Rob-Roy/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rob-Roy |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michał Grubecki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niech cię wszyscy porwą kaci:
W tém miasteczku ani kołka,
Ani chleba, ani stołka.
Szkocka pieśń ludu.
Noc była piękna; a księżyc przyświécając naszéj podróży, bladym promieniem ożywiał nieco smutne okolice, ukrywał oku przerażający obraz zniszczenia i podobnie jak zasłona na twarzy niewiasty pozbawionéj wdzięków, obudzał ciekawość, któréjby widok przedmiotów usprawiedliwić może nie zdołał.
Spuszczając się ciągle po krętéj i dość spadzistéj drodze, wjechaliśmy nakoniec do głębokiego parowu, który zdawał się zapowiadać bliskość rzeki lub strumienia. Jakoż wkrótce stanęliśmy u brzegu wąskiéj i spokojnie płynącéj rzeczki, która mi bardziéj niż wszystkie inne, jakie dotąd w Szkocyi widziałem, przypominała rodzinną ziemię. Niewyraźne światło księżyca, odbijające się w cichych jéj wodach, wskazywało, że jesteśmy pośród gór wyniosłych, z których wypływa. — To jest Forth, — rzekł burmistrz tonem uszanowania, jakiem każdy Szkot jest przejęty dla znaczniejszych rzék swego kraju. — Klajda, Tweed, Forth, Spej, są imiona, które nadbrzeżni mieszkańcy wymawiają ze czcią i chlubą; a żart niewczesny w téj mierze, nie raz krwią niebacznych okupionym został. Daleki od natrząsania się z niewinnego tego zapału, przyjąłem uwiadomienie pana Jarvie tém radośniéj, że po długiéj i nudnéj podróży, zbliżyliśmy się nareszcie do kraju obfitego w piękne widoki; ale wierny mój giermek pan Andrzéj Fairservice, jak widać zupełnie odmienne miał zdanie, bo słyszałem jak sobie mruczał po cichu; — Forth! Forth! — co mi tam po nim? gdyby to była karczma, to co innego.
Jednak, o ile słabe światło dozwalało bieg rzeki rozpoznać, Forth zdawał się rzeczywiście zasługiwać na uwielbienie krajowców. Piękny, zupełnie okrągły wzgórek, pokryty gęstą leszczyną i młodemi dębami, z pośród których tu i owdzie stare i rozłożyste drzewa przedstawiały obnażone konary swoje srébrnym promieniom księżyca, osłaniał źródło strumienia. Jeżeli można zawierzyć słowom mego towarzysza, wzgórek ten podług miejscowéj powieści, zawierał w łonie swojém jaskinie i pałace, w których mieszkały wróżki, istoty trzymające pośrednie miejsce między człowiekiem złym duchem; niezupełnie tak szkodliwe jak ten ostatni, ale jednak dość złośliwe, kapryśne i mściwe.
— Nazywają je, — rzekł pan Jarvie po cichu, — Daoine Schie, co znaczy jak mi powiadano, istoty spokojne: zapewne nadając to imie, chciano pozyskać ich względy; cóżkolwiekbądź, nie widzę czemubyśmy inaczéj nazywać je mieli panie Osbaldyston? — Szanuj pana, po którego ziemi stąpasz, mówi przysłowie. — Tu szanowny urzędnik ujrzał światło błyszczące przed nami, i dodał natychmiast głośniéj i śmieléj; — Koniec końców, są to szatańskie figle, i nic więcéj; nie lękam się powiedziéć, bo oto Aberfoil, gdzie nocować mamy.
Ucieszyłem się z téj nowiny nie tak dla tego, że dozwozwoliła zacnemu memu przyjacielowi otworzyć prawdziwe swoje zdanie o Daoine Schie, jako raczéj, że mi dała nadzieję spoczynku, któregośmy bardzo potrzebowali ujechawszy około piędziesiąt mil drogi.
Przebyliśmy Forth po starożytnym z kamienia murowanym, wąskim i wysokim moście. Przewodnik mój powiedział mi, że górale udając się ku południowi, przejeżdżają zwykle tę znakomitą rzékę, brodem nazwanym Fords of Frew, zawsze trudnym, a częstokroć zupełnie niepodobnym do przebycia, i że oprócz tych dwóch miejsc, aż do mostu w Stirling, żadnéj już nie ma przeprawy; tak dalece, iż Forth stanowi niejako obronną granicę między górami i nizinami Szkocyi, począwszy od źródła swego, do odnogi Frith, gdzie do Oceanu wpada. Późniejsze zdarzenia, których byłem świadkiem, nie raz przywiodły mi na pamięć dobitne i właściwe wyrażenie pana Jarvie, — że Forth jest wędzidłem na dzikich górali.
Ujechawszy blisko pół mili, stanęliśmy nakoniec u wrót karczmy jeszcze nędzniejszéj jak ta, gdzieśmy popas mieli; ale małe jéj okienka jaśniały żywém światłem, wewnątrz słyszeliśmy rozmaite głosy, i wszystko zdawało się zapowiadać, że znajdziemy wygodę i posiłek, których potrzebę czuliśmy coraz mocniéj.
Andrzéj pierwszy dostrzegł, że przy progu drzwi na pół otwartych leżała gałązka wierzbowa, odarta z kory; odskoczył więc i zawołał; — Stójcie panowie! nie radzę iść daléj. — Musi tu być kilku naczelników zebranych na radę około kufla napełnionego wódką; nie przeszkadzajmy im; jeżeli nie chcemy oberwać kułaka, a może i coś gorszego!
Spojrzałem na pana Jarvie, który mi rzekł po cichu, — że Andrzéj przecież pierwszy raz w życiu prawdę powiedział.
Tymczasem kilka dziewcząt i chłopców nagich prawie, usłyszawszy tentent naszych koni, wybiegło z karczmy i pobliskich chałup. Żaden z nich nie okazał chęci usłużenia podróżnym, a na rozmaite pytania, każdy tę sama dawał odpowiedź: Haniel Sassenach (nie rozumiem po angielsku). — Lecz doświadczony burmistrz potrafił otworzyć im usta; zbliżywszy się do dziecka, które miéć mogło około lat dziesięć, i stało obwinięte szmatem podartego plaidu, — rzekł. — A kiedy ci dam ten pieniądz, czy zrozumiesz po angielsku?
— Dla czego nie? — odpowiedziało czystą angielszczyzną.
— Idź więc do matulki, moje dziecię, i powiedz jéj, że przyjechali dwaj panowie Sassenach, i chcą się z nią rozmówić.
Wyszła wkrótce karczmarka, trzymając w ręku zapalone sosnowe łuczywo; smolne to drzewo, którego torfowe błota obficie dostarczają góralom, zastępuje u nich zwykle miejsce świécy. Przy żywém świetle téj osobliwszéj pochodni, ujrzeliśmy dziką i pełną niespokojności postać kobiety chudéj, bladéj, i wysokiego wzrostu. — Ubiór brudny i pełny dziur, który ją okrywał, zdawał się raczéj służyć obyczajności, jak wygodzie. Czarne roztargane włosy wysuwające się z pod czépka, wzrok ponury i niechętny, jakim na nas rzucała, przedstawiały dokładny obraz czarownicy, któréj przerwano piekielne prace.
Oświadczyła nam wyraźnie, że nas przyjąć nie chce. Napróżno przekładaliśmy jéj, że po tak długiéj podróży, nie możemy daléj jechać, i że nie ma bliższéj karczmy, gdziebyśmy mogli przenocować jak w Callander, wiosce, podług rachunku pana Jarwie jeszcze o siedm mil szkockich odległéj, co na angielskie mile, przynajmniéj drugie tyle wynosi. — Nielitościwa gospodyni odrzuciła przełożenia nasze bez namysłu.
— Lepiéj jechać daléj, jak narazić się na nieszczęście, — rzekła dyjalektem używanym przez mieszkańców nizin, gdyż była rodem z Lennox. — Karczmę zajęli panowie, którzy nie lubią, wdawać się z nieznajomymi i oczekują gości... Kto wié?... może gości w czerwonych mundurach? — (Te słowa wymówiła po cichu, lecz zwolna i dobitnie). — Noc piękna, — rzekła daléj, — można spać smaczno i pod gołém niebem — to krew chłodzi — A zresztą okrywszy się płaszczem, będzie wam tak ciepło, jak szabli w pochwie. — O mech nietrudno, kto go szukać umié. Konie, mogą stać pod drzewem, nikt im słowa nie powié.
— Ależ dobra gosposiu! — odezwałem się widząc, że towarzysz mój wzdycha tylko i rozmyśla jak sobie poradzić, — sześć godzin upłynęło od obiadu — umieram z głodu i bez wieczerzy nie mam ochoty zasnąć pod gołém niebem. — Muszę zatem wejść koniecznie, cóżkolwiek na to powiedzą goście wasi. — Andrzeju, prowadź konie do stajni!
Hekate, spojrzawszy na mnie z podziwieniem, zawołała:
— Róbcież sobie panowie, co chcecie, ale pamiętajcie, żem was ostrzegała. Proszę! co to za żarłoki z tych Anglików! — sam wyznaje, że jadł obiad, a jednak woli raczéj śmierć ponieść, jak obejść się bez wieczerzy. Postaw Anglika z jednéj strony parowu Tophet, a z drugiéj pieczeń wołową i pudding; daję gardło, że przeskoczy bez namysłu! — Potém obróciwszy się do Andrzeja, rzekła: — Pójdźcie za mną; pokażę gdzie postawić konie.
Wyznaję, że mię nieco obeszły złowieszcze słowa karczmarki; ale nie chciałem się cofać oświadczywszy głośno postanowienie moje, i wszedłem śmiało do domu. Na piérwszym zaraz wstępie, zaledwom nie złamał nogi w ciasném przejściu między kupą torfu i wywróconym kubłem, które szczupłą sień zawalały. Trafiłem przecież do drzwi wyplecionych sitowiem, a otworzywszy je, wszedłem do głównéj sali szkockiego karawanseraju.
Sala ta przedstawiała dość ciekawy widok oczom południowego mieszkańca. — W środku palił się ogromny stós torfu i suchych gałęzi, a dym nie mając innego ujścia prócz dziury w pułapie, formował gęsty obłok nie wyżéj nad pięć stóp od ziemi pod nim jednak dość wygodnie można było oddychać, dzięki ciągom wiatru wkradającego się przez szpary we drzwiach, i przez dwie dziury czworoboczne, przeznaczone na okna, których nigdy nie wstawiano a tymczasowo zatkane staremi szmatami plaidów; nakoniec przez mnóstwo szczelin w zbutwiałych ścianach domu.
Przy starym dębowym stole, tuż okołu ognia, siedzieli trzéj podróżni, na których nie mogłem spojrzyć obojętném okiem. Dwaj z nich ubrani byli po góralsku. Piérwszy małego wzrostu, ciemnéj cery, i żywego wzroku, miał na sobie trews, czyli pantalony obcisłe pończoszkową robotą. — Burmistrz szepnął mi do ucha, że to musiała być jakaś znakomita osoba, bo sami tylko naczelnicy mają przywiléj noszenia tego ubioru. Drugi góral wysoki i barczysty, miał gęste czerwone włosy, twarz trędowatą, kości policzkowe wyskakujące, i śpiczastą brodę — była to prawdziwa karykatura rysów narodowych Szkota — plaid jego różnił się tylko kolorem od tego, który wisiał na barkach towarzysza — piérwszy był w czerwone kraty, drugi w ciemno-zielone i czarne. Trzeci podróżny nosił ubiór zwykle używany w dolnéj Szkocyi — wejrzeniem śmiałém i dumném, postawą i ruchem, zakrawał na wojskowego, płaszcz miał suto galonowany, i ogromny kapelusz z kokardą, szabla i para pistoletów leżały przed nim na stole, w którym także utkwione były puginały obu góralów, na znak, jakem się późniéj dowiedział, że narady ich spokojnie i bez kłótni odbyć się miały. Na środku stołu stał kufel miedziany, mieszczący w sobie przynajmniéj kwartę napoju, zwanego usquebaugh, prawie równie mocnego jak wódka, a który górale wypalają ze słodu i piją w nadzwyczajnéj ilości. Kieliszek osadzony na drewnianéj nóżce, służył wszystkim trzem przyjaciołom i krążył z nadzwyczajną szybkością. Wszyscy trzéj rozmawiali głośno i razem, już gallickim, już angielskim językiem. — Jeszcze jeden góral owinięty plaidem, leżał na ziemi, oparłszy głowę o kamień potrzęsiony nieco słomą, i spał, albo udawał że śpi spokojnie mimo okropnego hałasu. Musiał być także podróżny, bo spoczywał nierozebrany, i miał przy sobie pałasz i tarczę, bez których górale nie opuszczają domu. — Naokoło ścian stały łóżka rozmaitego kształtu i wielkości, zbite z desek, lub uplecione z sitowia, na których spała cała rodzina, kobiéty, mężczyzni i dzieci, pod zasłoną dymu, który izbę wypełniał.
Weszliśmy tak cicho, a podróżni których opisałem tak byli zajęci swoją naradą, że przez kilka chwil nas nie spostrzegli. Uważałem tylko, że góral leżący około ognia, wsparł się na łokciu, okrył plaidem niższą część twarzy i przyglądał się nam przez chwilę; poczém układł się znowu i zamrużył oczy.
Wieczór był chłodny; zbliżyliśmy się przeto do ognia, i wtenczas dopiero zwróciliśmy na siebie uwagę podróżnych, gdyśmy gospodyni wołać zaczęli. Weszła, spoglądając niespokojnie i bojaźliwie to na nas, to znowu na dawniejszych gości; a na zapytanie czy dostaniemy wieczerzę, odpowiedziała niechętnie i z widoczném pomieszaniem:
— Nie wiem prawdziwie... nie ma nic gotowego... to jest.... nic takiego, coby do smaku pana przypadło.
Zaręczyłem jéj, że nie jesteśmy wymyślni, i że przestaniemy na tém, co się w domu znajdzie; a oglądając się wkoło na czémbyśmy usiąść mogli; w braku stołków, podałem burmistrzowi próżny kosz na kurczęta, a sobie przysunąłem przewrócone wiadro. Andrzéj, który nadszedł w téj chwili, stał w milczeniu za nami. Podróżni spoglądali na nas z podziwieniem, jakby nie mogąc pojąć śmiałości naszéj; my zaś, a przynajmniéj ja co do mojéj osoby usiłowałem jak mogłem ukryć wewnętrzną niespokojność względem przyjęcia, jakie nas spotkać miało.
Nakoniec mniejszy góral obracając się ku mnie, przemówił dumnym tonem w czystym angielskim języku:
— Jak widzę, pan nie lubisz ceremonij, i rozgościłeś się jakby we własnym domu!
— Tak zwykle czynię, ilekroć jestem w karczmie, — odpowiedziałem.
— A czy pan nie widzisz, — rzekł większy góral, — białéj gałązki przy wrotach na znak, że karczma już jest zajęta?
— Nie znam obyczajów kraju tego, ale radbym wiedzieć jakim prawem trzy osoby zajmować mogą wyłącznie cały dom zajezdny, i pozbawiać wszystkich innych podróżnych jedynego schronienia o kilka mil naokoło?
— To nie uchodzi, moi panowie, — odezwał się burmistrz, — nie chcemy bynajmniéj was obrażać, ale to nie uchodzi, i jest nawet prawom przeciwne. Jednak nie kłóćmy się o te drobnostki, i na znak powszechnéj zgody, napijmy się wódki.
— Niech tam d..... porwą wódkę! — zawołał mieszkaniec nizin, nacisnąwszy ogromny swój kapelusz na oczy. Nie chcemy ani waszéj wódki, ani waszéj kompanii.
To mówiąc powstał, a za nim i towarzysze jego. — Zaczęli szeptać między sobą, i wyraźnie gotować się do bitwy.
— Czyliż was nie ostrzegałam panowie? — rzekła do nas karczmarka, — czyliż nie mówiłam że tak będzie? Proszę się wynieść z karczmy natychmiast. — Joanna Mac Alpine nie ścierpi, aby zacni obywatele w jéj domu niepokojeni być mieli! — Że téż za temi angielskiemi włóczęgami, uczciwi ludzie w nocy nawet czarki wódki bez przeszkody wypić nie mogą!
Innéj chwili przypomniałbym sobie może dawne łacińskie przysłowie:
Dat veniam corvis, vexat censura columbas — ale natenczas klassyczne cytacyje wcale mi nie były w głowie, widziałem bowiem, że się zanosi na burzę. — Unikać jéj nie miałem bynajmniéj chęci, bo grubijaństwo tych niegościnnych ludzi, mocno mię obraziło, ale lękałem się o pana Jarvie, który ani moralnie ani fizycznie nie był stworzony na szermierza. Widząc atoli, że przeciwnicy nasi powstają, powstałem i ja także, i zrzuciłem płaszcz z siebie, żeby być do obrony gotowym.
— Jest nas trzech przeciw trzem, — rzekł mniejszy góral, — jeżeliście nie tchórze, sprobójmy się, — a dobywszy krótki swój pałasik, postąpił ku mnie. Szpada moja była znacznie dłuższą; nie miałem przeto żadnéj o siebie obawy; ale i zacny burmistrz okazał także niepospolite męstwo; widząc bowiem, że ogromny góral zbliża się ku niemu z dobytą bronią, a nie mogąc wyjąć z pochew zardzewiałéj szabli, porwał kij, którym ogień poprawiano, uzbrojony na końcu rozpaloném starem żelazem od pługa, i tak żwawo zaczął nim machać na wszystkie strony, że wkrótce zapalił plaid górala, a tym sposobem zmusił go na chwilę do zawieszenia broni.
Co do Andrzeja, który miał walczyć z mieszkańcem nizin, ten swoim zwyczajem, zemknął na samym początku bitwy; lecz przeciwnik jego szanując prawa pojedynku, zawołał:
— Dwóch na dwóch; równa siła, — i usunął się spokojnie na stronę.
Miałem zamiar wytrącić pałasz z rąk górala z którym walczyłem, nie śmiałem jednak przystąpić bliżéj do niego, bo trzymał w lewéj ręce puginał, którym szpadę moją odpiérał. Burmistrz tymczasem, mimo początkowego powodzenia, opierał się coraz trudniéj nowym uderzeniom nieprzyjaciela. — Ciężar broni, dość znaczna otyłość, i sam gniéw nawet, widocznie sił go pozbawiały, i byłby wkrótce uległ przemocy, gdyby góral spoczywający na ziemi nie przybył mu na ratunek, wołając:
— Jadłem chléb miasta Glasgowa, będę bronił burmistrza jego, póki sił stanie.
Zaczęła się więc nowa, chociaż nieszkodliwa walka, gdyż oba górale opatrzeni drewnianemi, podbitemi miedzią i skórą powleczonemi tarczami, zręcznie się niemi zasłaniać umieli. Zresztą, zdaje się, że raczéj nastraszyć jak zaszkodzić nam chciano, mieszkaniec bowiem nizin, który jak nadmieniłem, nie mając przeciwnika, usunął się na stronę, wystąpił znowu, ale w charakterze pośrednika.
— Hola panowie! — zawołał, — dość już tego. — Wszak uraza nie była śmiertelną. — Ci ichmościowie okazali, że są ludźmi kochającymi honor, i dali nam zupełną satysfakcyją. Nikt nie jest drażliwszym ode mnie w téj mierze, ale nie lubię niepotrzebnego krwi rozlewu.
Po tém oświadczeniu nie chciałem przedłużać bitwy, przeciwnik mój także łatwo dał się skłonić do zgody. Burmistrz cały zadyszany, dawno już broń złożył, a dwaj górale zaprzestali utarczki z równąż obojętnością, z jaką ją rozpoczęli.
— Teraz, — rzekł nasz pośrednik, — spełnijmy czarę zgody, jak przystoi na uczciwych ludzi. Karczma obszerna, pomieścimy się wszyscy. — Niech ten pan mały a gruby, co robi bokami jak koń ochwacony, postawi kwartę wódki, ja postawię drugą, a za resztę, po bratersku, każdy swoją część zapłaci.
— A kto zapłaci, — zawołał olbrzymi góral, — za mój plaid nowiuteńki, w którym wypalono taką dziurę, że mógłbym przez nią głowę przesunąć? Jak świat światem, żaden rozsądny człowiek nie wojował jeszcze podobną bronią!
— Niech to nie miesza dobréj harmonii między nami, — rzekł burmistrz, który po długim wypoczynku przyszedł nareszcie do siebie, a przestając na okazaném męztwie, wcale sobie nie życzył rozpoczynać nowéj kłótni. — Jam zadał ranę, ja wyléczyć ją powinienem. — Będziecie mieli plaid nowy, w najlepszym gatunku, i w kolorze waszego Klanu; powiedzcie mi tylko gdzie mam go odesłać.
— Nie potrzebuję wymieniać mego nazwiska; należę do królewskiego Klanu, wszyscy o tém wiedzą. — Ale weź pan kawałek mego plaidu na próbkę. — Fe! co za zapach! zdaje mi się, że czuję baranią głowę uwędzoną w dymie! Sprawisz mi pan zupełnie podobny, i oddasz krewnemu memu, który na Święty Marcin pojedzie z jajkami do Glasgowa; ale na miłość Boską! pamiętaj drugi raz walczyć po ludzku, szablą, ponieważ nosisz ją przy sobie, a nie zapaloną głownią, jak dziki Indyjanin pustyń Ameryki.
— Każdy w potrzebie radzi sobie jak może, — odpowiedział burmistrz. — Szabla moja nie widziała słońca od bitwy przy moście Bothwela, — ś. p. ojciec mój miał ją naówczas przy boku; ale nie wiem, czy nawet jéj użył, gdyż bitwa niedługo trwała. Cóżkolwiekbądź, tak serdecznie przylgła do swojéj pochwy, że żadnym sposobem nie mogłem ich rozłączyć; musiałem więc porwać piérwszą broń jaką znalazłem pod ręką. Czuję wprawdzie, że już zastary jestem do pojedynków, ale dla tego nie dam sobie brzdąkać po nosie. Lecz gdzież jest ten uczciwy chłopak, który przybył na pomoc? — Muszę wypić do niego, choćby już po raz ostatni w życiu.
Walecznego obrońcy, którego szukał pan Jarvie, już nie było w karczmie — wymknął się niepostrzeżony zaraz po skończeniu bitwy; zdawało mi się jednak, że w rysach jego twarzy poznałem owego Dugala, stróża glasgowskiego więzienia, który podczas nocnéj naszéj wyprawy, nagle porzucił służbę. Nadmieniłem o tém po cichu panu Jarvie:
— Być może, — odpowiedział, — być może — prawdę mówił, ten co wiész, że Dugal nie napróżno nosi głowę na karku — muszę o nim pomyślić.
To rzekłszy, usiadł, a odetchnąwszy nieco wolniéj, zawołał na karczmarkę:
— Lukie! moja Lukie! — Daj że nam teraz czém się posilić? Dzięki Bogu brzuch cały, ale pusty! — radbym go czém napełnić.
Gospodyni, która od chwili zgody odzyskała całą usłużność i grzeczność, zaczęła się krzątać natychmiast około wieczerzy. Zimna krew i przytomność umysłu, jakie okazała podczas bitwy, były prawdziwie godne podziwienia; widząc żeśmy się wzięli do broni, zawołała na służącą:
— Zamykaj drzwi, zamykaj! — Trup, czy żywy, nie wyjdzie ztąd, póki nie zapłaci co winien.
Ci zaś, którzy spali na łóżkach ustawionych podłuż ściany, podnieśli się tylko na chwilę, a krzyknąwszy: „Oho!“ grubszym lub cieńszym tonem, stosownie do płci i wieku, układli się znowu, i podług wszelkiego podobieństwa, zasnęli wprzód, nim się kłótnia skończyła.
Prędzéj niż się spodziewać mogłem, gospodyni sporządziła nam potrawę ze zwierzyny, która wygłodniałym naszym żołądkom obiecywała wyborny posiłek. Tymczasem zastawiono przed nami podróżną wódkę, którą górale przyjęli z wielkiém zadowoleniem, mimo przywiązania do krajowego trunku; a gdy piérwsza koléj minęła, mieszkaniec nizin żądał wiedzieć kto jesteśmy i w jakim celu przybyliśmy do Aberfoil.
— Jesteśmy obywatele glasgowscy, — rzekł burmistrz z udaną pokorą, — jedziemy do Stirling — mamy tam kilka groszy do odebrania.
Wyznaję ci, kochany Treshamie, że zbyt skromna odpowiedź pana Jarvie, nie bardzo mi się podobała; ale przypomniałem sobie, żem mu przyobiecał milczenie i posłuszeństwo; i w rzeczy saméj winienem był wszelką uległość człowiekowi, który dla zrobienia mi przysługi, poświęcił się na trudy przykréj, a nawet jak uważałeś, i niebezpiecznéj podróży.
— Wy mieszkańcy Glasgowa, — odpowiedział nieznajomy z szyderskim uśmiechem, — nic innego nie macie do czynienia, jak jeździć z końca w koniec Szkocyi, i prześladować uczciwych ludzi, którzy podobnie jak i ja, nie zawsze na czas uścić się mogą.
— Gdyby wszyscy wierzyciele nasi byli do ciebie podobni, panie Garschattachin, — rzekł burmistrz, — nie mielibyśmy tyle pracy, bo sami odnieśliby nam, co winni.
— Jakto? więc mię pan znasz?.... Ale co widzę?.... czy mię wzrok nie myli?.... Wszak to mój stary przyjaciel Nikol Jarvie; nadzieja i podpora potrzebujących zasiłku! — Czy się czasem nie do mnie wybrałeś? Czy nie miałeś zamiaru udać się przez górę Endrick do Garschattachin?
— Nie, panie Galbraith — tą razą co innego miałem na myśli; lubo pamiętam dobrze, że mi jeszcze należy procencik od pewnéj sumki.
— Niech tam d..... porwą, procencik i sumkę! — Nie lubię gadać o interesach, kiedy mam szczęście uściskać przyjaciela po długiém niewidzeniu. Ale proszę! jakto ubiór ludzi odmienia! — Któżby w tym ogromnym surducie i téj zimowéj kapuzie mógł poznać starego Dyjakona?
— Burmistrza, nie Dyjakona do usług pańskich, — ale wiem dla czegoś się omylił. Oblig wydany został ś. p. ojcu memu, który był Dyjakonem, a miał imię Nikol, podobnie jak i ja. Nie przypominam sobie, czy od dnia jego śmierci, choć raz zapłaciłeś mi procent, lub część kapitału; i to była zapewne druga przyczyna omyłki.
— Dobrze — dobrze — powiedziałem już niech d..... porwą omyłkę i jéj przyczynę, — ale cieszę się, żeś pan wyszedł na burmistrza. — Panowie, napełnijcie kubki! wypijemy zdrowie szanownego mego przyjaciela burmistrza Jarvie! — Znam go od lat dwudziestu — znałem i ś. p. ojca jego. — A co, czy już wypiliście? — Dobrze — teraz wypijemy in gratiam przyszłéj nominacyi pana Jarvie, na prezydenta miasta Glasgowa. — Czy słyszycie? — Prezydenta! — Lord prezydent Nicol Jarvie! — Tam do kata! — A jeżeli znajdzie się kto taki, coby chciał utrzymywać, że jest pod słońcem człowiek godniejszy tego urzędu, ze mną będzie miał sprawę — ze mną, Duncanem Galbraith O’Garschattachin, i kwita. — To mówiąc Duncan Galbraith włożył kapelusz na bakier, i rzucił dumnym wzrokiem na wszystkich przytomnych.
Górale spełnili chętnie oba zdrowia, lubo nie zdawali się rozumiéć, o co idzie; potem zaczęli rozmawiać po gallicku z panem Galbraith, który, jako nadgraniczny gór mieszkaniec, dobrze ten język posiadał.
— Poznałem go natychmiast jak tylko wszedłem, rzekł do mnie pan Jarvie, — ale gdy mu krew w żyłach wrzała, a miecz świstał w ręku, nie chciałem powiedzieć kto jestem; bo kto wié, jakiby obrał sposób skwitowania długu, który mi winien? — Nieprędko jeszcze, jak widzę, doczekam się wypłaty, — z tém wszystkiém jest to uczciwy człowiek, i ma dobre serce; rzadko bywa w Glasgowie, ale przysyła mi niekiedy sarnią pieczeń, parę cietrzewi, i pomaga w interesach, które mam w tych stronach, — ś. p. mój ojciec wiele miał szacunku dla rodziny Garschattachin.
Chciałem wiedziéć co się stało z Andrzejem, — ale ten wierny sługa, od chwili opuszczenia karczmy unikając boju, dotąd się jeszcze nie pokazał. Gospodyni zaręczała mi, że musi być w stajni, chociaż na wołanie jéj nie chciał się odezwać.
— Poświécę panu, — rzekła, — jeżeli pan rozkażesz, bo sama o téj porze, za nic w świecie nie poszłabym do stajni — wszyscy mówią, że w niéj przebywają duchy, i dlatego do dziś dnia nie mogłam dostać masztalérza.
Zapaliwszy więc swoją pochodnię, wprowadziła mię do nędznéj lepianki, gdzieśmy ujrzeli biédne nasze rumaki, stojące nad sianem twardém i grubém jak gęsie pióra. Ale przekonałem się wkrótce, że oddalając mnie od reszty towarzystwa, gospodyni zupełnie inny cel miała, jak objawiały jéj słowa.
— Przeczytaj pan to, — rzekła wsuwając mi pokryjomu kawałek papieru. — Dzięki Bogu jużem się go pozbyła! — otóż to życie między góralami i mieszkańcami nizin! — między rabusiami i żołnierstwem! — Oj panie! i w piekle gorzéj być nie może, jak u nas na pograniczu.
Powiedziawszy te słowa, oddała mi łuczywo i wróciła do izby.