? Miałżeby Percy, Thorncliff, John, Dick, sam nawet Wilfred być waszym nauczycielem? — O prawdziwie trudno temu dać wiarę!
— Przyznaję ze wstydem, piękna Djano, że herby są równie dla mnie niezrozumiałe jak hieroglify egipskie.
— Czy to być może! wtenczas, kiedy stryj mój nawet czyta niekiedy w długie wieczory Gwillyma. — Nie znać znaków herbarza? — O czemże myślał wasz ojciec?
— O znakach arytmetycznych; zero u niego więcéj waży, jak wszystkie herby razem, ale mimo tak grubéj niewiadomości, mam przecież dosyć wrodzonego smaku, i oko dosyć wprawne, żeby ocenić ten piękny obraz, w którym znajduję rodzinne rysy twojéj twarzy. — Co za szlachetność postawy, jak bogaty koloryt, jak doskonałe światło i cienie!
— Czy to jest w rzeczy saméj piękne malowidło?
— Widziałem wiele dzieł tego sławnego malarza; ale żadne mi się tyle nie podobało.
— Wyznać panu muszę, że tyle się znam na malarstwie, ile pan na herbach; a jednak unosiłam się nad pięknością tego obrazu, wtenczas nawet, kiedym o wartości jego nie wiedziała.
— Czyjże to jest portret?
— Mojego dziada, który dzielił nieszczęśliwe losy Karola I — i, ze smutkiem dodać muszę, — zbytki jego syna. Przez rozrzutność nadwerężył znacznie ojczyste mienie; a następca jego, mój nieszczęśliwy ojciec utracił je do reszty, — ale utracił dla dobréj sprawy.
— Ojciec pani, jak słyszałem wiele ucierpiał podczas wojny domowéj.
— O! i bardzo wiele! — nic mu bowiem nie pozostało oprócz dziecka, które dziś tuła się w cudzym domu, cudzy chléb pożywa, cudzéj woli, wymysłom nawet podlegać musi! — a jednak pyszna cnotami takiego ojca, wolę żyć z ich pamięcią uboga, jak posiadać dawne przodków moich dostatki, gdyby zebranie takowych okupione było z ujmą honoru.
Wejście służących z obiadem, przerwało dalszą rozmowę.
Niedługo trwała skromna nasza uczta; a gdy miejsce półmisków zajęło wino, wszedł znowu służący, i oznajmił, że pan Rashleigh kazał sobie dać znać, jak tylko obiad skończymy.
— Oświadcz mu, — rzekła miss Vernon, — że jeżeli zechce nas odwiedzić, będziemy mu radzi, ale wprzód podaj drugi kieliszek i krzesło. — Mój panie Franku, gdy Rashleigh ztąd wyjdzie, musisz mię pożegnać, gdyż mimo całéj mojéj hojności, nie mogę ci więcéj poświęcić nad ośm godzin z dwudziestu czterech, a już przynajmniéj tyle upłynęło odkąd razem jesteśmy.
— Starzec ze swoją nieubłaganą kosą, — odpowiedziałem, — tak prędko dziś przebiegł, że nie byłem wstanie policzyć jego kroków.
— Cicho! — przerwała miss Vernon, odsuwając śpiesznie krzesło swoje do któregom się przybliżył, — zdaje mi się, że Rashleigh nadchodzi.
Lekkie zapukanie, — lubo wiedział, że wejść może, stąpanie na palcach ze skromną i pełną uszanowania postawą, przekonały mię, że wychowanie które Rashieigh odebrał w Kollegijum Sę-Omer, odpowiadało zupełnie wyobrażeniu memu o powierzchowności prawdziwego Jezuity; a nie potrzebuję ostrzegać, że wyobrażenie to w protestanckiéj głowie nie musiało być bardzo pochlebne.
— Pocóż ta ceremonia pukania, — rzekła Djana, — kiedyś wiedział dobrze, że nie jestem sama.
Słowa te wymówiła niecierpliwie, jakby była przekonana, że pod maską pokory i grzeczności, Rashieigh ukrywał jakieś krzywdzące ją podejrzenie.
— Przecież sama, — odpowiedział, — wyuczyłaś mię kuzynko, jak do twych drzwi pukać potrzeba, cóż więc dziwnego, że przyzwyczajenie stało się drugą naturą.
— Rashleighu, milsza dla mnie otwartość jak grzeczność.
— Grzeczność uściéła drogę do serca piękności, i zawsze jest dla niéj pożądaną.
— Lecz szczerości tylko ufać może i dla tego więcéj ją cenić powinna; ale skończmy ten spór, który gościa naszego nie bardzo jak uważam bawi, usiądź, i daj dobry przykład panu Frankowi, — oto jest kieliszek i wino; — przeléwam na was prawa gospodyni, któréj dotąd grałam rolę, dla utrzymania sławy gościnnych mieszkańców Osbaldyston-Hallu.
Rashieigh usiadł, i napełnił swój kiéliszek, spozierając kolejno na Djanę i na mnie z niespokojnością, któréj mimo wszelkich usiłowań nie mógł ukryć; domyśliłem się, że głównym jéj powodem była niepewność o granicach zaufania, jakie miss Vernon we mnie położyła. Starałem się więc dać mu uczuć, że tajemnice których wyjawienia tak się obawiał, zupełnie były mi niewiadome.
— Miss Vernon, — rzekłem, — zaleciła mi, abym ci złożył powinne dzięki za prędkie ukończenie sprawy, w którą mię uwikłało niedorzeczne zaskarżenie Morrisa; a lękając się niesłusznie, abym nie zaniedbał obowiązku, jaki mi sama wdzięczność nakazuje, użyła jeszcze na pomoc ciekawości mojéj, po zaspokojenie któréj kazała mi udać się do ciebie panie Rashleigh.
— Jakto? — zawołał Rashleigh, — alboż miss Vernon nie udzieliła ci wszelkich wiadomości, jakich tylko żądać mogłeś?
To mówiąc wpatrywał się w twarz moją, jakby chciał z niéj prawdę wyczytać. Miss Vernon odpowiedziała mu pełnem wzgardy spojrzeniem, ja zaś tłumiąc w sobie gniew, który niesłuszne jego podejrzenie we mnie obudziło, rzekłem:
— Możesz, jeżeli się podoba, nie dać mi żadnéj odpodzi, ale nie powinieneś jéj odmawiać, pod pozorem, że już ją od miss Vernon otrzymałem; ręczę ci słowem honoru, że tyle tylko wiem o zdarzeniach dzisiejszego rana, iż się czynnie przyłożyłeś do wydobycia mię z rąk sądowników.
— Miss Vernon, — odpowiedział Rashleigh, — przyznaje nadto wiele wagi błahym moim usiłowaniom. Chciéj jednak wierzyć, że mi nie zbywało na szczeréj chęci przyniesienia ci pomocy; śpiesząc napowrót do domu, by namówić któregokolwiek z braci moich, aby ze mną dał za wami rękojmię, spotkałem tego Camwmela-Colvela-Cambella, czy jak go tam nazywają. Wiedziałem już od Morrisa, że ten Cambell był obecny rozbojowi, i udało mi się nareszcie, chociaż z wielką trudnością skłonić go, aby poświadczył niewinność i uwolnił cię z przykrego położenia, w jakiém najniewinniéj zostawałeś.
— Jestem ci bardzo wdzięczny, żeś go tak w samą porę przysłał. — Lecz nie rozumiem dla czego się tak drożył, jeżeli świadectwo mogło pomódz do wykrycia prawdziwego winowajcy, lub uwolnienia niewinnego.
— Uważam, kochany kuzynie, że nie znasz charakteru Szkotów, głównym ich przymiotem jest ostrożność, baczna na przyszłość uwaga, i źle zrozumiane, ale zapamiętałe własnego kraju przywiązanie; są to, że tak powiém pierwsze moralne okopy, za któremi szlachetne uczucie miłości bliźniego, do serca Szkota przystępu miéć nie może. Przedarłszy się przez nie, znajdziesz drugą silniejszą zaporę, — przywiązanie do rodzinnéj okolicy, wioski, czyli raczéj klanu; przebywszy tę, trafisz na trzecią mocniéj jeszcze obwarowaną, — przywiązanie do własnéj rodziny, do ojca, matki, synów, córek, stryjów i krewnych aż do czwartego pokolenia. W tych to granicach, zamyka Szkot wszelkie towarzyskie stosunki i cnoty; — w najbliższéj serce jego bije żywo i mocno; coraz słabiéj w dwóch dalszych, a po za niemi, zupełnie bić przestaje. Lecz co najgorsza, ten nawet co po długiem i stałem usiłowaniu wszystkie trzy okopy zdobyć potrafi, z wielkiém swém podziwieniem ujrzy ostatnią już wprawdzie, ale nie twierdzę tylko miłość własną, albo raczéj samolubstwo szkockie.
— Obraz ten jest bardzo pięknie, a nawet metaforycznie skreślony, — rzekła miss Vernon, doczekawszy niecierpliwie końca, — brak mu tylko dwóch rzeczy; najprzód prawdy, powtóre związku z tém o czem była mowa.
— Obraz ten jest rzetelny, moja kuzynko, a nawet i stosowny do rzeczy; rzetelny, — bo oparty na długiem doświadczeniu i głębokiéj rozwadze nad ludem, który jak sama musisz przyznać, lepiéj znać mogę jak ktokolwiek inny; — a stosowny do rzeczy, bo odpowiada na zarzut pana Franka, i tłumaczy, dla czego ten ostrożny Szkot, — zważając, że nasz kuzyn nie jest jego ziomkiem, nie należy do klanu Cambellów, i w najmniéjszym nie jest z niemi pokrewieństwie, a nadewszystko, że nietylko nie może się spodziéwać żadnéj ztąd dla siebie korzyści; ale owszem naraża się na stratę czasu i opuszczenie własnych interesów...
— Zważając przytém, — przerwała miss Vernon, — inne jeszcze równie ważne zapewne powody...
— Których bardzo wiele przytoczyćby można, — rzekł daléj Rashleigh tym samym tonem, — wszystko to, mówię, tłómaczy, dla czego ten jegomość nie odrazu się zgodził na złożenie świadectwa za panem Osbaldyston.
— Szczególna rzecz, — odezwałem się, — że przebiegając zeznanie Morrisa, nie znalazłem żadnéj wzmianki o Campbellu.
— Wspominał mi Campbell, — rzekł Rashleigh, — że wymógł na Morrisie solenne przyrzeczenie, iż w akcie oskarżenia nie wymieni jego nazwiska; — przyczyny łatwo domyślicie się z tego, com wyżéj powiedział. — Campbell chce wrócić jak najspieszniéj do Szkocyi; a gdyby się wykryło, że był świadkiem rozboju, musiałby być przytomnym całemu sądowemu śledztwu. — Ale niechno tylko Morris przepuści go za granicę Anglii, obaczycie że wyśpiéwa o nim wiele rzeczy! — Do wszystkich tu przytoczonych powodów ostrożności Campbella, dodać należy jeszcze i ten, że trudniąc się handlem bydła i przeprowadzając często znaczne trzody przez nasze okolice, nie radby wejść w zatargi z złoczyńcami Northumberlandyi, najmściwszymi ze wszystkich złoczyńców.
— O! co to, to prawda, i wielka prawda, — zawołała miss Vernon tonem, który kazał się domyślać czegoś więcéj nad zwykłe potakiwanie.
— Przyznaję, — odezwałem się znowu wracając do głównego przedmiotu, — że Campbell miał ważne powody ostrożności; ale radbym wiedzieć, jakim sposobem potrafił wymódz na Morrisie milczenie o tak ważnéj okoliczności, która mogła podać w wątpliwość całe jego zeznanie, gdyby z czasem odkrytą została.
Rashleigh nie taił, iż to przechodziło jego pojęcie, i zdawał się żałować, że nie wybadał u Szkota téj tajemnicy; ale dodał natychmiast:
— Jestże to rzecz pewna i niezaprzeczona, iż w oskarżeniu Morrisa niéma o Campbellu wzmianki?
— Szkoda, — rzekłem, — że nie zadałem sobie pracy przeczytać uważnie całego aktu, ale zdaje mi się, że nie wspomniano w nim o Campbellu, albo jeżeli wspomniano to tak nieznacznie, żem tego spostrzedz nie mógł.
— O! zapewne, zapewne, — przerwał Rashleigh korzystając z obojętności, z którą się wymówiłem, — okoliczność ta musiała być wspomniana, ale, jak mówicie, bardzo nieznacznie; zresztą nie trudno było Campbellowi zastraszyć Morrisa. Tchórz ten, jak słyszałem, otrzymał od rządu jakąś posadę w Szkocyi; a nie mając więcéj odwagi jak kurczę, co się dziś dopiero z jajka wykluło, lękał się zapewne zniechęcić tego olbrzyma, którego jedno groźne spojrzenie, przyprawić go mogło o utratę zmysłów. — Uważaliście, że ten Campbell ma coś marsowego w całéj swojéj postaci.
— Tak, — rzekłem, — postać jego surowa nie odpowiada spokojnemu powołaniu, którem się zajmuje; czy służył w wojsku?
— Tak... nie... to jest właściwie mówiąc nie służył; ale jak największa część młodzieży szkockiéj, uczył się bronią robić. Górale nie wypuszczają jéj nigdy z ręki od dzieciństwa do późnéj starości, wiedząc o tém Morris nie chciałby z żadnym z nich rozpoczynać zwady. Ale jak widzę, kieliszek masz dotąd pełny; ja co do butelki, jestem prawdziwym imienia Osbaldystonów wyrodkiem; jeżeli zechcecie mię odwiédzić w mojém mieszkaniu — zrobimy partyją pikiety.
Pożegnaliśmy miss Vernon, która, jak uważałem, chciała nieraz przerwać opowiadanie Rasleigha; lecz gdy już mieliśmy odejść, ogień długo tłumiony nagle wybuchnął.
— Panie Franku, — rzekła, — zostawiam własnéj twojéj uwadze, czy masz wierzyć lub nie, temu, co Rashleigh mówił o Campbellu i Morrisie; ale co się tyczy Szkocyi i jéj mieszkańców, wszystko co powiedział jest fałszem i szkaradną potwarzą; proszę cię więc abyś temu wcale nie wierzył.
— Nie tak to łatwo przyjdzie mi być posłusznym rozkazom twoim kuzynko; wyznać bowiem muszę, że od dzieciństwa mam uprzedzenie przeciw północnym naszym sąsiadom.
— Zapomnij więc o tak niesłuszném uprzedzeniu; i niech córce Szkotki wolno będzie mieć nadzieję, że zachowasz szacunek dla jéj rodaków, póki się nie przekonasz osobiście, że niezasługują na szacunek. Tymczasem zaś niech nienawiść twoja i wzgarda, spadnie na chytrość, obłudę i podłość, których podostatkiem znajdziesz, nie opuszczając nawet Anglii. — Dobranoc moi panowie.
Kończąc te słowa, wskazała na drzwi z powagą monarchy, który swój dwór odprawia.
Udaliśmy się do pokoju Rashleigha, przyniesiono nam herbatę i karty; postanowiłem nie zadawać mu więcéj pytań o tajemnicach podejrzanéj natury, które zdawały się otaczać jego postępki; widziałem bowiem, że chcąc dojść prawdy, należy oczekiwać sposobniejszéj chwili, w któréjby mniéj miał się na ostrożności: Rozpoczęliśmy grę nie drogą, bo tak chciał Reshleigh; a przecież chciwość jego i żądza przewodzenia, przebijała się w téj nawet bagatelnéj zabawie. Lubo prawidła gry znał doskonale, pogardzał jednak niemi, zaniedbywał małych korzyści, w nadziei zadania przeciwnikowi swemu niepowetowanéj kapotowéj klęski. Głównym atoli celem téj gry było, jak się ze wszystkiego domyśleć mogłem, przerwanie ciągu poprzedniéj naszéj rozmowy: bo jak tylko spostrzegł, że kilka odegranych partyj, nakształt muzyki między aktami dramy zajęły czém inném uwagę moją, rzucił karty i rozpoczął rozmowę o rzeczach obojętnych.
Więcéj uczony niż rozsądny, Rashleigh lepiéj znał umysł i serce ludzkie niż moralność, która niemi kierować powinna. Posiadał on dar tłómaczenia się, jakiego w życiu mojém nie znałem; trafny i szczęśliwy dobór wyrazów, żywość wyobraźni, głos nadzwyczajnie przyjemny, nadawały szczególny jakiś urok zajmującéj jego rozmowie. Nie było w niéj widać żadnego wymuszenia, żadnéj przesady, nigdy nie nadużył cierpliwości, nie utrudził uwagi słuchacza; pomysły jego płynęły jedne po drugich, podobne do czystych i obfitych zdrójów nieprzebranego źródła, nie zaś do téj sztucznéj kaskady, która za odjęciem zastawek, pędzi z gwałtownym szumem spienione swe wody, póki zebrany w górze zapas wystarcza, — wierny obraz trudnéj i pracowitéj wymowy tych, którzy nie mają do niéj wrodzonego talentu. Północ nadeszła nim potrafiłem opuścić czarujące towarzystwo Rashleigha; a gdym wrócił do siebie, wiele mię kosztowało przywieść na pamięć pierwsze tak niepochlebne o charakterze jego wyobrażenia. — Tak to dalece, wrażenia przyjemnych uczuć usypiają władze zdrowego o rzeczach sądu! — działają one na nas jakby te słodko-kwaśne owoce, po których wszelki napój traci swój smak naturalny.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.