<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W salonie Baronowéj zebrane było niemal toż samo towarzystwo, któreśmy w nim już bliżéj nieco poznali. Z małemi odmianami widziéć je tu było można co tygodnia, jeśli gospodyni nie wyjechała do wód, lub na wieś, co się jéj rzadko bardzo trafiało. Przypływ i odpływ obcych osób był stosunkowo nie wielki; nowy gość tylko w pewnych porach roku się trafiał, starzy przyjaciele i stare filiżanki spotykali się tu od lat wielu... Wygodnie było przegawędzić godzinę w kółku znajomych, posłuchać plotek, dowiedziéć się nowin, uczuć bijący puls opinii panującéj w pewnych kołach... Chodzili téż tu wszyscy mimo téj herbaty nieprzełknionéj — a zwyczaj wieczory te uświęcił tak, że niebytność oznaczała zawsze chorobę, katastrofę jakąś i wypadek szczególny. Często nawet chorzy trochę dla rozrywki narażali się na zaziębienie, byle tu godzinę przesiedziéć.
I tego téż wieczora na kanapie obok gospodyni siedziała hrabina z siatką na kolanach wiekuistą. Te siatki służyły za obszycia do niezliczonych alb i komży, któremi obdarzała kościoły, a zajmowały przyjemnie czas, który już inaczéj teraz zużytkować było trudno, i, nie przeszkadzając rozmowie, dawały hrabinie pewną pozę i charakter...
Staruszka z podwiązaną pod brodą széroką wstęgą lilijową i złotą lornetką na oczach przeglądała ciekawe album Baronowéj. Księga ta wspomnień, sięgająca ćwierci wieku, zawiérała w sobie rysunki i poezyje wszystkich znakomitości, jakie się przesunęły przez widownią większego świata. Troskliwa o budowę tego pomnika, Baronowa nie szczędziła przymilań, próśb, natręctw, by od każdego coś wyjednać. Miała więc i wiérsz Osińskiego, i udatną fraszkę Kazimierza z Królówki, rysunki Brodowskich i Suchodolskiego, i szkic Kokulara i Mickiewicza sonet, własną jego ręką wpisany, i ucinek dowcipny Skarbka i Koźmiana, i Wężyka, i Lenartowicza i.... mnóstwo pomniejszych meteorów, które, jasno zaświéciwszy w początkach, zgasły gdzieś, padłszy na pustkowia. Staruszka przewracała te karty, które i dla niéj były lepszych czasów wspomnieniem... Poruszona, milcząca myśl jéj biegła może w te świetne dni młodości, gdy jéj czarne, żywe oczy świat czarowały cały... Na swojem miejscu siedziała stara panna, tak samo niemal ubrana, jak piérwszym razem, równie żółta i z usposobieniem złośliwem, zdająca się szukać tylko zręczności, aby je na jaką ofiarę wylać mogła.
Z rękoma założonemi na piersiach majestatyczna dziewica w okularach stała nad krzesłem staruszki przeglądającéj album, a oczy jéj, wlepione w jego karty, zdawały się nie widziéć nic, bo była zamyślona i smutna... Mało nawet miała udziału w rozmowie, więcéj przysłuchując się, niż udzielając. Oprócz tych, znanych nam postaci, tuż przy kanapie w krześle zajmowała miejsce, dawno już za granicą żyjąca, chwilowo tylko przybyła w odwiédziny tam, gdzie niegdyś była królową, pani niemłoda, po nabrzękłéj twarzy któréj poznać już nawet nie było można, że słynęła niegdyś z nadzwyczajnéj piękności i burzliwych przygód życia. Z téj przeszłości pozostała jéj postawa tylko pańska, duma, niesmak i charakter, który był mieszaniną największych sprzeczności: wielkiéj dobroczynności, zarazem i najnieznośniejszych kaprysów. Była to kuzynka hrabiny siedzącéj na kanapie, ale, jak się to często między krewnemi trafia dwie panie uroczyście się nienawidziły. Żyły jednak z sobą w zgodzie, a w salonie niktby tego nie poznał.
Męskie towarzystwo liczniejsze było, niż piérwszego wieczora, lecz główne w niem miejsca zajmowali ci sami panowie: hrabia Adam z lupą i książką, dyrektor, znawca sztuki, eksminister, radzca i t. p. Statystów role grała w głębi młodzież złota z kapeluszami w rękach i ćwikierami w oczach.
— Proszę kochanéj hrabiny, odezwała się stara panna żółciowa, ciągnąc daléj rozpoczętą znać przez kogoś innego rozmowę, to prawdziwa komedyja, zjawienie się tego człowieka! Pałacyk, któregoby mu mógł pozazdrościć każdy człowiek, z gustem, szwajcar, kamerdyner, liberyja... nie zaręczam nawet, żeby jakiego herbu nie było... a nie daléj, jak lat trzy temu, widziano go z modrym pugilaresem pod pachą, kłaniającego się do ziemi woźnym tych panów, których dziś na aksamitach przyjmować raczy...
— Trzeba mu jednak przyznać, bądź co bądź, przerwał hrabia N., bawiąc się déwizką od zégarka, że ten jest jeszcze daleko mniéj śmiésznym od innych, ma bardzo trafne instynkty, wiele taktu... Żona bardzo ładna...
Kobiéty spojrzały po sobie, uśmiéchając się.
— A! otóż jedna z tajemnic powodzenia, dodała hrabina z koronkami, panowie przebaczacie wiele, gdy pani domu jest tak bardzo ładną. — Któż wié? może dla tego książę Nestor tak żywo się tym panem zajmuje.
— Jużciż choć ona musi być piękną za dwoje, wtrąciła stara panna, bo co on sam, to za dwoje brzydki.
— No! pięknym nie jest, dystyngowanym go nazwać nie można, wtrącił eksminister, ale fizyjognomija oryginalna, c’est quelque chose. Być może, iż ma śmiészności dorobkowiczów, że się lubi popisywać z dostatkami, ale, mówcie państwo, co chcecie, ja się piszę na zdanie księcia Nestora — to człowiek niepospolity.
Hrabia Adam oderwał oko od lupy i od książki, spojrzał na eksministra, popatrzał i cicho szepnął...
— Jestem tegoż zdania — pracowity, skromny, pojętny, przedsiębierczy, z wielkim taktem, chciwy światła... chętny do pomocy drugim, gdy widzi cel wielki i szlachetny, nie zasługuje wcale, aby sobie szydzono z niego. Ja go téż wysoko szacuję i podzielam zdanie pańskie i ks. Nestora...
Siedząca na kanapie hrabina przerwała.
— Ja go prawie nie znam, widziałam parę razy zdaleka, sąd mój niewiele wart być może — nic złego o nim powiedziéć nie mogę, a to samo już, że książę o nim odzywa się z taką sympatyją, że hrabia trzymasz jego stronę, korzystnie dlań uprzedza... Przecież, jeśli mi wyznać wolno, jest w nim coś tak wstrętnego, pardon, jak w ropusze, o któréj dobroczynnych pracach tyle mówią ogrodnicy, a mimo to jest obrzydliwą.
To porównanie hrabiny, która w swojem kółku miała wielkie znaczenie, powszechnie się podobało, znaleziono je arcy-dowcipnem. Śmiéch rozległ się dokoła, zręczni pochlebcy nie mogli pohamować swych uniesień. Dokoła powtarzano: ropucha! ropucha! c’est parfait.
Młode, przybyłe z Krakowa hrabiątko, chore na filozofiją i literaturę, śmiało się tak dla przypodobania wielkiéj pani, iż od śmiéchu zbrzydło jeszcze bardziéj, chociaż i tak wcale pięknem nie było. Hrabina pozornie obojętna na te hołdy, z głową spuszczoną zdawała się cała oddana robótce, którą trzymała w ręku.
— Co do powierzchowności tego pana, cedząc powoli, mówił znawca piękna i sztuki (któremu na darze wymowy tak dalece zbywało, iż puste place między słowami rodzajem jąkania się zastępował), co do powierzchowności, to prawda, że Antynousem nie jest, ale to Durerowska dobrze napiętnowana fizyjognomija... wielce charakterystyczna.
— Przepraszam, wtrąciła panna w okularach, brzydki a nie ma charakteru... fizyjognomija starta i nieskończona, cóś fałszywego..
— Już niech mi państwo darują, rzekł hrabia z déwizkami, ładny czy brzydki, ale człowiek niepospolity. Przypatrując się mu zbliska, dowiadując się lepiéj, znajduje się w nim i odkrywa coraz nowe i piękne strony. Takich nam właśnie w kraju ludzi potrzeba dla podniesienia przemysłu, handlu, finansów, dla rozumnych, mogących nas zbogacić przedsiębierstw... Ja staję po jego stronie, bo go może lepiéj znam, niż inni.
— A ja, zająknąwszy się, nieśmiało dodał hrabia Adam, ośmielam się téż poprzéć zdanie pańskie...
Kobiety się uśmiéchały, stara panna poczęła ciszéj:
— O! panowie moi! to łatwo było odgadnąć, iż zawsze musicie trzymać stronę tego, co ma żonę ładną, młodziuchną, salon piękny, daje dobre obiady, umié w porze sypnąć i pomaga wam czynnie do waszych teraźniejszych modnych spekulacyj.
Nikt nic nie odpowiedział.
Hrabia Adam popatrzył, ruszył ramionami i zatopił się w książce.
— Ale sama pani? jakże jest sama pani? — spytała baronowa gospodyni.
— Naiwna, miła, charmante, rzekł jeden z hrabiów. Wdzięk jéj każe zapominać, że czasem formom uchybia... Une petite physiognomie adorable.
— A! a! aż adorable! roześmiała się stara panna.
— Żart na stronę, dodał eksminister, dom na bardzo przyzwoitéj stopie, dostatek w nim bez przepychu... wiele smaku...
— Nawet smaku! — przerwała znowu panna... Ale smak, mój drogi ministrze, kupuje się dziś, jak wszystko.
— Cóż jeszcze więcéj na pochwałę swojego ulubieńca powiécie panowie! — odezwała się hrabina z kanapy.
— Dodam to, że nawet nie ciśnie się wszędzie i nie wprasza! rzekł śmiało hrabia z déwizką.
— Tak! czeka spokojnie, odezwała się poważna pani z kanapy, bo wié, że do niego wszyscy przyjdziecie w końcu, a za wami i my pójść będziemy musiały.
Milczenie przerwało rozmowę.
— Nie będzie to ani piérwszy przykład tego rodzaju, ani ostatni, kończyła hrabina po małym przestanku, wśród powszechnego milczenia, gdyż wyrazów jéj słuchano, jak wyroczni.
— To darmo, ciągnęła daléj powoli, każda epoka ma swe wymagania; nasza zdaje się miéć za zadanie wszystkie stany i klasy pomięszać ze sobą, wszystko bezładnie zniwelować, wszystkie prawa nabyte zniszczyć, wszelkiéj powadze zaprzeczyć, wszystkie tradycyje odepchnąć.
Westchnęła zcicha.
— Rezygnacyją miéć potrzeba, kończyła zawsze tonem wyroczni z trójnoga. Nie mamy już nawet odwagi bronić naszych przekonań, kryjemy się z niemi, wstydzimy się ich, to znak najgorszy. Jesteśmy pokonani, nie stoczywszy walki, nie czujemy się na siłach otwarcie jéj rozpocząć.
Hrabia Adam w czasie tego kazania miał ciągle oczy spuszczone na książkę, któréj wydanie rozpatrywał z ciekawością biblijografa. Słuchał znać jednak uważnie, co mówiła hrabina, bo nagle podniósł głowę i odezwał się głosem cichym, niepewnym, z rodzajem wahania się sobie właściwym.
— Daruje mi pani, jabym tego nie powiedziałbym.
W tych kilku słowach hrabia popełnił parę omyłek, od których się odzwyczaić nie mógł. Czuł on, że źle mówił po polsku, co było winą wychowania jego zagranicą, dlatego rzadko się odzywał i myśli swe wyrażać przychodziło mu z trudnością, pisał daleko lepiéj, niż mówił. Miał jednak tym razem na sercu wypowiedziéć myśl swoję, i choć go to kosztowało, rumieniąc się, mówił daléj.
— My prowadzimy walkę cichą, wcale nie składamy oręża, aleśmy zmuszeni przez nieprzyjaciela wydać mu ją na polu pracy. Musimy na nim dowieść czynem, żeśmy do czegoś zdatni i żeśmy tradycyjnego przewodniczenia narodowi nie zrzekli się, a teraźniejsze jego obowiązki zrozumieli. Nie sądzimy się pokonanymi, lecz być bardzo może, iż wielu dawnych naszych przekonań wyrzec się będzie potrzeba dla ocalenia tych, które żywotne są i z prawdy zrodzone...
— Tak! tak! ozwała się hrabina, która nie lubiła, ażeby się kto z nią ważył polemizować, czynicie więc już koncesyje, pamiętajcież, że ktokolwiek ustępstwa czyni nieprzyjacielowi, uznaje się zwyciężonym.
Hrabia Adam, spuściwszy głowę, znowu rozpatrywał się w książeczce... — podniósł nieco oczy, uśmiéchając się lekko z ironiją stłumioną.
— Jeśli nieprzyjaciel ma lepsze od naszych karabiny, nie zdaje mi się koncesyją przywłaszczać je sobie.
— Więc hrabia uznaje to, że nieprzyjaciel cokolwiek lepszego, niż my, miéć może? oburzyła się wielka pani.
— Niestety! westchnął hrabia i zanurzył głowę w swéj książce, unikając widocznie dalszéj rozmowy.
Króciuchna ta polemika wprawiła w kłopot towarzystwo całe, szczególniéj nie rada z niéj była gospodyni domu, wiedząc, jak hrabinie, o któréj stosunki wielce jéj chodziło, najmniejsze sprzeciwienie się, najłagodniejszy spór był niemiłym. Nawykła panować i być otoczoną ludźmi, którzy słuchali jéj, jak Sybilli i każde słówko powtarzali, jak coś niezwyczajnego, — hrabina dostawała bólu głowy i wpadała w najgorszy humor, gdy zmuszoną była do najłagodniejszego nawet sporu. Szczególniéj zaś w przedmiocie swych teoryj społecznych nie cierpiała sprzeciwiania się. Byłato wielka heroina, stojąca z ognistym mieczem na straży przy tradycyjnych zasadach. Ale że ci, co tych zasad pod jéj chorągwią bronili, korzystali z tego i umieli, dogadzając jéj słabości, wyzyskiwać, otoczono ją nadzwyczajnym respektem, aureolą jakąś, któréj się dotknąć nie godziło profanom. Wiodła réj w swoim obozie, którego rzeczywiście była tylko podskarbnicą.
Chmurka na czole hrabiny groziła już tym znanym bólem głowy i opuszczeniem towarzystwa, baronowa sama nie wiedziała, jak zakląć to niebezpieczeństwo, gdy wszedł młody pan Lucyjan Werba, syn ministra, a zatem uprawniony do znajdowania się w tém kółku, człowiek wychowany jak najstaranniéj co do ogłady zewnętrznéj, wielce zdolny, umiejący potrosze wszystkiego, prowadzący rozmowę ze sztuką wirtuoza, wesół, przystojny, a przytem nieubłagany obrońca tych zasad, które hrabina wyznawała. Nie kryła się ona z tém, że go lubiła i silnie protegowała; czoło jéj rozchmurzyło się nieco.
Witał właśnie gospodynią domu, która z przybycia gościa rada, odezwała się z wymówką.
— Ale dla czegoż tak późno.
— A! pani! westchnął młodzieniec z komicznym wyrazem rospaczy, byłem zmuszony popełnić zbrodnię i przed wieczorem u pani, godzinę spędziłem w pewném towarzystwie, o którém zamilczéć wolę.
Hrabina podniosła nań oczy, faworytowi wybaczała wiele (il faut, que jeunesse se passe), a zawsze śmiało, i nie cedząc wyrazów, spytała natarczywie.
— Gdzież? to chyba u aktorek!
— A! gdybyż! westchnął powtórnie, ku niebu podnosząc oczy młodzian, wstydziłbym się téj słabości, lecz na obronę miałbym miłość sztuki.
— Więc gdzież pan być mogłeś? powtórzyła hrabina.
Oczy wszystkich z ciekawością nadzwyczajną zwracały się na kawalera, który rad zdawał się wrażeniu, jakie czynił. Cisza panowała w saloniku. Nawet hrabia Adam książkę złożył i z półuśmiéchem ironiczno-łagodnym patrzył na wirtuoza, występującego solo.
— Gdzie byłem? pytasz mnie pan, gdzie byłem? Muszę więc wprzód, niżeli wyznam tę tajemnicę, słów kilka wyrzec ku mojéj obronie. Wszyscy, ilu nas jest, dusimy się w szponach ludzi, co mają piéniądze, w ucisku ich dogorywamy...
— A dlaczegoż wy sami piéniędzy nie macie? ofuknął hrabia Adam, który dość głośno wyrzekłszy to, cicho, i jakby zawstydzony już, dodał naówczas mybyśmy ich mieli w naszych szponach i uściskach.
Pan Lucyjan dopiéro usłyszawszy to, dostrzegł hrabiego Adama i nisko go powitał. Oddano mu dość chłodno jego pozdrowienie.
— Nie wchodzę w przyczyny faktu, kończył młodzieniec trochę z tropu zbity, fakt to jednak niezaprzeczony. Ja, ty, on, my, wy, oni, zależymy od tych ludzi. Są więc wypadki, w których uczynność ich płacić musimy koncesyjami.
— Nie kończże pan, dodała hrabina. Potrzebowałeś piéniędzy, dostać miejsce dla krewnego lub przyjaciela, i poszedłeś dworować jednemu z królów giełdowych.
— Wprawdzie nie potrzebowałem pożyczyć piéniędzy, ale zmuszony jestem na wszelki wypadek się uzbroić, rzekł Lucyjan, kłaniając się. Rzekłaś pani! byłem na herbacie u państwa Płockich...
— Dosyć, że dziś z tych Płockich nie wyjdzie, my — a parte, odezwała się wielka pani. Siadajże pan i opisuj te cuda tysiąca i jednéj nocy.
Zrobiono miejsce panu Lucyjanowi, który je zajął z widoczném zakłopotaniem. Rzucił okiem po zgromadzeniu i postrzegł, że chociaż się ono składało z wyboru towarzystwa, z kwiatu i śmietanki, wiele jednak z tych osób bywało w innych sferach, przelatywało, jak komety w drugie światy — i... i mogło posłyszany sarkazm lub szyderstwo pocichu powtórzyć z imieniem autora. Był więc między młotem i kowadłem. Chcąc się podobać hrabinie, ośmiéwać musiał wszystko — a rozgłos téj rozmowy wieczornéj mógł mu potem wielce szkodzić. Lecz od czegoż ludzie rodzą się wirtuozami.
Taki mistrz słowa pianissimo przelatuje po klawiszach, gdy mu potrzeba, by najwprawniejsze ucho połamanego akordu niechwyciło.
Pan Lucyjan rozpoczął.
— Stawi mnie pani hrabina w najtrudniejszém położeniu — są organizacyje skomplikowane, które niewielą słowy opisać się nie dają, są fakty, których najdelikatniejsze cieniowanie stanowi charakter. Badacz, naturalista, sprawozdawca znajduje się w najtrudniejszém w świecie położeniu, gdy mu przychodzi opisać, co pochwycił w mgnieniu oka, a co w nim rozkłada się analizą na nierozwikłaną siéć szczegółów.
— A! cóż za gmatwanina! w istocie nierozwikłana! roześmiała się hrabina, niecierpliwisz pan tą przedmową... fakty nam dawaj... Wyrzecz się téj kokieteryi ładnych panien, które, mając wyjść do salonu, zaczynają od bolesnych narzekań na swe ubranie. Rachuj téż na słuchaczów inteligentnych, którzy cóś dośpiéwają w duszy.
Lucyjan popatrzał w dno kapelusza, na którym stało W. L. przypadkiem hrabiowską ozdobione koroną i zaczął.
— Powiem więc krótko, iż dom państwa Płockich, który spodziéwałem się znaleść śmiésznym, znalazłem dystyngowanym, że pan Julijusz Płocki, z którym miałem niegdyś szczęście siedziéć na jednéj ławce w dwu klasach, i który naówczas był dosyć niezgrabną bryłą, uszczęśliwioną, gdyśmy go po bułki posyłać raczyli, jest dziś w całém znaczeniu un homme très comme il faul, że ma śliczną żonę, dom przepyszny, i urządzenie jego takie, jakiego mu chyba tylko zazdrościć — nic dodać!
Hrabina spojrzała zdziwionemi wielce oczyma, przerażonemi niemal, bo się téj apologii po swym protegowanym nigdy spodziéwać nie mogła.
— A! zawołała, piękna żona! to słowo zagadki.
— Prześliczna! dodał pan Lucyjan, naiwna, mająca w sobie coś dziewiczego, dziecinnego prawie.
Któś z towarzystwa roześmiał się głośno, pan Lucyjan zamilkł.
— Mów pan daléj, rozkazująco odezwała się hrabina.
— Płocki, gdyśmy z nim razem kolegowali, ani inteligencyją, ani rozwiniętém uczuciem nie celował. Wydawał się tępym, był milczący i zamknięty, z oczu mu nie patrzało nic — próżnia! Nie jestem pewnym, czy chodząc dla nas po bułki, nie zarabiał już coś na tem, ale zresztą nie odznaczał się niczém. Powierzchowność miał prawie odrażającą, wyglądał zawsze brudno. Dziś z tego embriona twarzy wyrobiło się to, co się zowie fizyjognomiją, w oczach błyszczy spryt, na czole rozum, w ustach kołysze się zapieczętowana ironija. Umié się znaleść, nie grzesząc ani uniżeniem ani dumą, jest naturalnym i na swoim miejscu, pozostała rubaszność i niezgrabność dawna służy mu do wyrobienia sobie pewnéj oryginalności, somme toute, jest to człowiek zdumiéwający.
Że wychowania zbyt daleko nie posunął, za to mógłbym ręczyć; — zdawałoby się więc, iż ślady tego zaniedbania winny były pozostać w braku tych tysiąca wiadomostek, które się w powietrzu zakładów naukowych i lepszego towarzystwa połykają. Tymczasem jest na podziw oczytanym, i au fait wszystkiego, co się dzieje. Zdaje się, że musiał zrozumiéć, jakie na mnie uczynił wrażenie... bo téż był w doskonałym humorze... — Naostatek, dołożył Lucyjan, i to muszę dodać, żem się w nim spodziéwał znaleść w interesie człowieka ścisłéj, suchéj, surowéj, nieubłaganéj rachuby, na którego uczucie nie można było nic liczyć. Znalazłem un galant homme, fort coulant, uczynnego i pełnego uczuć szlachetnych... gorąco pragnącego być użytecznym i ludziom i krajowi.
Hrabina spojrzała groźno i parsknęła śmiéchem gniewnym.
Allons donc! czy pan żartujesz z nas sobie?
— Nic a nic, odezwał się Lucyjan, spowiadam się z mych wyrażeń szczérze i otwarcie, choćbym za nie miał być potępionym. Przychodzę tu zdumiony, ogłuszony, oślepły.
— Więc — jakże? ani cienia w tym obrazie pełnym światłości! spytała hrabina.
Lucyjan zamilkł chwilę, zdawał się zbiérać myśli i wspomnienia i szukać tych cieniów tak pożądanych.
— A dom? dom? poddając mu materyją do krytyki, wtrąciła baronowa.
— Dom bardzo piękny...
— Cóż? kapie złotem?
— Ani jednéj listewki, ani jednego brąziku, przepysznie rzeźbiona dębina stara... styl surowy... powaga... quelque chose de sérieux et de solide.
Hrabina, zaciąwszy usta, złożyła robotę, którą się dotąd pracowicie zajmowała; nie zdawała się już ani słuchać, ani interesować opowiadaniem pana Lucyjana. Gospodyni przeczuwała, że rychło salon opuści, a nie prędko doń powróci.
— W tym obrazie jednak, dodał wirtuoz, znalazłbym cień, wpatrując się weń dłużéj. Ten człowiek, o którym nie mogę nic powiedziéć nad te pochwały, jakie mu oddałem, uczynił na mnie wrażenie czegoś sztucznego, niby automatu zbudowanego przez wielkiego kunsztmistrza, niby istoty wywołanéj zaklęciem czarnoksiężnika, która nagle w oczach się może rozprysnąć i zmienić w plamę na posadzce; nie umiem powiedziéć, dlaczego czułość jego dla żony wydawała mi się serdecznością Sinobrodego, dlaczego szlachetność, dobroć, wspaniałość jego więcéj mnie straszyły, niż unosiły, dlaczego, naostatek, przechodziły po mnie dreszcze, gdy mi się uśmiéchał, trwoga ogarniała, gdy mnie ściskał, jakby mnie miał zjeść lub przynajmniéj pokąsać.
Ale to, com o nim wprzódy mówił, są fakty, a co teraz wyznaję, to marzenia i dziecinne przywidzenia chorobliwéj imaginacyi.
— Nazwijmy to przeczuciami! tonem wyroczni, ozwała się hrabina, która znowu robotę rozwijała na kolanach. Mów pan daléj, zaczynasz być interesującym.
— Niestety, zaczynam i kończę razem, bo na ten raz nic już więcéj do powiedzenia nie mam.
Hrabia Adam przeszedł się parę razy cicho po pokoju, spoglądając na obrazy, jakby zatopiony w sobie, nagle stanął, oparł się o krzesło staréj panny i począł zwolna.
— Pozwolicie mi państwo, bym wtrąciłbym' słów parę. Kiedy taki człowiek nowy zjawia się w kraju, użytecznym mu być mogąc i szuka stosunków, dlaczego koniecznie zaczynać od upatrywania w nim złéj strony i wykluczenia go z pomiędzy siebie. Mnieby się by zdawało, że właśnie wciągnąć go należy, podać mu rękę, przyswoić sobie jego siły i pokierować niemi. Tak czyni arystokracyja angielska, a zdaje mi się, że z niéj przykład brać się godzi.
Hrabia dokończył głosem słabym, zmieszany, jakby się wstydził tego, co mówił, i pierzchnął natychmiast od krzesła, jakby unikał wszelkiéj polemiki z hrabiną.
W istocie podniosła oczy wyrocznia na śmiałka, który głosił zasady tak zgubne, ale go już przed sobą nie znalazła. Skrył się zaraz w kątku, gdzie bardzo pilnie rozpatrywał się w jakiéjś mniemanéj starożytności pompejańskiéj, świéżuteńko sfabrykowanéj w Berlinie.
— Hrabia Adam poruszył kwestyją wielkiéj doniosłości, odezwała się wyrocznia, poprawiając robotę na kolanach, lecz rozwiązanie jéj polega podobno na tém, czy mamy jeszcze w sobie siłę absorbowania czegokolwiek, czy elementy, którebyśmy pochłonąć mogli, przyswoimy sobie, lub, jak niektóre żarłoczne a słabe stworzenia, padniemy ich ofiarą, choć się nam zdawać będzie, żeśmy je zjedli.
— Jestto kwestyja żołądkowa, któréj ja nie podejmuję się rozwiązywać, cicho zakończył pan Lucyjan.
Hrabia Adam podniósł oczy, popatrzał na hrabinę, nie odpowiedział nic i powrócił do starożytności znowu. Trafiało mu się to często, gdy chciał uniknąć polemiki, która do niczego nie prowadziła. W téjże chwili zbliżył się do właściciela jakiegoś fabrycznego zakładu i począł z nim mówić o rzemieślnikach.
W kółku kobiét zaczęto rozpytywać o szczegóły toalety saméj pani, o służbę domu, nawet o sposób podania herbaty. Panie zwykły z tych drobnostek czynić dyjagnozę osób, których nie znają — a nie zawsze ona bywa mniéj trafną nad inne. Tu już Lucyjan puścił sobie cugle, obficie i dowcipnie sypiąc szczegółami, i stał się nierównie swobodniejszym, bo dostrzegł, iż eksminister i parę osób podejrzanych o migracyje po salonach niezupełnie czystéj krwi, pooddalały się trochę.
Ze wszystkich zaczerpniętych z najlepszych źródeł wiadomostek, starannie kontrolowanych jedne przez drugie, ostateczny wynik był ten, iż dom państwa Płockich stanął od razu na stopie takiéj, iż go lekceważyć nie było podobna.
A że o majątku spekulanta mówiono bardzo różnie i podnoszono go nawet do bajecznych rozmiarów, rozgłos wielkiéj fortuny rzucał nań pewne światło korzystne, którego blaskom ponętnym nawet najstoiczniejsze umysły oprzéć się nie mogły... Naostatek książę Nestor i hrabia Adam, otwarcie trzymający stronę Płockiego — dwie różne wprawdzie, ale wielkie powagi — nie dozwalały wątpić, iż ten człowiek miał znaczną i pożyteczną rolę odegrać w kraju, do któréj się, jak mówiono, głębokiemi przygotował studyjami...
Wszystko było tak umiejętnie przygotowaném, iż żadna nuta dysharmonijna nie zabrzmiała w chórze uroczystym, który go witał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.