Rob-Roy/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rob-Roy |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michał Grubecki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeden dmie w jednym kącie, w drugim kącie drugi.
Odpowiedź Johna Cooper Allanowi Ramsay.
Zatrzymałem się przy wejściu do stajni, jeżeli można dać to nazwisko nędznéj szopie, w któréj mieściły się razem bez żadnego porządku kozy, krowy, świnie, ptastwo i konie. Na pochwałę jednak Joanny Mac-Alpine powiedziéć trzeba, że szopę tę odosobniła od reszty zabudowania, gdy przeciwnie u jéj sąsiadów, ludzie i bydlęta mieszkały razem pod jednym i tym samym dachem. Przy świetle łuczywa rozwinąłem pokurczony i brudny bilet z napisem: „Do szanownych rąk pana F. O. Anglika“, i wyczytałem co następuje:
„Sępy nocne uwijają się po naszych górach, nie mogę więc, jak było życzeniem mojém, pośpieszyć na pańskie spotkanie i szanownego mego krewnego do Aberfoil. Upraszam, abyście unikając nieprzyjemności, nie wdawali się z osobami, jakie tam znajdziecie; możecie jednak zaufać téj, która wam to pismo wręczy. — Doprowadzi was do miejsca, gdzie bezpiecznie będziemy mogli pomówić. Spodziéwam się, że zechcesz pan nawiedzić ubogi mój domek razem z krewnym moim; znajdziecie w nim przyjęcie, na jakie tylko góral zdobyć się może. — Wypijemy zdrowie pewnéj D. V. i naradzimy się o interesach, w których panu szczerze dopomódz pragnę. A teraz obyczajem szlachetnie urodzonych ludzi, piszę się życzliwym pańskim sługą — R. M. C.“
List ten nie bardzo mię zadowolnił, albowiem ziszczenie moich nadziei na dalszy czas i miejsce odkładał; cieszyłem się jednak myślą, że Campbell zapewniał mi pomoc, bez któréj papierów ojca mego nie mógłbym odzyskać. Postanowiłem zatem wypełnić jego wolę, i z wszelką ostrożnością wybadać gospodynią, jakim sposobem do mieszkania Campbella trafić możemy.
Zająłem się następnie wyszukaniem Andrzeja, — zwiedziłem wszystkie zakątki bez bojaźni zapruszenia ognia, bo oprócz kilku wiązek suchego siana i słomy, cały chléw zawalony był błotem, lub mokrym gnojem; lecz wszystkie usiłowania moje były próżne. Zniecierpliwiony zacząłem wołać z całéj siły: — Andrzeju, tchórzu jakiś! odezwij się, gdzie jesteś? — i usłyszałem po chwili głuche jęczenie, jakby duchowe, o których gospodyni mówiła; a postępując za tym odgłosem, ujrzałem przecie Andrzeja Fairservice, siedzącego na ziemi między ścianą i ogromnym kubłem, do którego rzucano pierze zabitego dla wygody podróżnych ptastwa. — Musiałem użyć groźby i siły, aby go wyciągnąć z téj kryjówki, wylazł nareszcie powtarzając głosem drżącym i pełnym bojaźni:
— Ja nic nie winienem panie! ja jestem uczciwy człowiek!
— Ale któż cię pyta, — rzekłem, — o twoją uczciwość? pójdź za mną, usłuż nam do stołu.
Lecz Andrzéj, jakby nie słysząc tego co mówię, powtarzał ciągle:
— Niech sobie burmistrz gada co chce, a ja jestem uczciwy człowiek. — Prawda, że lubię pieniążki, jak i drudzy; ale to nic nie przeszkadza do uczciwości, i chociaż powiedziałem w drodze, że dłużéj nie będę służyć, chciałem tylko, jak zwyczajnie, potargować się trochę; ale nigdym nie miał na myśli opuścić pana, do którego szczerze przywiązany jestem, i nie opuszczę go dla lada przyczyny.
— Zkądże znowu ta cała gadanina? Czyż nie przystałem na wszystkie warunki jakieś mi podał? mamże co chwila nowe z tobą zawierać układy?
— Ale bo widzi pan, co innego było wczoraj, a co innego dziś. Jedném słowem, co będzie, to będzie, ja z panem daléj nie pojadę, i jeżeli rada moja warta jakiéj uwagi, to wrócimy oba do Glasgowa nie tracąc czasu. — Kocham pana, i wiem, że cała jego rodzina wdzięczną mi będzie, jeśli za mojém staraniem ujrzy w panu nie już nierozważnego młodzika, lecz człowieka wytrawionego, statystę; ale daléj nie pojadę, choćbyś pan miał zginąć bez rady i przewodnika. Zapuszczać się w kraj Rob-Roya, jest to kusić Opatrzność!
— Rob-Roya? — zawołałem z podziwieniem. — Ja go wcale nie znam. — Cóż to za nowy wymysł Andrzeju?
— Przykro jest, bardzo przykro! — rzekł Andrzéj, — że człowiek nawet wtenczas nie znajduje wiary, kiedy mówi prawdę tak jasną jak słońce, a to dla tego tylko, że czasem zdarzy mu się skłamać, kiedy tego gwałtem potrzeba. — Pytasz mnie pan o tego rozbójnika Rob-Roya, jakbyś o nim nie wiedział, a przecież... czy tylko kto, Boże uchowaj nas nie podsłuchuje?... a przecież masz pan w kieszeni list od niego! — Słyszałem dobrze jak jeden z jego oprawców prosił téj wiedźmy gospodyni, aby ten list panu oddała. — Oni sądzą, że ja nie rozumiem ich mowy; ale bardzo się mylą. Nie chciałem o tém wszystkiém wspominać panu; ale w bojaźni więcéj człowiek gada jak chce. — O panie Frank! wszystkie głupstwa pańskiego stryja, wszystkie figle pańskich stryjecznych braci, są niczém w porównaniu z tém, co pan zamyślasz uczynić! Pij pan od rana do wieczora jak baron Hildebrand, i godny syn jego Percy, — kłóć się ze wszystkiemi jak pan Thornkliff. — Upędzaj się za zwierzyną o cztérech i dwóch nogach, jak pan John. — Graj we dnie; w nocy, jak pan Dick. — Poluj na dusze dla szatana i pretendenta, jak Rashleigh. — Łaj, bij, kradnij, i w powszedni dzień i w Sabbath, ale na miłość Boską, miéj litość nad sobą i unikaj jak najpilniéj Rob-Roya!
Widziałem, że przestrach Andrzeja nie był wcale zmyślony; chcąc jednak położyć koniec rozmowie, oświadczyłem mu, że postanowiliśmy przenocować w Aberfoil, poleciłem staranie o koniach, i ponowiłem rozkaz, aby zachował najściślejsze milczenie o wszystkiém. Wreszcie upewniłem go, że bynajmniéj nie myślę narażać się na niebezpieczeństwa. — Wszedł więc za mną do izby ze smutną miną i mrucząc pod nosem: — że człowiek wprzód o sobie myślić powinien, jak o bydlętach, i że przez cały Boży dzień nie miał jeszcze nic w gębie, oprócz dwóch twardych udek starego koguta na popasie.
Zgoda między podróżnymi zdawała się znowu zachwianą, trafiłem bowiem na żywą sprzeczkę między panem Galbraith i przyjacielem moim, panem Jarvie.
— Nie mogę słuchać podobnéj mowy ani o księciu Argyle, ani o Campbellach, — rzekł burmistrz. — Książe Argyle jest to pan zacny — zachęca przemysł, i wspiéra handel Glasgowa.
— Ja téż nic nie mówię przeciw Mac-Callumorowi, odezwał się mniejszy góral, i nadto blisko mieszkam Campbellów, abym miał się kłócić z nimi.
— Nigdy, — rzekł wyższy góral, — Klan Campbellów nie był mi straszny. — Tyle ich się lękam co Cowanow, możesz pan powiedzieć Mac-Callumorowi, że tak mówił Allan Iverach.
Pan Galbraith, któremu częste kieliszki zawróciły głowę, — zawołał groźnym tonem, uderzywszy pięścią o stół z całéj siły:
— Rodzina ta zaciągnęła dług krwawy, i musi go kiedyś wypłacić. — Nie napróżno kości walecznego Grahama wołają z grobu o pomstę przeciw temu księciu i jego Klanowi. — Nie było zdrady w Szkocyi, do któréjby jeden z Campbellów nie należał; a i teraz, kiedy źli ludzie wzięli górę, oni to ich wspiérają, oni dodają ochoty. — Ale tak nie długo potrwa — już kosa naostrzona; a wkrótce zaczną głowy spadać, jak makówki.
— Wstydź się Garshattachin, — rzekł burmistrz, wstydź się. — Jak możesz wygadywać podobne rzeczy przed urzędnikiem i podawać się widocznie w niebezpieczeństwo? — Cóżby się stało z rodziną twoją wierzycielami, (jak np. ja i inni), gdyby ciebie pociągniono przed sąd, co niezawodnie nastąpi, jeżeli tak sobie pozwalać będziesz.
— Niech d..... porwą wierzycieli moich i pana razem z niemi, jeżeli należysz do ich liczby. Mówię i powtarzam, że wkrótce nastąpi zmiana, — przestaną Campbellowie zadzierać nosy i posyłać psy swoje tam, gdzie sami pokazać się nie śmieją; przestaną wspiérać złodziejów, zbójców, i łupić ludzi uczciwszych od siebie!
Burmistrz zabierał się właśnie do odpowiedzi, gdy przyjemny zapach zwierzyny, którą nakoniec gospodyni postawiła przed nami, uśmierzył zapał jego; wziął się więc z chciwością do noża, i wkrótce zapomniał o sporze.
— Prawdę mówisz, — odezwał się wyższy góral, — nie czatowalibyśmy teraz na Rob-Roya, gdyby Campbellowie nie dali mu przytułku. Razu jednego, miałem z sobą trzydziestu ludzi częścią z Glenfinlas, częścią z Alpine, — ścigaliśmy Mac-Gregorów jak pierzchliwe sarny aż do Glenfanloch, — tam dopiéro Campbelle stanęli w ich obronie, i cała nasza praca w niwecz poszła; — ale dałbym dziś wszystko co mam przy sobie, gdybym był tak blisko Rob-Roya jak podówczas!
Przyjaciel mój pan Jarvie nie mógł ścierpiéć téj mowy, i rzekł:
— Niech to was nie uraża, ale mnie się zdaje, że chętnie dałbyś swój plaid podsmalony, aby tylko być o sto mil od Rob-Roya, — wierz mi, że rozpalone żelazo, które mi za broń służyło, niczém jest w porównaniu z jego szablą.
— Tylko nie trąb pan tak głośno na wygranę, bo jakem szlachcic, pożegnasz się na wieki z językiem, którego nie możesz powstrzymać. — To mówiąc potężny góral zapalony gniéwem, porwał się do noża.
— Daj mu pokój Allanie! — zawołał jego towarzysz, jeżeli mu Rob-Roy tak miły, ujrzy go téj jeszcze nocy w żelaznéj sznurówce, a jutro z powrozem na szyi, — nieszczęścia, których stał się przyczyną, życiem przypłacić musi. — Ale już czas wracać do naszych ludzi.
— Poczekaj no chwilę Inverashalloch, — rzekł Galbraith, — wypijemy jeszcze kwartę, jednę tylko kwartę, i to już na pożegnanie.
— O dosyć już tego, dosyć! — odpowiedział Inverashalloch, — wypiję chętnie kwartę usquebach albo wódki, gdy się zejdę z przyjacielem, ale ani pół kieliszka więcéj, kiedy mam coś na głowie. — Radzę i tobie to samo; idź lepiéj zebrać swoich ludzi, aby za danym znakiem być gotowym do marszu.
— No i czegóż się tam spieszyć tak bardzo; nigdy kieliszek wódki nie zaszkodził nikomu, ani popsuł interesu. Gdyby mię słuchano, siedzielibyście w górach swoich, i obeszłoby się bez was. — Załoga i moi ludzie, potrafiliby sami schwytać Rob-Roya. — Ta oto jedna ręka wywróci go jak snopa, bez pomocy góralów.
— A więc na cóż było wywoływać ich z domu, — rzekł Inverashalloch, — nie przybyłem tu o sześćdziesiąt mil drogi bez rozkazu. — Ale jeżeli chcesz, aby ci się powiodło, nie gadaj tak wiele, — trudno pojmać tego, który wié, że go szukają; i nie złapie ptaka ten, co siécią potrząsa. Ci panowie dowiedzieli się wielu rzeczy, o którychby nigdy nie słyszeli, gdyby major Galbraith nie przebrał miarki. Napróżno marszczysz czoło, i naciskasz kapelusz na oczy, bo ja się tego wcale nie lękam.
— Powiedziałem, że się dziś kłócić nie będę, — rzekł Galbraith zdobywając się na ton uroczystéj powagi, — i dotrzymam słowa, — gdy wykonam moją powinność, nie ustąpię kroku nikomu; lecz podczas służby, nie myślę o zwadzie. Ale gdzież są nasze czerwone mundury? Gdyby ich posłano przeciw królowi Jakóbowi, jużby dawno tu przybyli, ale ponieważ idzie tylko o bezpieczeństwo kraju, śpią sobie smaczno i spokojnie.
Kiedy to mówił, usłyszeliśmy regularne stąpanie dość znacznego oddziału piechoty, i w tejże chwili wszedł do izby oficer, a za nim kilku żołnierzy. Czysty język angielski, którym się odezwał, nader był przyjemny memu uchu, po przykréj i niezrozumiałéj mowie mieszkańców górnéj i dolnéj Szkocyi.
— Czy znajduję tu pana Galbraith majora milicyi hrabstwa Lennox i dwóch obywateli górnéj Szkocyi, którzy w tém miejscu na mnie oczekiwać mieli?
Odpowiedziano mu, że wszyscy trzéj są już od kilku godzin w Aberfoil, i ofiarowano posiłek, którego jednak przyjąć nie chciał.
— Spóźniłem się nieco, — rzekł daléj, — i dla tego właśnie nie radbym tracić czasu napróżno. — Mam rozkaz wynaleźć i przytrzymać dwie osoby obwinione o buntownicze zamiary.
— To do mnie nie należy, — odezwał się Inverashalloch. — Rob-Roy Mac-Gregor, zabił Duncana Maclaren z Invernenty, który był krewnym moim w siódmém pokoleniu. Przybyłem tu pomścić się jego śmierci. — Ale łapać biednych ludzi, którzy za własnemi interesami podróżować mogą po kraju, to nie jest moje rzemiosło.
— Ani moje, — rzekł Iverach.
Major Galbraith nie przestał na tak krótkiéj odpowiedzi, i po głośnéj czkawce, zaczął następną mowę:
— Co do mnie, ja nic nie mówię przeciw królowi Jerzemu, kapitanie; bo tak się stało, że na nominacyi mojéj jest jego podpis; ale jeżeli ta nominacyja jest dobra, to nie idzie za tém, aby inna miała być zła kapitanie; nie jeden jest tego zdania, że imię Jakób w niczém nie ustępuje imieniowi Jerzy, — piérwsze nosi ten, który jest królem, a drugie nosi ten, który ma prawo być królem, — a ja powiadam tak: że uczciwy człowiek może służyć i piérwszemu i drugiemu. Zresztą moje zdanie jest takie jak i pańskie kapitanie, bo tak przystoi na oficera milicyi, — ale co się tyczy buntów i tam daléj kapitanie, to próżno o tém i gadać; a nawet im mniéj się o tém gada, tém lepiéj.
— Ze smutkiem widzę, — odpowiedział kapitan, — czém się panowie zajmowali przed mojém przybyciem, lubo ważna okoliczność dla któréj tu jesteśmy, zupełnie innego wymagała postępowania. Mowa pana majora wątpić nie dozwala, że przebrał miarę w trunku, i radziłbym mu, aby się przespał z godzinę. — Ci ichmościowie należą zapewne do towarzystwa panów? — dodał spoglądając na burmistrza, który zajadał smaczno wieczerzę i nie zważał wcale na nowego przybylca.
— To są podróżni, — rzekł Galbraith, — wszak wolno każdemu jeździć gdzie mu się podoba.
— Wolno zapewne, — odpowiedział kapitan zbliżając się do nas ze światłem, — ale już nadmieniłem, że mam rozkaz przytrzymać dwie podejrzane osoby; a ci panowie, jak uważam, dosyć są podobni do ich rysopisu.
— Proszę być ostrożnym mój panie, — rzekł burmistrz, bo ani czerwony mundur, ani kapelusz z galonem nie obronią pana, jeśli mi wyrządzisz obelgę. Otrzymasz natychmiast pozew o dyffamacyją i gwałt na pustéj drodze. Jestem obywatel i urzędnik miasta Glasgowa, nazywam się Nikol Jarvie, podobnie jak i ś. p. czcigodny mój ojciec, z tą tylko różnicą, że ja jestem burmistrzem, a on był Dyjakonem.
— O tak! — odezwał się Galbraith — był to zagorzały purytanin — bił się mężnie przeciw królowi przy moście Bothwella.
— I płacił długi swoje, panie Galbraith, — odpowiedział burmistrz, — a zatem był uczciwszy jak ten, co stoi na pańskich nogach.
— Nie mam czasu słuchać téj sprzeczki, — przerwał oficer, — obowiązek mój każe mi was przytrzymać panowie, póki nie złożycie rękojmi, i że jesteście wierni i prawi poddani króla Jmci.
— Prowadźcie mię przed urzędnika, — zawołał pan Jarvie, — przed szeryffa lub sędziego pokoju. Nie mam obowiązku tłómaczyć się przed lada mundurem, kto i co jestem.
— Bardzo dobrze mój panie. Wiem jak mam postąpić z tymi, którzy nie chcą dać tłómaczenia. — A ten pan, rzekł daléj kapitan obracając się do mnie, — jakie jest jego nazwisko?
— Frank Osbaldyston, — odpowiedziałem.
— Jak to? Syn barona Hildebrand z Northumberlandu?
— Wcale nie, — przerwał burmistrz, — syn Williama Osbaldyston, naczelnika sławnego domu pod firmą Osbaldyston i Tresham, w Londynie przy Crane-Alley.
— Smuci mię to bardzo, — rzekł oficer, — ale nazwisko pańskie czyni jeszcze podobniejszém do prawdy moje podejrzenie, i widzę się zmuszonym prosić, abyś mi pan okazał wszelkie papiéry, jakie masz przy sobie.
Uważałem że dwaj górale spoglądali na siebie z niespokojnością, usłyszawszy te słowa.
— Nie mam żadnych papierów, — odpowiedziałem.
Oficer kazał mi szpadę odebrać i przejrzyć kieszenie. Wszelki opór byłby próżny; złożyłem więc broń rad nie rad i zezwoliłem na rewizyją, która się odbyła z wszelką grzecznością, jakiéj tylko żądać można w podobném zdarzeniu. — Nie znaleziono przy mnie nic więcéj, prócz pisma, które przed chwilą otrzymałem.
— Spodziéwałem się wprawdzie znaleźć coś więcéj, rzekł oficer, — bilet ten jednak jest nowym dowodem przeciw pańskiéj niewinności, okazuje bowiem, że utrzymujesz związki ze zbójcą wyjętym z pod prawa, nazwiskiem Robert Mac-Gregor Campbell, który oddawna jest postrachem tych okolic. Czy masz pan co powiedziéć na swoje usprawiedliwienie?
— Szpiegi Roba! — zawołał Inverashalloch, — powiesić ich bez zwłoki na pierwszéj gałęzi!
— Mości panowie! — rzekł burmistrz, — Przyjechaliśmy tu celem odzyskania pieniędzy, które nam się należą; nie znam prawa, któreby zabraniało odbierać od dłużników to, co im pożyczamy. A co do kartki, ta wpadła przypadkiem w nasze ręce.
— Kiedy i jakim sposobem otrzymaliście ten bilet? zapytał mię oficer.
Nie chcąc wydać gospodyni, milczałem.
— Czy ty mi na to nie odpowiész bracie? — rzekł kapitan spoglądając na Andrzeja, który trząsł się cały ze strachu, usłyszawszy pogróżkę górala.
— O! dla czego nie? — Opowiem wszystko. — List ten przyniósł jakiś góral i oddał téj czarownicy karczmarce; ale gotówem przysiądz, że mój pan nic o tém nie wiedział. On tylko chciał pomówić z Robem i nic więcéj. — Ach wielmożny kapitanie! zrób miłosierny uczynek i odeszlij mego pana pod strażą do Glasgowa. Możesz za to przytrzymać pana Jarvie tak długo, jak się panu podoba. On jest wstanie zapłacić wszystko co rozkażesz, i mój pan także, — co do mnie, jestem biédny ogrodnik, chudy pachołek, i napróżnobyś mię więził.
— Zdaje mi się, — rzekł oficer, — że wypada koniecznie odesłać tych ichmościów pod strażą do głównéj kwatery, ściągnąłbym na siebie odpowiedzialność, gdybym uwolnił osoby zostające w bezpośrednich związkach z nieprzyjacielem. — Panowie! proszę uważać siebie za moich więźniów — jak tylko dzień zaświta, odeszlę was do wyższéj władzy. Jeżeli jesteście w rzeczy saméj tém, czém się być mienicie, okaże się to wkrótce, i dzień lub dwa przytrzymania nie zrobi panom tak wielkiéj krzywdy. Nie słucham żadnéj wymówki, — dodał odwracając się od pana Jarvie, który już się zabiérał do odpowiedzi, obowiązek służby nie dozwala mi tracić czasu na próżnych sporach.
— Dobrze, dobrze, mój panie, — rzekł burmistrz, możesz teraz śpiéwać tak głośno, jak ci się podoba; ale daję słowo, że niedługo tańczyć będziesz.
Po téj rozprawie, oficer złożył tajną radę z góralami, któréj nie mogliśmy dosłyszyć, i z nimi izbę opuścił, a pan Jarvie odezwał się do mnie:
— Ci górale należą do zachodnich Klanów; ale jak mi powiadano, w niczém nie są lepsi od swoich sąsiadów. Jeżeli tu przybyli walczyć przeciw Rob-Royowi, to jedynie w tym celu, aby się pomścić dawnéj jakiejś krzywdy; to samo uczynił Galbraith, Grahamy i szlachta hrabstwa Lennox. Nic dziwnego, że chcą oddać wet za wet. Co zaś do tych biednych żołnierzy, ci jak wiadomo muszą się obracać na lewo i na prawo, stosownie do rozkazu. — Biédny Rob! będzie miał dość pracy jak słońce zajdzie! — Chociaż to niby jako urzędnik niepowinienbym źle życzyć rządowi, ale tą razą chciałbym, żeby Rob tym jegomościom dobrze skórę wytrzepał.