Rob-Roy/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rob-Roy |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michał Grubecki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lecz czemuż je tam widzę śród północnéj doby?
Stara ballada.
Życie jakie pędziliśmy w Osbaldyston-Hallu zbyt było jednostajne, aby na szczegółowe opisanie mogło zasługiwać — Djana Vernon i ja, spędzaliśmy większą część czasu na wspólnéj nauce; reszta rodziny zajmowała się jak zwykle stosownemi do pór roku rozrywkami, do których my niekiedy należeliśmy. — Stryj mój jak wielu innych, do wszystkiego zczasem przywykał; przywykł więc nieznacznie i do mnie, tak dalece nawet, iż mnie polubił; i gdybym na wzór Rashleigha, korzystając z nieczynności barona, objął nieznacznie zarząd całego majątku, możebym większe jeszcze łaski u niego pozyskał. — Ale chociaż piórem mojém i wiadomościami arytmetycznemi zawsze służyłem stryjowi, ilekroć wypadło napisać do sąsiada, lub zrobić obrachunek z dzierżawcą, nie miałem jednak chęci wyręczać go we wszystkich domowych zatrudnieniach; i dla téj przyczyny, aczkolwiek zacny starzec przyznawał, że synowiec Frank jest zdatny i dobry chłopak, przecież dodawał, zwykle, że dopiéro teraz czuje, jak wielkie miał z Rashleigha wyręczenie.
Jest to bardzo nieprzyjemną rzeczą, żyć w niezgodzie z rodziną, pośród któréj mieszkać jesteśmy zniewoleni; usiłowałem zatem przezwyciężyć niechęć moich krewnych ku mnie: — zamieniłem mój galonowany kapelusz na myśliwski kaszkiet, i tym sposobem pozyskałem względy Johna — ujeździłem dzikiego konia, i nabyłem szacunek Dicka — nakoniec kilka zakładów zręcznie przegranych Wilfredowi, — parę butelek spełnionych z Percym, zjednały mi przyjaźń wszystkich baronowiczów, oprócz jedynego Thornkliffa.
Miał on cokolwiek więcéj umysłowych zdolności, lecz przytém mniéj dobre serce jak inni bracia; — zawsze ponury i zwadliwy, pobyt mój w Osbaldyston-Hallu za natrętstwo uważał. — Spoglądał okiem zawiści na strosunki moje z Djaną, którą w skutku rodzinnego układu, miał za swoją narzeczoną. — Nie można powiedziéć, żeby ją prawdziwie kochał; — ale zapatrując się na nią jak na własność, nie mógł znieść przeszkody, któréj usunąć nie widział sposobu. — Nieraz chciałem zbliżyć się ku niemu, lecz każdy krok zgody odrzucał postawą warczącego brytana, gdy obca ręka chce go pogłaskać. — Musiałem przeto zaniechać bezskutecznych usiłowań, i zostawić go w złém dla siebie usposobieniu.
Takie więc było położenie moje względem osób składających rodzinę mego stryja; — nie mogę atoli przemilczyć o jednym mieszkańcu Osbaldyston-Hallu, z którym niekiedy rozmawiałem. — Był to znajomy ci Andrzéj Fairservice ogrodnik, który jak tylko się dowiedział, że jestem protestantem, częstował mię zawsze tabaką ze szkockiego różka, ilekroć koło niego przechodziłem. — Spełniając ten czyn grzeczności, miał niektóre korzyści na widoku; naprzód — nic nie tracił, bom nie zażywał tabaki: powtóre, miał wyśmienitą wymówkę zawieszenia na kilka chwil pracy, którą nie tak bardzo kochał, a potrzecie — zyskiwał sposobność wytrząśnienia jak z worka wszystkich nowin, które uzbiérał, lub satyrycznych uwag, które mu nastręczał złośliwy północny dowcip.
— Mam panu coś powiedziéć, — rzekł do mnie jednego wieczora, przybiérając postać pełną tajemnicy, — byłem dziś w gospodzie pod trzema młotami.
— Domyślam się mój Andrzeju, słyszałeś zapewne jakie nowinki w téj szynkowni?
— W szynkowni? a uchowaj Boże! — ja nigdy do szynku nie chodzę... nie... chyba sąsiad jaki zaprosi na piwo, — gdyż, jeślibym ja miał płacić... pieniądz trudny panie! i czasu szkoda. — Otóż jak powiadam panu, byłem pod trzema młotami celem załatwienia niektórych interesów z tą starą Mattie Simpson, — potrzebowała kilka kóp gruszek, na których dzięki Bogu nie zbywa w naszym ogrodzie. — Jużeśmy dobijali targu, w tém, — zgadnij pan kto przyszedł?... Oto ten, co to na piechotę handluje — Patrick Macready.
— Co roznosi towary, chciałeś zapewne powiedziéć.
— Wszystko jedno, niech i tak będzie — ale czy tak, czy owak, jest to uczciwe i korzystne rzemiosło, i w naszym kraju oddawna znane. — Patrick jest to niby jakiś mój krewniak — uściskaliśmy się, i...
— I wypiliście kwartę piwa, nieprawdaż? No i cóż daléj — przystąpcie do rzeczy.
— Ale powoli, nie tak prędko! — Wy panowie z południa jesteście w gorącéj wodzie kąpani — tu przecież o pana chodzi, a cierpliwości ani za grosz — kwartę piwa? tak — Patrick chciał postawić kwartę piwa, ale stara Mattie dała nam miskę mléka i kawał owsianego chleba; zabrawszy się tedy do jedzenia, rozpoczęliśmy gawędę, to o tém, to o owém.
— Zmiłuj się Andrzeju; powiédz mi, co masz powiedziéć, — nie mogę tu stać przez noc całą.
— Tak samo jak i ja mój panie — uchowaj Boże — nie na to człek napoci się od świtu do zmroku, aby w nocy gwiazdy liczył. — Otóż Patrick powiedział mi, że tam w Londynie wielki był harmider o ten figiel.
— O jaki figiel?
— O figiel... co to pan wiész na gościńcu.
— Na gościńcu? — niech umrę jeśli cię rozumiem!
— O ten tam tłómoczek, — rzekł Andrzéj przybiérając znowu tajemniczą postawę.
— Jaki tłómoczek? powiédz mi proszę.
— Tłómoczek Morrisa, który mu skradziono; — ah, jeśli to pana nie obchodzi, to i dajmy temu pokój.
To rzekłszy, jął się motyki, i zaczął kopać.
Ciekawość moja, jak to przewidział ten niecnota, zaczęła mię dręczyć coraz żywiéj; nie chciałem jednak jéj okazać, aby się jeszcze bardziéj nie drożył i nie przedłużał dokończenia przerwanéj rozmowy; ale pan Andrzéj nie przestawał kopać; i chociaż odzywał się kiedy niekiedy, to nie o nowinach kramarza. — Stałem przeklinając go w duszy, ale chciałem się przekonać, jak prędko przezwycięży w nim upór nałogowa gadatliwość.
— Tu się posadzi szparagi, tam zasieję fasolę — trzeba aby te pasibrzuchy miały czém bifsztyk przyprawić; ale nigdy miéć nie będą tyle przyjemności jedząc to co ja uprawię, ile ja mam uprawiając to co oni jedzą. — Andrzeju! — krzyczy stara Marta — kapusty nie ma! — Im się zdaje, że dosyć zawołać, a kapusta zaraz wyskoczy z ziemi... — Oho! niebo się wyjaśniło — ani chmurki nie widać — to zapewne dla tego, że jutro niedziela; bo jeżeli ma być pogoda choć jeden dzień w tygodniu, to z pewnością przypadnie na niedzielę, dla tego, że nic robić nie można. — Ale już musi być około ósméj — trzeba iść do domu.
Wbił w ziemię motykę, a spoglądając na mnie i robiąc poważną minę człowieka posiadającego tajemnicę, którą podług woli wyjawić lub zamilczyć może; — odwinął rękawy od koszuli, i poszedł po kurtkę złożoną starannie na pobliskiéj ławce.
Nie ma rady, pomyślałem sobie, trzeba odpokutować za przerwanie opowiadania tego nudnego gaduły, i słuchać od początku do końca.
— No i cóż tam się stało w Londynie panie Andrzeju? — rzekłem przystępując ku niemu, — jakie wam przyniósł nowiny ten krewny, — co to na piechotę handluje?
— Chyba ten co to roznosi towary? — chciałeś pan powiedziéć, — rzekł Andrzéj ze złośliwym uśmiéchem, — ale niech sobie będzie jak chce, są to ludzie bardzo użyteczni w kraju takim jak Northumberland, gdzie miasta tak rzadkie! W Szkocyi to wcale co innego! — Naprzykład hrabstwo Fite, — to panie — z końca w koniec, na prawo i na lewo, miasteczko za miasteczkiem, jakby jedno miasto, — a jakie ulice! jakie domy! aż miło patrzéć. — Weź pan Kirkaldy — czy się znajdzie choć jedno tak długie miasto w waszéj Anglii?
— Wszystko to śliczne rzeczy — prawda, ale mieliście mówić Andrzeju o tych nowinach z Londynu.
— Myślałem, że panu nie pilno o nich wiedziéć, — rzekł spoziérając na mnie z ukosa. — Otóż tedy Patrick Macready utrzymuje, że była żwawa sprzéczka w parlamencie o rozbój tego Morrisa, czy jak go tam nazywają.
— W parlamencie, a to znowu dla czego?
— Takie samo właśnie pytanie zadałem Patrickowi: — Mój Patku, — rzekłem, — czy to być może, aby te lordy, barony, magnaty, zajmowały się na obradach tłómokiem? — Kiedy my w Szkocyi mieliśmy parlament (niech zaraza wydusi tych co go nam odebrali), stanowiono prawa dla dobra kraju, a nie wtykano nosa w drobne sprawy, należące do zwyczajnych sądów; — ale u nich w Londynie, niech tylko kot wypije komu śmietankę, już o tém gotowi rozprawiać w parlamencie — tracą czas, tak jak nasz jegomość i panicze, którzy z niezliczoną psiarnią, trąbami i rogami upędzają się po całych dniach za zwierzyną, co i sześciu groszy niewarta.
— Co prawda to prawda Andrzeju, — przerwałem chcąc go naprowadzić na drogę. — A Patrick co na to?
— Patrick na to: — alboż ty myślisz, że te angielskie puddyngi mogą co zrobić po ludzku? — Kiedy się tam kłócili niewiedziéć o co, powstał jakiś gębacz i powiedział: że w północnéj Anglii pełno Jakóbitów; (i między nami mówiąc, powiedział prawdę) że ci podnieśli bunt otwarty, — że królewskiego posłańca zatrzymano, i zrabowano na publicznéj drodze, — że piérwsze osoby w Northumberland należą do téj sprawy, i że zabrano mu piéniądze, papiéry ważne, i inne rzeczy — kiedy zaś posłaniec zaniósł skargę przed sędziego pokoju, dwaj rabusie którzy go obdarli, zasiedli z nim do stołu, jedli i pili, i tak go podéjść umieli to groźbą, to prośbą, że w końcu odwołał skargę, i wyniósł się co prędzéj, żeby go jeszcze co gorszego nie spotkało.
— I to wszystko ma być prawda Andrzeju?
— Patrick przysięga, że taka prawda, jak to, że jego łokieć trzyma najprawdziwiéj dwie stopy, i tak jest; (tylko że na cal krótszy od angielskiego). — Jak tylko więc ów gębacz skończył, powstała wielka wrzawa — pytano o nazwiska, — wymienił Morris, stryja pańskiego, sędziego Inglewood, i innych jeszcze, — dodał Andrzéj uśmiechając się i przymrużając jedno oko. — Potem powstał jegomość z przeciwnéj strony, i zapytał: czy można obwiniać najznaczniejsze osoby kraju, na słowo zawołanego tchórza, który stracił rangę za to, iż z pola bitwy uciekł, i oparł się aż we Flandryi, — i dodał jeszcze ten drugi, że całą tę historyję ułożył minister z Morrisem, wprzód nim ten ostatni wyjechał z Londynu. — Wtenczas kazano przywołać Morrisa aby wszystko opowiedział; — ale ba! — Morris tak się zaląkł, — iż jak powiada Patrick, podobny był raczéj do trupa, jak do żyjącego — dwóch słów przemówić nie mógł. — Nie musi miéć w głowie węcéj mózgu jak zgniła rzepa; bo gdyby tak na mnie, wygadałbym im wszystko od a do z, nie zająknąwszy się ni razu.
— I jakże się skończyło to wszystko? czy wié o tém twój przyjaciel?
— Rozumié się że wié? — umyślnie dla tego zatrzymał się cały tydzień w Londynie, aby znajomym swoim przynieść ważne nowiny. — Ów gębacz co to pierwéj mówił, schował rogi jak ślimak, rzekł: że chociaż jest przekonanym o rozboju, jednak być może że się pomylił co do szczegółów. — Drugi znowu powstał i odpowiedział: że mniéj dba czy tam Morrisa okradziono lub nie? — idzie tylko o to, aby nie plamiono dobréj sławy szlachty, a zwłaszcza szlachty północnéj Anglii, z któréj sam jest rodem. — I to to jest, co oni nazywają porozumiéć się — jeden odstąpi pół słowa, drugi całe słowo, i zgoda. — Ale nie koniec na tém; — jak się izba niższa wygadała do woli o téj sprawie Morrisa, przeniesiono ją do izby parów — tam znowu powtórzony hałas. — W naszym parlamencie szkockim, posłowie zasiadali razem z parami, i nie rozprawiano dwa razy o jednéj rzeczy, ale u nich w Londynie nic nie zrobią jak należy. — Otóż tedy w téj drugiéj izbie była mowa o jakimś Campbellu, który miał należyć do rozboju, choć na usprawiedliwienie swoje pokazywał świadectwo podpisane przez księcia Argyle. — Gdy to usłyszał Maccalumore, porwał się, jakby mu kto fajerkę z żarem podsunął pod brodę — czerwony jak burak, rzucił okiem na około siebie, i zawołał, że każdy z Campbellów jest tak cnotliwy, tak mądry, waleczny, godny zaufania, jak sam stary sir John Grame. — Kiedy mam prawdę powiedziéć, książę pan skłamał trochę; — ale ponieważ zawsze na dwóch stołkach siadywał, a miał przyjaciół i z téj i z owéj strony, nikt nie śmiał wystąpić przeciw niemu; historyją więc Morrisa uznano za podłe oszczerstwo, i gdyby nie umknął podkasawszy poły, kto wié, czyby go nie wystawiono na świéże powietrze... pod pręgiérzem.
Domawiając tych słów, zacny Andrzéj pozbiérał swoje grabie, grace i motyki, włożył je do taczek, nie śpiesząc jednak, i dając mi czas wypytania się o wszelkie szczegóły. — Postanowiłem nadmienić mu o tém, co zaszło, z obawy, aby ten niecnota nie naplótł ludziom Bóg wié czego z powodu mego milczenia.
— Bardzobym chciał, — rzekłem, — zobaczyć się z twoim krewnym panie Andrzeju, i pomówić z nim samym: słyszeliście zapewne, że i mnie wmieszano do téj dziwnéj sprawy Morrisa; (Andrzéj uśmiechnął się złośliwie) i dla tego chciałbym zapytać Patricka o niektóre jeszcze okoliczności.
— I owszem, proszę pana, powiem mu tylko, że pan potrzebuje kilku par pończoch; to on tu zaraz przyjdzie.
— Dobrze, dobrze — możesz mu nawet zaręczyć, że znajdzie kupca, który nie lubi długich targów; — niech wejdzie przez tylną furtkę, ja tymczasem będę się przechadzać po ogrodzie i oglądać twoje piękne kwiaty.
— Idę więc, idę... Spojrzyj no pan na moje kalafiory, — jak to rosa na nich błyszczy przy świetle księżyca — wyglądają jak panny w dyjamentach.
To mówiąc, Andrzéj Fairservice pobiegł śpiesznie; — dwie mile drogi uważał za nic, gdy szło o zarobek krewnego; chociażby go nie poczęstował piwem, bo musiałby za nie zapłacić sześć groszy. — Anglik, znalazłby zupełnie przeciwnie na miejscu Andrzeja, pomyślałem sobie, przechadzając się po wysadzanych owocowemi drzewami ulicach staroświeckiego ogrodu.
Kiedym się zbliżał do końca jednéj alei i już wracać miałem, rzuciłem okiem na okna biblioteki, wychodzące na ogród; ujrzałem w nich światło, nie zdziwiło mię to; — wiedziałem bowiem, że miss Vernon często do późna w bibliotece bawiła. Grzeczność i przyzwoitość nie dozwoliła mi nigdy zbliżać się do niéj w owéj porze, kiedy cała rodzina bawiła się wieczorną, biesiadą; — lękałem się być z nią sam na sam. — Rano, kiedyśmy czytali, wchodził ten lub ów krewny, nie wiedząc co robić z czasem, albo chcąc ze starych książek powydzierać karty na przybitki do strzelby; — rano więc biblioteka była otwartą dla wszystkich; — wieczorem tylko dla miss Vernon. — Wychowany w kraju, gdzie przyzwoitość jest, a przynajmniéj była za moich czasów na pierwszym względzie, stosowałem się do jéj prawideł i za siebie i za Djanę, która przez brak doświadczenia, często je mijała; — i dla tego wybrawszy stosowną porę, nadmieniłem jak najostrożniéj o potrzebie przyzwania trzeciéj osoby, ilekroć mielibyśmy zejść się wieczorem w bibliotece.
Miss Vernon zrazu zaczęła się śmiać, potém rumienić, a w końcu chciała się i gniéwać; lecz po chwili namysłu rzekła:
— Zdaje mi się iż pan ma słuszność; odtąd więc gdy mię napadnie chęć pracy wieczorem, zaproszę starą Martę na herbatę.
Marta, stara ochmistrzyni w Osbaldyston-Hallu, miała te same skłonności co i jéj panowie; — kawał pieczeni i butelka marcowego piwa, lepiéj jéj smakowały, jak najlepsza chińska herbata; ale ponieważ herbatę piły natenczas tylko osoby wyższego stanu, przyjęła zaprosiny miss Vernon tém chętniéj, że oprócz dobrego przyjęcia, znajdowała podostatkiem cukru, grzanek i masła. Zresztą żaden ze służących, żaden z moich krewnych bez koniecznéj potrzeby, nie śmiał ani przejść koło biblijoteki po zachodzie słońca, przekonany, — że w téj stronie domu przebywają strachy. Ukazywały się tam nieraz, podług ich powieści, okropne widma, i dawały się słyszéć jęki przeraźliwe.
To wrażenie strachu pomnażała jeszcze uwaga, że biblijoteka przez długi czas była ulubioném siedliskiem Rashleigha, i że skryte drzwi łączyły ją z odludném jego mieszkaniem. — Liczne znajomości i stosunki, — biegłość w rozmaitych naukach, nareszcie fizyczne doświadczenia, któremi bawił się niekiedy, dostatecznie usprawiedliwiały domysł, że Rashleigh posiadać musiał sztukę czarnoksięzką. — Rozumiał po grecku, po łacinie i po hebrajsku; — do czegóżby mu się to przydało, — mówił brat jego Wilfred, — jeśli nie do rozmowy z duchami? — Służący utrzymywali, że siedząc sam jeden w biblijotece, gadał niewiedziéć z kim, i niewiedziéć o czém; a gdy wszystkich głęboki sen ogarnął, on wtenczas przez noc całą gwiazdy liczył i nie poszedł spać, aż dobrze rozwidniało, i kiedy cała rodzina dawno już uganiała się za zwierzyną.
Chociaż tych i tym podobnych baśni słuchałem obojętnie i gardziłem niemi, z tém wszystkiém powszechne stronienie od tak okrzyczanego miejsca, równo z początkiem wieczora, skłoniło i mnie, żem unikał przebywać w niém o téj porze z Djaną Vernon.
Wracając tedy do opowiadania mego, — powtarzam, — że światło w biblijotece bynajmniéj mię nie zadziwiło; lecz uczułem mimowolne wzruszenie, gdym ujrzał cień dwóch osób, który się przesunął po pierwszém oknie, zasłaniając na chwilę światło, które z niego błyskało. — Rozumiałem, że mię wzrok myli. — Lecz nie, cień podwójny wyraźnie mi się okazał w drugiem oknie; zniknął, — znowu w trzeciém; to samo w czwartém. — Z kimżeby Djana być mogła? — Przesuwanie się cienia dwóch osób między światłem i oknami, powtórzyło się jeszcze podwakroć, jakby dla zupełnego przeświadczenia mię o tém, co przypadkiem dostrzegłem; poczém znikło światło, i ciemność wszystko pokryła.
Tak mała na pozór okoliczność, na długo mi utkwiła w pamięci. Nie chciałem wyznać sam przed sobą, że przyjaźń moja ku Miss Vernon pokrywała jakieś osobiste widoki; a jednak cierpiałem niewymownie na samo pomyślenie, że przyjmuje kogoś w tém miejscu i o téj godzinie, w których, przez wzgląd na jéj dobrą sławę, przebywać z nią, — uważałem za nieprzyzwoitość.
— Dziwne, płoche, niepoprawione stworzenie! — rzekłem sam do siebie. — Na próżno dawać jéj przyjacielskie rady; na próżno być względem niéj delikatnym. — Szczerość jéj i otwartość, które mię tyle ujęły, — są tylko chęcią odznaczania się jakąś szczególnością. — Sam Ariost, gdyby mógł powstać z grobu, nie byłby dla niéj równie pożądanym gościem, jak jeden z nieokrzesanych tego zamku mieszkańców!
Nie bez powodu przyszła mi na myśl ta ostatnia uwaga; — tego samego wieczoru, zdobywszy się na śmiałość, miałem jéj przeczytać tłomaczenie moje pierwszych ksiąg Ariosta, i prosiłem, aby w przytomności Marty dała mi posłuchanie w biblijotece; — ale Miss Vernon nie przyjęła méj prośby, odkładając to na czas inny, co mię mocno dziwiło. — Kiedy nad tém rozmyślałem, otworzyła się furtka ogrodowa, i Andrzéj wszedł z krewnym swoim, uginającym się pod ciężarem kramiku.
Pan Macready, jakem się spodziewał, zręczny i złośliwy Szkot, i z potrzeby, i z upodobania, chciwie zbierał zewsząd nowinki. — Opowiedział mi dokładnie co zaszło w Izbie niższéj i w Izbie Parów, względem sprawy Morrisa, któréj, jak się zdaje, użyto jak probierczego kamienia dla odkrycia ducha parlamentu. Zapewnił mię, jak już Andrzéj namienił, że strona ministeryjalna nie śmiała popierać zaskarżenia przeciw pierwszym osobom kraju, na wiarę człowieka nie mającego prawa do ufności, i w którego opowiadaniu nie było ani związku, ani podobieństwa do prawdy. — Macready udzielił mi egzemplarz gazety opisującéj całą tę sprawę, i mowy księcia Argyle, na którą spodziewał się znacznego odbytu po tamtéj stronie Tweedy. — Z pierwszéj nie dowiedziałem się nic więcéj nad to, co mi już Szkot opowiedział; — druga, chociaż wymownie i śmiało napisana, poświęcona prawie wyłącznie pochwale kraju, rodziny i klanu księcia, nadmieniała niekiedy skromnie, ale również szczérze, i o własnéj jego zasłudze. — Przekonałem się jednak, że dobréj mojéj sławy dotknięto sposobem krzywdzącym, lubo nie wyraźnie przeciw mnie wymierzonym; — zeznał bowiem Morris, że Campbell, który podług niego był najczynniejszym z rozbójników, miał śmiałość przybyć na pomoc sam swoją osobą niejakiemuś Osbaldystonowi, i zmównie z sędzią wyjednać jego uwolnienie; — co do téj okoliczności, zeznanie Morrisa zgadzało się z własném mojém zdaniem, które powziąłem o Campbellu, jak tylko wszedł do mieszkania sędziego Inglewooda.
Nowiny te mocno mię dotknęły; — odprawiłem obu Szkotów, zakupiwszy wprzódy kilka drobiazgów u Patricka, i wróciłem do siebie, rozmyślając jakie rozpocząć kroki, dla obrony méj sławy, którą bez żadnych danych szarpano publicznie.