<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Powróciwszy rozmarzony do domu, Płocki zawołał chłopaka, aby samowar nastawił... Nim zrzucił z siebie suknie, Piętka stał w progu z cygarem w ustach...
— No cóż, jak ci się powiodło? — spytał.
— Mój drogi! zawołał gospodarz, stając przed nim w postaci zwycięskiéj — mnie się we wszystkiém powodzić musi...
Mam szczęście! nic mnie już teraz nie zdziwi. Księcia zastałem, przyjechał jakby naumyślnie dla mnie, przyjął mnie grzecznie, zaproszenia mojego nie odrzucił, zrobiłem dobrą i pożyteczną znajomość, z któréj skorzystać potrafię.
— O tém nie wątpię! zcicha rzekł Piętka, siadając na sofie i badawczém okiem patrząc na człowieka tak, jakby lekarz uczony obserwował ciekawy stan patologiczny chorego.
W istocie Płocki, zwykle skryty i umiejący dla ludzi przybrać taką fizyjognomiją, jaka mu z jego obrachunku wypadała — nie zadawał sobie teraz pracy udawania przed Piętką, który go znał oddawna, i którego bystre oko dawno wszystkie duszy tajniki zgłębiło. Wiedział, że ten dobry towarzysz ani go zdradzi, ani gorszego o nim nie poweźmie wyobrażenia. Wedle pospolitego przysłowia, znali się, jak łyse konie — Piętka go odgadł... — Płocki nie wątpił na chwilę, że nadal po ukończeniu budowy drogi, losy jego i prace podzielać będzie. Byli więc en famille i mogli się oba porozpinać.
Chłopak wniósł samowar, i cały skromny, z dawnych czasów przybór herbaciany; zrzucono papiéry ze stolika, aby mu zrobić miejsce; Piętka i gospodarz zasiedli do ulubionego lekkiego ponczyku, napoju, który nieraz po dniach i nocach zimnych, spędzonych na kolei, pod gołém niebem, od febry i choroby ich obronił. Płocki, jak nigdy może, poruszony był, przejęty, szczęśliwy... upojony swém powodzeniem... Twarz jego z dziwnych piérwiastków skléjona, przybiérała tak osobliwsze wyrazy, miotana wewnętrznemi uczuciami, iż Piętka nie mógł się powstrzymać od wpatrywania się w nią, jak w tęczę. Bawiła go ta ruchoma gra fizyjognomii.
— Co ty mi się tak przyglądasz? — spytał żartobliwie gospodarz.
— Zmiłuj się — zawołał Piętka — toć przecię najrzadsza w świecie rzecz widziéć szczęśliwego człowieka... Astronomowie jeżdżą o kilkaset mil obserwować przechody gwiazd i zaćmienia, dla mnie fenomen twéj twarzy z aureolą płomienistą szczęścia nie mniéj pewnie jest zajmujący.
— Przypatrzże mi się dobrze... ze śmiéchem odparł Płocki, bo jutro... nie zobaczysz na mojéj twarzy śladu tego, czego dziś przy tobie zakrywać nie potrzebuję. Byłbym najgłupszym złudzi, gdybym tak upojony występował przed tłumem. Chwila szału darowana, ale odsłonienie tajemnicy duszy — nie przebaczone. Tylko waryjaci chodzą nadzy po rynku. Jutro oblekam się powagą, przybieram minę kwaśną, zadumaną, lekceważącą — jutro z mojego szczęścia już nic sobie robić nie będę, jutro nawet twoje oko, nawykłe czytać we mnie, nie ujrzy śladu téj orgii dzisiejszéj... To może ostatnia chwila swobody... jutro — ja nie należę do siebie. W żelazne kluby chwyci mnie program przyszłości i praca dla niéj... Nie mogę poprzestać na wygranéj stawce — trzeba iść daléj — daléj a dalej!
Piętka się roześmiał.
— Dokąd? czy ci się zachciéwa zostać Strousbergiem?
— Strousbergiem! a zapewne, tylko trzeźwiejszym od tego króla kolei, który nadto otrąbiać kazał swą wielkość i otaczał ją zbytecznie błyskotkami, a przytém — był niezręczny... Z doświadczenia jego będę korzystał. — Można zarabiać tyle co on i nie być pochwyconym na uczynku.
— Jeżeli sądzisz, — mówił daléj Płocki — że ci się zaprę Strousberga, mylisz się — mogę być nim i czémś lepszém od niego. Jestem przekonany, że lepiéj znam świat, ludzi, ich głupotę i ich próżność, wszystkie sprężyny, któremi się te maryjonetki poruszają... — będę miał odwagę zastosować moję teoryją na matadorach tak, jakem ją wyprobował już in anima vili. Przypomnij sobie moje interesa z żydkami i burłakami, — byłyto próby na małą skalę — książęta od nich nie lepsi.
Piętka się ciągle uśmiéchał.
— W istocie — rzekł cicho, na téj drodze dałeś dowód, że umiész robić interesa. Nigdym się nie spodziéwał, żeby była tak szczęśliwie dokończona i przyjęta... Trzęsawiska zwyciężone... i ty z błota dobyłeś...
— Milijony — dokończył żywo Płocki. — Tak jest.
Tu zniżył głos. Sześćkroć sto tysięcy rubli, po staremu licząc, cztéry milijony złotych... Cztéry milijony w ręku człowieka, który niedawno nie miał cztérech tysięcy, a nieco dawniéj nie miał często i cztérdziestu rubli w kieszeni... Wiész! wiész, to można oszaléć! Ale ja nie oszaleję — ja teraz dopiéro rozum miéć zacznę...
— E! dla mnie — odezwał się Piętka — byłby to koniec zabiegów, nie chciałbym więcéj, mógłbym, założywszy ręce, siąść jak w loży piérwszego piętra i bawić się widokiem ludzkich tragedyj i komedyj.
— A! ty bo jesteś innym człowiekiem — przerwał Płocki — ja chcę iść daléj — ja muszę iść wyżéj... Mam w ręku klucz, co wszystko otwiéra, mam narzędzie do roboty... wiém, co świat wart — i teraz dopiéro wezmę się do dzieła...
— A cel, z uśmiechem rzekł Piętka, powiész mi zapewne o bliźnich, o ludzkości, o kraju? o dobru ogólném...
Płocki się roześmiał głośno...
— Nie miéjże mnie za dudka! użyję może tych wyrazów gdzieindziéj, ale nie mówiąc do ciebie... Bliźni, ludzkość, dobro ogólne! czcze to i dawno spłowiałe słowa, które, jak stare dekoracyje zbyt długo służyły na teatrze... nie czynią już one złudzenia, ludzie się przekonali, że to są szmaty pomazane wiechciem, nic więcéj. Ty wiész, że każdy bliźni to nieprzyjaciel, a ludzkość materyjał, z którego się rozumu i piéniędzy dorabia, krowa dojna i po wszystkiém...
— Mówże cicho, — odparł Piętka, — a nuż cię kto posłyszy, zdradzisz się ze swoim pamfilem...
— Złożyłbym to na ekscytacyją ponczową — odrzekł z uśmiéchem Płocki... — Przed tobą nie mam tajemnic.
— Dlatego, że wiész, iż ich miéć nie możesz dla mnie.
— Zapewne! potwierdził Płocki — dlatego dziś mówię z tobą otwarcie... jest to chwila uroczysta mojego życia, w któréj jedna jego epoka się zamyka, a roztwiéra druga.
Powiem ci więc, coś odgadł zapewne. Dla mnie świata ognisko jest we mnie, celem moim — dobro moje, narzędziami ludzie... a przedewszystkiém ich słabości... Dowiedziona rzecz, iż na nie rachując, nie myli się... nigdy.
Znać słabości ludzkie, aby z nich korzystać, swoje własne, aby się ich obawiać — to rozum cały. — Reszta to romanse, które bawią a nie tuczą...
— Słucham i admiruję! zawołał Piętka — co téż to upojenie szczęściem zrobiło z ciebie... Sapristi!
— Zrobiło ze mnie? roześmiał się gospodarz, doléwając szklanki — mogę ci zaręczyć, że zawsze tym byłem, kim jestem. — Powodzenie utwierdziło mnie tylko w przekonaniu dawno powziętém, że znaczniejsza część ludzi jest potężnie głupia... że bardzo wielka jest dziwnie łatwowierną i dającą się bałamucić bezkarnie — i że człowiek rozumny nie powinien nigdy rozczulać się nad bliźniemi, ale ich ssać, korzystać z nich i — kpić!
— Co za potężna logika i jaka siła wymowy — zawołał Piętka — jaka treściwość wysłowienia! Nic dodać, nic ująć, kochany Płocki — powtarzam, admiruję, — admiruję!
— Możesz zaprzeczyć? podchwycił Płocki...
— Ani myślę — jesteś dziś niezwyciężonym — dodał Piętka, admiruję!
— Tak — w istocie, dziś jestem wyegzaltowany ideami przyszłości, przejęty niémi — nie mogę się od nich oderwać — buduję kolosalne plany.
Przypomnij sobie ze szkół owo godło dawne — quo non ascendam? powtarzam je sobie dzisiaj. — Gdzież nie dosięgnę? Mogę się dobić najwyższych stanowisk... olbrzymiéj fortuny Rotszyldów, szacunku ludzi, na który, choćbym nie zasłużył, to go wyszachrować potrafię, — wpływu, znaczenia... wszystkiego; wszystko to mam już oto w tém ręku! a cudownym sezamem, który mi otworzy wrota, będzie ta zasadnicza prawda, iż świat głupi, a głupszy jeszcze, kto z niego nie korzysta...
— W imieniu świata, do którego, zdaje mi się że trochę należę — dziękuję, rzekł, kłaniając się, Piętka.
— O! ty do tego świata, o którym mowa, nie należysz — przerwał wyciągając doń rękę Płocki — ty idziesz ze mną! my przecię pójdziemy razem..
Piętka dopijał zwolna swą szklankę. Spojrzał na towarzysza dziwnie ironicznie i odezwał się.
— Za pozwoleniem, po wygłoszeniu tak otwartém teoryj, o których szczerości na chwilę powątpiéwać nie mogę, dowiódłbym, że w istocie do tego świata głupich należę, gdybym ci służył w dalszym pochodzie. Byłbym narzędziem w twoich ręku, bo nie możesz czynić dla nikogo wyjątków... przepraszam cię, ale od kilku dni właśnie miałem to oznajmić, że będę sobie szukał gdzieindziéj zatrudnienia...
— Co? żartujesz chyba? przerwał Płocki. — Ty? rozstać się ze mną? ale to być nie może. Nie znajdziesz nigdzie dla siebie tak korzystnego położenia. Właśnie dziś, gdy zamierzam rozszérzyć krąg moich czynności, gdy potrzebuję kogoś, komubym mógł zaufać... Kochany Oreście! — nie — to być nie może.
— Jeśli mnie znasz — odparł chłodno Piętka, to wiész, że ja nie mam zwyczaju kazać się o co prosić, ani targować. Bardzo ci dziękuję za dobre słowo, za zaufanie, za wszystko, ale — chcę być swobodny, muszę odetchnąć, i myśléć także o sobie.
Płocki zarumienił się nieco.
— Cóż? czyś się może zląkł? zawołał z przymuszonym uśmiechem.
— Bynajmniéj, mówił Piętka, który się zajął cygarem i starannie je zapalał. Wszystko to, coś tu tak wymownie wygłosił, było mi wprzódy już doskonale wiadomém; to téż postanowienie moje nie od dziś dnia datuję. Nie miałem tylko zręczności wprzódy ci o tym powiedziéć.
Płocki wstał i zaczął się przechadzać.
— Karty na stół, zawołał, gra otwarta, mówmy szczerze! Chcesz innych warunków, chcesz tantyjemy, pensyi, udziału w zyskach? Powiédz mi swe warunki...
— Nie mam żadnych, odpowiedział Piętka, zostaniemy, jakeśmy byli, najlepszymi przyjaciółmi w świecie, rozstaniemy się, nie chmurząc na siebie, ty na mnie nie powiész, żem cię zawiódł ja o tobie wyrażać się będę z respektem, i wszystko skończone.
— Na dzisiejszy wieczór wcalem się tego nie spodziéwał, przecedził przez zęby Płocki. Strata takiego, jak ty, człowieka nie może mi być obojętną.
— Przecież wiekuiście nie mogliśmy z sobą iść razem, odpowiedział Piętka. Ludzi znajdziesz łatwo.
— Ale nie takich, jak ty! szepnął Płocki.
— O! roześmiał się pan Orest, czyżbyś posądzał mnie o próżność i myślał, że jestem marjonetką, którą, za ten sznureczek ciągnąc, poruszać można!
Płocki zaczerwienił się znowu i zmieszał. — Ostatnie słowa rozmowy wytrzeźwiły go zupełnie, ochłódł, twarz mu się namarszczyła i skrzywiła.
— Przecież nie masz powodu gniéwać się na mnie! zawołał, zbliżając się.
— Najmniejszego, rzekł Piętka z uśmiéchem, owszem wdzięczny ci jestem..... Nauczyłem się przy tobie wiele, skorzystałem, zdobyłem doświadczenie, mogę iść o własnych siłach...
— Ale cóż myślisz i co zamierzasz?
Piętka ruszył ramionami. Inżynierów potrzebują teraz wszędzie, jakieś zajęcie się znajdzie.
— Dlaczegóż nie u mnie? spytał Płocki.
— Nadto się dobrze znamy, sucho odpowiedział Piętka, będziemy sobie zawadzać nawzajem.....
Maleńki zégarek niemiecki, klekoczący na kominie, wybijał właśnie dwunastą, Orest spojrzał nań.
— Czegóż się tak spieszysz? pochmurno spytał Płocki, niespodziéwałem się doprawdy, żebyś mi tak struł ten wieczór, i tak jakoś mnie nie rozumiał, przyznam ci się, żem cię sądził człowiekiem wyższym, bez przesądów...
— Nie omyliłeś się, począł Piętka, ale mylnie przypisujesz moje postanowienie skutkom ostatniéj rozmowy, mogę ci zaręczyć, że ona bynajmniéj nie wpłynęła na mnie...
Z niedowierzaniem wysłuchał tego zapewnienia Płocki, potrząsł głową i zamilkł.
Ja, dokończył inżynier, pomimo pozorów zimnego człowieka, mam téż fantazye swoje, chce mi się spróbować chleba z innego pieca... ot, po wszystkiém.
— Naturalnie! woli twéj krępować nie mogę i nie chcę, ostygły dodał pan Juliusz, życzę, żeby ci się powodziło jak najlepiéj, a sądzę, że nie odejdziesz odemnie z niechęcią i uprzedzeniem...
— Mój kochany, odezwał się zmuszony do wesołości Piętka, jakżebym tak przepyszny egzemplarz człowieka, jak ty, miał lekceważyć i nie umiéć go ocenić! Jesteśmy starymi towarzyszami i pozostaniemy, spodziéwać się, tak dobrymi przyjaciołmi, jak mogą być ludzie, co się doskonale poznali i zjedli z sobą beczkę soli?
— Troszkę w tém ironii! podchwycił gospodarz.....
— Ani odrobinki! dobranoc ci! nakładając kapelusz, rzekł Piętka, idę i ja marzyć o przyszłości..... albo spać....
Jedziesz z nami? zawołał Płocki, zrobiłbyś z księciem znajomość?
— Czym potrzebny koniecznie?
— Nie.... ale sądziłem..... wybąknął Juliusz.
— A ja sądzę, że daleko dogodniéj ci będzie samnasam z nim pozostać; ale nie spytałem, co sądzisz o nim?
— Ja?? Płocki wlepił oczy w towarzysza i namyślał się chwilę. Widziałem go tak krótko, iż zuchwalstwem byłoby z tego sądzić o człowieku. Twarz, ruch, mowa, dają intuicyą pewną, ale ja jéj wierzyć nie zwykłem... Są to wskazówki, które należy sprawdzić...
— Według mojéj teoryi, kończył, zniżając głos, najbezpieczniéj byłoby sądzić zawsze o człowieku, przypuszczając w nim wszystkie te wady i przymioty, którym przeciwne na zewnątrz się objawiają. Dowiedzioną jest rzeczą, że skąpy najbardziéj chce się okazać wspaniałym, a rozrzutny — oszczędnym. Jest to w naturze człowieka, że się kryje i maskuje. Nie jestto jednak prawidło ogólne, bo są ludzie, co, gdyby chcieli, kłamać nie potrafią.
— No, ale książę? zapytał Piętka.
— Ha! mówił Juliusz, nadzwyczaj imponująco i poważnie wygląda. Ekonomista, statysta, zabiegły gospodarz, jedném słowem człowiek seryo.
— Z tego, według ciebie, możnaby wnosić, że musi lekkim być w gruncie, dorzucił Piętka.
— Wątpię, rzekł Płocki, uczynił na mnie wrażenie człowieka pełnego ambicyi, który chce być czynnym, może nie przez zamiłowanie pracy saméj, ale dla rozgłosu i opinii, to być może. Zresztą człowiek najlepszego wychowania, wielki pan, gentleman... a jako magnat... trochę kosmopolita.
— Za jakiż sznureczek pociągniesz tę maryonetkę? spytał Piętka, śmiejąc się.
— Zobaczymy, zniżając głos niechętnie trochę, odpowiedział Płocki. Zdaje mi się, że trzeba go brać za wielkiego ekonomistę, statystę, za powagę i znakomitość krajową..... ale muszę być ostrożnym. Książę, szeptał coraz ciszéj, książę mi jest niezmiernie potrzebnym. Los szczęśliwy zbliżył mnie do niego. W tych kołach, do których on należy, nie mam stosunków, jestem nieznanym. Ufam w to, że wejdę w ten świat przez niego, wcisnę się, włamię, wpełznę, ale tam być muszę.
W nim i w jemu podobnych rozbudziła się, jeżeli nie chęć do pracy, to chętka do spekulacyi i wciśnięcia się w nasz świat przedsiębierczy, tak samo, jak my wzdychamy do ich zamkniętych podwojów. Rozumny człowiek może i powinien z tego korzystać.
Capisco! rzekł, uśmiéchając się, Piętka, życzę powodzenia! Lecz pozwól sobie powiedziéć słowo. Nie wątpię na chwilę o wrodzonych zdolnościach twych do przejęcia się sytuacyami i schwytania tonu każdego towarzystwa, jednakże w tych sferach są pewne formy, są nawyknienia, wymagania. Na ich woskowanych posadzkach trzeba się nauczyć chodzić.
Płocki się uśmiechnął.
— Sądzisz, rzekł, że ja, brnąc po błocie w nieprzemakalnych butach i kłócąc się z podradczykami, nie potrafię już ozuć lakierków i szczebiotać po francuzku. Muszę cię wywieść z błędu... Myślałem o tém zawczasu, i w salonie, zobaczysz, nikt nie pozna mnie nawet.
— Uwadze twéj przyznać muszę wielką trafność, ale za kogóż mnie masz?... Cho! cho! począł, znowu się nieco rozgrzéwając, Płocki. Wiem ja z góry, jak sobie pocznę. Nie będę wcale dobijał się zbytniego i pożyczonego poloru, chcę być przyzwoitym tylko, trochę z angielska rubasznym i odrobinę ekscentrycznym, ale comme il faut.
— I to już z góry obrachowane! zawołał, znowu się śmiejąc, Piętka, — admiruję!
— W życiu wszystko obrachowaném być musi, dodał Płocki. Talleyrand kazał się strzedz piérwszego poruszenia i miał słuszność, spuszczając się na nie, człowiek najczęściéj chybia... Rachuba, zimna krew... przewidywanie... to są czynniki bezpieczne.
— A zatem, dobranoc..... abyś się na jutro miał czas obrachować! dokończył Piętka i wyszedł, podając mu rękę.
Pozostawszy samnasam, Płocki długo stał zamyślony. Spoglądał niekiedy na drzwi, któremi wyszedł towarzysz, tarł czoło, dumał. Twarz jego chmurzyła się i marszczyła. Znać było na niéj, iż z rozmowy był wcale niezadowolony, musiał w istocie obliczać, czego się mógł obawiać od przyjaciela, z którym się rozstawał i czém miał się mu bronić..
Rachunek ten nie zupełnie go zadowolnił może, gdyż po długich rozmysłach pozostał zmarszczonym i kwaśnym.
Była godzina piérwsza, gdy naostatek zaryglował drzwi i z lampą przeszedł do sypialnego pokoju. Nastawił ekscytarz stojący przy łóżku i na wpół rozebrany rzucił się na nie. Ale sen nie rychło skléił mu powieki, po głowie rozbijały się myśli dziwne.
Nazajutrz rano, lokomotywa zawczasu już parą huczała, oczekując na tych, co ją po raz piérwszy nową koleją prowadzić mieli. Ludzie, wagony, machina, nowe było wszystko, bo oprócz małych prób od stacyi do stacyi, nie odbywano dłuższych podróży. Dyrektor budowy, zdala Piętka, kilku urzędników, tłum ciekawych, połowa ludności miasteczka gromadziła się dokoła nowego budynku, mającego służyć za stacyą.
Powóz księcia już stał umieszczony na wozie; słudzy jego znieśli pakunki, punkt o godzinie naznaczonéj książę Nestor ukazał się w bardzo eleganckim ubiorze podróżnym, z książką w ręku. Dyrektor budowy wyszedł przeciwko niemu z taką swobodą i obrachowanym wymiarem należnéj grzeczności, jak gdyby całe życie tylko z książętami miał do czynienia.
Ubiór jego nawet mógł o lepszą się ubiegać z książęcym szykiem angielskim i smakiem a prostotą.
Piętka trzymał się zdaleka na zwykłém swojem stanowisku obserwacyjném; wymówił się od podróży i nie zbliżał zbytnio do dyrektora, aby się księciu nie narzucać, który pomimo popularności nie mógł być bardzo rad znajomościom nowym i całkiem mu niepotrzebnym.
Siedli oba panowie do wagonu piérwszéj klasy, zaopatrzonego wcześnie, staraniem Płockiego, w zapasy podróżne, bo na nieurządzonych stacyach nic jeszcze dostać nie można.
W chwili gdy lokomotywa, świsnąwszy przeraźliwie, zwolna ruszyła z miejsca, tłum, zgromadzony dla przypatrzenia się temu nowemu dla siebie widowisku, nie mógł się powstrzymać od okrzyku. Podniesiono czapki do góry, pobożniejsi żegnali się na widok tego antychrysta, ziejącego dymem i parą. Piętka, który stał zdala, na ukłon grzeczny Płockiego odpowiedział uśmiéchem i skinieniem, i wozy posunęły się z przyspieszoną szybkością po szynach... w świat!
Kilkogodzinna podróż samnasam w wagonie, jak niepłonnie spodziéwał się Juliusz, zbliżyła go do księcia. Wprawdzie, nie chcąc być natrętnym, Płocki na wstępie oświadczył, iż zostawia zupełną swobodę gościowi, nie chcąc go nużyć rozmową, i książę dobył zaraz owéj historyi handlu angielskiego, którą niby w podróży miał studyować; Płocki téż zaopatrzył się w jakiś uczony manuał niemiecki, parę książek i broszur, które około siebie misternie rozłożył, aby ich tytuły w oko wpadały, lecz po chwili milczenia, rozpoczęto rozmowę.
Spotkanie dwu tych panów, było rzeczywiście pojedynkiem, w którym każdy z nich rozwinął wszystkie siły i zdolności swe dla dania wyobrażenia przeciwnikowi o znaczeniu swojéj osobistości. Obaj byli nadzwyczaj zręczni, lecz książę Nestor przechodził wprawą świéżo zbogaconego spekulanta. Mówiono o zadaniach ogólnych czasu, epoki, kraju; o pracy organicznéj, o przedsiębierstwach, przyczém książę wcale nie taił planów swych na przyszłość olbrzymich i dotyczących tylu żywotnych potrzeb, tylu różnych zakresów, iż mimo środków, jakie posiadał, trudno było uwierzyć, aby jeden człowiek tyle rozmaitych pomysłów mógł przywieść do skutku.
Skromniejszy daleko Płocki ograniczał się mniejszemi rozmiarami i praktyczniejszym programem, ale nie mniejszą okazywał chęć do czynu.
— Nie mamy ludzi, mówił książę, nie mamy wytrwania, nie mamy kapitałów, wszystko jest do robienia i do zrobienia.
Wierny swojemu systematowi, Płocki zaczął niezmiernie podnosić księcia i wychwalać jego pomysły, co, mimo skromności pozornéj wielkiego pana, dobre czyniło wrażenie.
— Takich panów, jak W. Ks. Mść, nam potrzeba, mówił, ażeby nam dali dobry przykład i inicyatywę. Wielką zasługę i powagę zdobyć sobie można, śmiało prowadząc spółobywateli do użytecznych i korzystnych przedsiębierstw. Właśnie to będzie W. Ks. Mości dziełem, nie wątpię.
Kadził tak ze wszech stron napozór obojętnemu książęciu, który po godzinie czy dwu rozmowy został oczarowany, ujęty, zdobyty, i począł rozpytywać Płockiego, co on nadal zamyśla, a dając mu to do zrozumienia, iż mogliby iść razem i działać wspólnie.
Płocki uczynił się niezmiernie skromnym, wyznał, iż potrzebuje jeszcze odbyć podróż za granicę dla studyjowania wielu nowych instytucyj, dla nauki... i że późniéj zamyśla osiąść stale w mieście, poświęcając się przedsiębierstwom.
Miał ten takt, iż usiłując się uczynić w oczach księcia potrzebnym, pożądanym, nie narzucał mu się wcale, zdawał nawet wymawiać prawie od zaszczytu podzielania z nim trudów jego.
Ten, ktoby wczorajszą z Piętką usłyszawszy rozmowę, dziś nadstawił ucha na zasady wygłaszane z powagą przez zręcznego pana dyrektora z wyrazem najmocniejszego przekonania, nie wiedziałby, co sądzić o człowieku, który, przespawszy się, zmienił zupełnie zapatrywanie się na świat i ludzi.
Płocki grał teraz rolę głęboko myślącego filantropa, dla którego kapitał, praca, zachody i trudy, służyć mają tylko do posiłkowania ogólnemu rozwojowi społeczeństwa i dobru powszechnemu. Zbudowanym był książę tém umiejętném połączeniem wielu praktycznych idej spekulacyjnych z najwznioślejszemi zadaniami. Płocki dowodził, że na przedsiębierstwach, stowarzyszeniach, trudach napozór dla zysku przedsiębranych, w istocie najwięcéj zarabia proletaryjat, nabywający ochoty do pracy, zamiłowania ładu i oszczędności, i że wynagrodzenie przedsiębiercy niczém jest w stosunku dobrodziejstw, jakie czyni krajowi, budząc do ruchu martwe jego siły, nadając im zdrowy i produkcyjny kierunek.
Księciu niezmiernie się ten pogląd podobał.
Płocki, w połowie drogi przekonawszy się z rozmowy, iż osiągnął cel jéj w zupełności i otumanił gościa, śmieléj już i raźniéj szedł daléj. Poczuł wyższość swą nad nim, i to mu dodało otuchy i humoru.
Szło tylko teraz o to, ażeby z czasu korzystając, poznać lepiéj księcia i módz go ocenić. Wiedział Płocki, że był nadeń silniejszym, ale sprężyn władających tą maryjonetką odkryć jeszcze nie umiał.
Zręcznie prowadzona rozmowa uderzała w różne tony, a wszystkie wibrowały od dotknięcia i żaden dominanty nie zdradził. Trudniéj było księcia poznać, niż ocenić. Wagę jego znał już Płocki, gatunek był dlań tajemnicą. Daleko wielostronniejszy, encyklopedyczniéj wykształcony, wielki pan wymykał mu się z dłoni, ile razy już, już, zdawało się, że go schwytał. Znajdował w nim poważnego ekonomistę, finansistę, chętnego spekulanta, człowieka lubiącego towarzystwo, zabawy, kobiéty, konie, nie gardzącego milijonami łatwo nabytemi, nie obojętnego na popularność — lecz wszystko to z kolei brzmiało z równém natężeniem, i ostatnie słowo zagadki tego człowieka pozostawało do znalezienia.
Płocki wiedział to z doświadczenia, iż dopiéro panujący przymiot lub słabość daje moc nad człowiekiem i obnaża go całkowicie; w księciu nie sposób było dobadać się, co tam szło górą i przewodziło życiu... W ciągu jazdy nawijały się różne przedmioty, można było przedsięwziąć próby najwielostronniejsze, ale wszystkie jeden dawały wypadek: mieszaninę osobliwą równo uprawionych piérwiastków.
— Albo on chytrzejszym jest odemnie, myślał Płocki, lub, co przypuścić trudno, pod tém kunsztowném rusztowaniem niéma jeszcze trwałéj budowy.
Jedno ze społecznych zadań pozostało na stronie z obu stron, jakby za wspólną umową, nieporuszone wcale.
Płocki nie potrzebował się dowiadywać do jakiego obozu należał książę, tytuł już to dostatecznie oznaczał; książę miał tyle delikatności, iż o przeszłość i pochodzenie nie badał pana dyrektora... Rozumiał to dobrze, iż był homo novus. Skąd szedł, nie zdawał się o to wiele troszczyć. W przekonaniach zresztą o stosunkach ludzi z ludźmi książę okazywał się tolerującym... Nauczyło go życie, iż podział starodawny na różne klasy i stopniowania w praktyce był już niemożliwym.
— Gdy pan osiądziesz w mieście, odezwał się książę, spodziéwam się, że zechcesz mnie odwiedzić... Jestem nie żonaty, domu otwartego i na wielką stopę prowadzić nie myślę, lecz rad będę około siebie gromadzić ludzi pracy i czynu, zbliżać ich, łączyć i przydać się na coś krajowi. W tém ambicyja moja.
Płocki podziękował, zapewniając księcia, iż skwapliwie z pozwolenia jego korzystać nie omieszka. Już zbliżając się do celu podróży, byli ze sobą w daleko poufalszym stosunku, niż w początku, lecz książę z taktem magnata odpychał niemal zimną swą i ceremonijalną grzecznością, chociaż była wyszukaną i aż drobnostkową, Płocki z niemniejszą zręcznością nie wychodził z granic pewnego uszanowania, aby nie otrzéć się o jakąś zaporę... Zachowywał się swobodnie, z powagą, ale trzymając się także w przyzwoitéj odległości. Książę Nestor osądził go więc i zdolnym i przyzwoitym i wcale nie powszednim człowiekiem...
Płocki w swym sądzie zapisał tylko jeden pewnik niezbity, iż księcia oszukać było można i wypotrzebować zręcznie, zostawiając mu tylko pozory piérwszéj roli.
Nic wygodniejszego, nad takiego manekina, z za którego zręczny strzelec może celować i palić... obiecywał téż sobie pan dyrektor, iż skorzysta z téj szacownéj znajomości. Tak dojechali do celu...
W programacie Płockiego była podróż kilkomiesięczna za granicę, tajemniczą pokryta zasłoną; oznajmił o niéj księciu i przeprosił go, iż tym razem osobiście mu nie podziękuje za uczyniony zaszczyt, gdyż nazajutrz zapewne wyruszyć będzie musiał... Zarówno z siebie zadowoleni, ścisnęli sobie dłonie, żegnając się... do widzenia.
Dla szczęśliwego spekulanta z wielu a wielu względów wypadek ten spotkania się z ks. Nestorem był nieobrachowanych następstw. Książę musiał o tém mówić i razem o człowieku, którego poznał; piérwsza więc wiadomość o istnieniu bogatego, wykształconego, pełnego nadziei przedsiębiercy przeniknąć miała w świat większy z ust, które jéj nadawały i ważność i cenę. Płocki był pewien, że książę dobrze się odezwie o nim, kadził mu bowiem ze zręcznością niezmierną, i nawet się z nim niby sprzeczając, tak przyjemnych dobiérał woni, iż musiał sobie, jeśli nie serce, to względy pozyskać...
Nie omylił się w téj rachubie. Tegoż dnia wieczorem u hr. Leokadyi książę Nestor z talentem sobie właściwym opisał podróż całą, człowieka, rozmowę, i zaciekawił towarzystwo, które sobie wiele obiecywało z przybycia téj nowéj postaci. Płocki miał i to na widoku, by się niby mimowolnie wygadać z bardzo znacznemi kapitałami, pono większemi, niżeli miał w istocie. Wiedział o tém dobrze, iż nic w świecie tak poważnie nie stawi człowieka, jak piéniądze. Książę więc mógł zapewnić, iż nowo zjawić się mający przedsiębierca był posiadaczem milijonów i miał zaważyć wśród społeczeństwa, do którego wchodził.
W kilka miesięcy po opisanéj podróży Piętka już był w obowiązkach przy inném jakiémś przedsiębierstwie, które go wysyłało do Anglii. Interesa spółki wymagały kilku dni pobytu w Berlinie. Piętka, spędzając godzinę zwykle na wyszukaniu tych, z którymi widziéć się potrzebował, resztę czasu miał wolnego... Chodził więc, ciekawił się, był dwa razy na paradzie wojskowéj, kilka razy u Krolla, raz nawet w Orfeum i teatrze, zaglądał do pustych kościołów, zwiedził przez ciekawość parę piwnych loszków dla obeznania się z fizyjognomiją proletaryjatu, w ostatku, znudzony jednostajnością widoków i przedmiotów, powlókł się pieszo dnia jednego do Thiergartenu.
Piękne, wymuskane wille za Brandeburską bramą troszkę go zastanowiły.
— Wszystko więc, nawet smak kupić można za piéniądze, rzekł w duchu, bo że się ci ludzie sami nań nie zdobyli, to pewno. Piéniądze i smak rzadko chodzą razem...
Oczy jego błądziły tak z jednéj willi na drugą, gdy przechodząc około bardzo ładnego domku z wytwornie urządzonym ogródkiem, zamyślony, uczuł się potrąconym przez odmykającą się furtkę, i w téjże chwili, gdy mu ktoś
Pardon! rzucił suchym głosem, ujrzał przed sobą znajomą twarz p. Julijusza Płockiego.
Lecz ani twarz, ani człowiek, który stał przed nim, ściśle biorąc, znajomemi się nazwać nie mogli. Piętka stanął, wlepiwszy weń oczy zdumione, jak w fenomen fizyjo i psychologiczny, wielce zajmujący. Byłto bowiem raczéj ktoś z rodziny Płockich, niż on sam. Tamten dawniejszy, którego znał, zachował, mimo pewnéj ogłady, ruchy i chody komisanta i kupczyka, było w nim cóś z odrosłego od ziemi krzaczka bez formy i oznaczonéj wybitnie indywidualności. Teraz stał przed nim ktoś inny, zdala przypominający piérwszego, ale znacznie przeistoczony, wydawał się nawet młodszym!! nabrał charakterystyki. Był to młodzian dojrzały, wielce poważny, nie piękny, ale nie odstręczający, mogący już stanąć w kącie najwykwintniejszego salonu... Ubrany starannie lecz z angielską prostotą, ubiegającą się o znamię dystynkcji, z wyraźném obrachowaniem, podobniejszy był do berlińczyka pur sang, do anglika półkrwi, do holendra, niż do owego biédnego spekulanta wydobytego z trzęsawisk i błot około... Twarz jego, jak moneta kosmopolityczna, nie miała stępla pochodzenia.
W chwili gdy Piętka, ujrzawszy go, stanął zdziwiony, Płocki zarazem poznał dawnego towarzysza i po krótkiéj chwili rozmysłu, zważywszy, co mu czynić wypada, roześmiał się podając rękę Piętce. Ręka była, jak najstaranniéj urękawiczkowana, ściśnięta mocno i było jéj z tém daleko lepiéj do twarzy, niż gdyby się na świat pokazała, jak ją Bóg stworzył a młodość pracowita wyrobiła.
— Co za szczęśliwy i dziwny traf! zawołał Płocki wesoło.
— Prawda! fatalizm jakiś? odparł Piętka, coś niepojętego, bom ja o was w Berlinie nawet nie wiedział, nie domyślał się egzystencyi! Ale przepraszam, nie przeszkadzam... pewnie w téj pięknéj willi mieszka ukryte bóstwo z choreograficznych niebios upadłe, do którego podwojów ty, szczęśliwy milijonerze, masz klucz złoty. — Nie przeszkadzam!!
Milijoner uśmiéchnął się z rodzajem politowania.
— Za kogóż mnie masz! — odparł żywo, nie jestem przecież jednym z tych, co gonią za użyciem, zabawkami i czczą rozrywką! Znasz mnie, jestem un homme serieux.
— Tak, ale to nie przeszkadza... czasem, rzekł Piętka, szukać dystrakcyi...
— Przepraszam, przeszkadza, zawołał Płocki, bo to odbiéra uczuciom żywość, kosztuje wiele czasu a zostawia po sobie niesmak.
Piętka, nawykły korzystać z każdéj chwili, czynił tymczasem spostrzeżenia nad stojącym przed nim człowiekiem. Dla niego wszystko było wskazówką, znamieniem, każda rzecz miała znaczenie, począwszy od buta do guzika, od zaczesania włosów do spięcia koszuli. Mówił sam, że wielu się ludzi nauczył poznawać dopiéro, zastanowiwszy się nad sposobem noszenia kamizelki. Patrzył więc na owego Płockiego, przerobionego w nowy sposób, chętnie i chciwie.
Płocki dorozumiał się, iż stał, jak pod pręgierzem, uląkł się tego egzaminu, który instynktem przeczuwał, znając Piętkę.
— Cóż więc tu robisz? — około téj pięknéj willi, spytał Piętka, z wizytą?
— Nic! rzecz najprostsza w świecie, powracam do mieszkania mego, a że stoimy u drzwi, mam nadzieję, iż mnie raczysz zaszczycić...
To mówiąc, ręką bramkę otwartą wskazywał...
Piętka, który go widywał naprzód w owéj brudnéj izdebce z gumowym płaszczem i starym parasolem, potem w saloniku dosyć podejrzanego smaku, nareszcie w nowym wagonie skromnie okupującego teatr swych tryjumfów, bardzo był ciekaw ujrzéć nowe mieszkanie tego improwizowanego Krezusa.
— Jeśli nie będę natrętnym! — odezwał się.
— Będziesz mi najpożądańszym, przerwał Płocki, popychając go do ogródka i prowadząc spiesznie na piérwsze piętro wytwornego domku, które zajmował. Ja tu żyję samotnie, jak anachoreta, nie widuję prawie nikogo, oprócz... moich nauczycieli.
— Jakich nauczycieli? — zawołał zdumiony Piętka... Czy się doktoryzujesz?
— Nie, ale się uczę, rzekł skromnie Płocki, czułem, że mi wiele brakło, cóż dziwnego, że uczyć się chciałem. Potrzebowałem dopełnić bardzo wiele niedostatków. Siérota, wychowanie odebrałem zaniedbane... nigdy zapóźno do nauki, nauka jest téż dźwignią.
Zmieniony i spoważniały ton, jakim to mówił, nie mniéj nad treść zdumiéwał Piętkę.
— Złote słowa! rzekł z ironicznym uśmiéchem.
Wchodzili właśnie do mieszkania urządzonego z komfortem i wdziękiem, które nic do życzenia nie pozostawiały. Najwykwintniejsza czystość panowała wszędzie. Wszystko tu było drogie, wyszukane, ale piękne i skromne, nic nie zdradzało mogącego się kochać w błyskotkach dorobkiewicza, jakim był Płocki.
Z saloniku w surowym stylu, przeze drzwi otwarte dostrzegł Płockiego pokój pracy, w którym książki starannie poukładane leżały w systematycznym porządku, a narzędzia matematyczne i przyrządy naukowe stały, jakby na pokaz, trochę umieszczone z namysłem, aby je gość mógł zobaczyć.
Salonik woniał kwiatami...
Piętka umilkł na chwilę z zadziwienia, nowy Płocki stawał się dlań niezrozumiałym.
— Jesteś tak jak w raju! zawołał, domyślam się tylko, że tu się chyba cygara nie pali, a wiész, że mam nałóg...
— Wyjdziemy na balkon wyrzekł, odryglowując szklane drzwi z jednéj szyby prowadzące doń, gospodarz... W istocie w salonie ja nie palę.
Tak rozmawiając, zasiedli wśród kwiatów, mając przed sobą ulicę, wiodącą w głąb’ Thiergartenu, która szczęściem świéżo była skropioną i dozwalała odetchnąć bez połykania pyłu.
— Dawno tu jesteś, spytał Piętka.
Gospodarz namyślił się z odpowiedzią, wahał się widocznie, czy ma być szczerym z dawnym przyjacielem i towarzyszem, lub probować grać komedyją, nie wiele mającą nadziei powodzenia.
Podał rękę Piętce i z przymileniem odezwał się w końcu.
— Myśmy to przecież, kochany Oreście, starzy towarzysze, nawykłem z tobą być zupełnie szczerym...
Piętka skłonił głowę, nie dając po sobie wyrozumiéć, czy był niedowierzającym, czy wdzięcznym...
— Nie możesz mnie posądzać, kończył Płocki, abym taką drobnostkę zarobiwszy...
Piętka się roześmiał.
— Tak jest, drobnostkę potwierdził gospodarz... Cóż to jest wobec kolosalnych fortun tych ludzi, co, jak ja, poczynali od niczego? Drobnostka! nie posądzasz mnie, abym tak mało miał ambicyi i chciał na tem poprzestać? — Wiesz, że się na świecie chcę dobić stanowiska, to są moje przygotowania wojenne.
— Uwielbiam logikę i systemat! — odparł Piętka.
— Widzisz mnie tu za kulisami, gotującego się do wyjścia na scenę.
— W roli chłopca milijonowego! — mruknął Piętka złośliwie.
— Właśnie, ażebym chłopca nie grał, dlatego tu siedzę, dokończył Płocki, uczę się poznawać ludzi i siebie.
— Ostatnia z tych nauk trwa do śmierci, — dodał przybyły.
— Niekoniecznie. Kto nad sobą pracować umié, wié téż za jaki sznurek własną naturę pociągnąć, aby ją poruszyć lub zahamować, mówił Płocki coraz szczerzéj. Co się tyczy świata a ludzi, wierz mi, nie zmieniłem nic tego zdania, które wyrzekłem, gdyśmy ostatni raz poncz pili ze sobą. Rzecz jest z niemi daleko mniéj skomplikowana, niżeli się zdaje. Rodzajów ludzi jest nie wiele, odmiany w nich więcéj powierzchowne, niż do głębi sięgające. Cała ludność niewiele warta, wyrosła z małpy, natury jéj ma jeszcze w sobie sporo. Nigdy jéj tylko téj smutnéj prawdy mówić nie potrzeba, i owszem dowodzić, że pochodzi od bogów... Panuje, kto chce i umié...
— Powtarzasz się, kochany Julijuszu, rzekł Piętka, śmiejąc się, wszystko to z małemi waryjantami słyszałem już od ciebie. Są to ogólniki oklepane. Chcesz się wydawać wyższym od drugich i poniewiérasz ich dla deklamacyi. Ja cię czekam na wyłomie, u czynu, tam dopiéro człowiek istotnéj wyższości swéj dowodzi. Siedziéć w kącie i plwać z balkonu na idących piechotą bardzo łatwo...
— Ja téż ani długo na balkonie siedziéć, ani pluć nie myślę, zawołał Płocki. Jeszcze chwila cierpliwości, a wychodzę z ukrycia i biorę się do tego, co ty nazywasz czynem.
— A ty jak to nazywasz? — zapytał Piętka.
— Rolą, śmiejąc się, rzekł pan Julijusz. Zadaniem życia — odegrać dobrze swą rolę.
— Tak, jedną, ale dobrze! — dodał Piętka obojętnie, bo go ta rozmowa jakoś nie zdawała się wielce zajmować.
— Bardzo przepraszam, sprzeciwił się Płocki, nie jedną rolę, ale wszystkie możliwe, jakich okoliczności po nas wymagać mogą.
— Dla czego? dla oklasku? — rzekł Piętka.
— A! jeśli chcesz, to i oklask cóś wart — mówił Płocki, to siła i kapitał! Oklaskiem gardzić nie należy. Zdobywa się tłumy i kieruje niemi, to jest zużytkowuje dla siebie, ale oklask nie celem być powinien, tylko narzędziem i środkiem.
— Cóż celem? badał zimno gość.
— Panowanie, siła, władza, — kto panuje, to nie służy.
— A któż panuje? badał ciekawy psycholog.
— Kto zna głębiny ludzkiéj głupoty bezdenne... zamknął Płocki. Z tym systematem wyjeżdżałem z kraju i powrócę do niego. Tylko nie myśl, dodał, by to, co z sobą mówimy we cztéry oczy, miało się trąbić na dachach... Dla tłumu będę szarym i bezbarwnym, jak on, surowym, filantropem, gotowym do ofiar, ulegającym przyjętym fikcyjom i t. d. i t. d.
— Dosyć! dosyć! — przerwał Piętka zimno, jestto w istocie druga edycyja naszéj rozmowy przy ponczu! Connu! Connu! Życzę ci tyle szczęścia w praktyce, ile masz uporu w teoryi. I kiedyż miasto nasze ujrzy cię?
Na to pytanie Płocki się zawahał z odpowiedzią.
— Zdaje mi się, że przyjadę wkrótce, jednakże to zależy... Chcę przybyć i wystąpić w pewnych warunkach, często cała rola zależy od tego, by się artysta nie potknął, gdy z zakulisów wychodzi. Zatem zobaczymy...
— Tu się zaczyna tajemnica, roześmiał się Piętka — a ja nie zwykłem odkrycia ich domagać się. Słusznie bardzo chcesz zbrojny wystąpić na scenę.
Rozmowa w tym tonie ciągnęła się jeszcze dość długo; inżynier patrzał, obserwował, ale do zbytku się nie zajmował już sobie znaną postacią, w któréj nic nowego nie znajdował.
— Cóż ty z sobą robisz? spytał z kolei gospodarz, trochę niezadowolony z tego, iż niewywiérał wrażenia.
— Ja? prosty śmiertelnik, idę ostróżnie, rzekł Piętka, nie dobrze nawet wiém, dokąd, wiele bardzo zdaję na ślepy traf, co się przeznaczeniem zowie. Nie pędzę się zbyt naprzód, nie radbym w tyle pozostać, nie roznamiętniam się do niczego... powoli idę, powoli.
— A doszedłeś do czego?
— Jak wiész, do całego surduta i butów bardzo porządnych, do rękawiczek nawet i obiadu za talara. Wcale z tem nie jestem nieszczęśliwy...
— Nie masz ambicyj, rzekł gospodarz.
— Ogromną, śmiał się Piętka, ale ją chowam na ten czas, gdy ją zużytkować będzie można. Ambicyja jest, jak aksamit na kamizelce, którą do ladajakiego surduta kłaść nie można... tymczasem spoczywa w zawiniątku...
Mówili jeszcze, gdy służący w liberyi z kamaszami przyszedł coś panu szepnąć na ucho. Płocki zerwał się bardzo żywo, rysy jego twarzy zdradzały zakłopotanie.
— Zawadzam ci, szybko wstając, odezwał się Piętka.
— Nie, to jest widzisz... spiesznie rzekł gospodarz, pewna okoliczność... interes...
— Idę, idę, porwał się prędko Piętka, biegnąc już ku głównym drzwiom. — Gospodarz na pół drogi pochwycił go za rękę i wciągnął ze sobą do pokoju sypialnego, otworzył szybko drzwi na boczne wschody i wypuścił go niemi, lekko rękę jego ścisnąwszy. Piętka znalazł się sam w ciemnym korytarzyku, skąd sługa wyratował go, wyprowadzając na ogród.
Przed bramą stała karéta z liberyją, widocznie należąca do jakiéjś giełdowéj znakomitości. Na balkonie dostrzegł obok gospodarza mężczyznę poważnéj postawy, w wieku dojrzałym, około którego Płocki zabiegał niezmiernie, grając w istocie rolę, ale jakby Frontyna czyli Lafleur’a. Rzuciwszy tylko okiem, poszedł daléj...
Następny dzień zostawał mu jeszcze do spędzenia w Berlinie; nie spodziéwał się żadnych odwiédzin, gdy kelner przyszedł mu zaanonsować kogoś z nazwiskiem tak nie zrozumiałém,iż się go domyśléć nie było podobna. W chwilę potem pokazał się Płocki, jeszcze bardziéj niż wczora wyświéżony i odmłodzony, od chustki, którą ociérał uznojone czoło, czuć było woń Jockey-Clubu.
Twarz miał promieniejącą; wyciągnął rękę ku dawnemu towarzyszowi.
— Musze cię przeprosić, rzekł, za tę nieszczęśliwą odprawę wczorajszą. — Trudno mi się z tego wytłumaczyć, a jednak była to rzecz nieuchronna. Trzeba się oglądać na drobne nawet okoliczności... Widziałeś wczoraj tego otyłego jegomościa... który był u mnie. Jest to jedna z największych potęg giełdowych... mąż gienijalny... milijoner! Szło mi o to, abym w jego oczach... rozumiész mnie.
— Doskonale, rzekł Piętka, moja wina, surdut i t. d. mogły cię skompromitować... podać w podejrzenie lada jakich stosunków, uchowaj Boże, krewnych ubogich! to kryminał?
— Człowiek ten, dorzucił pośpiesznie Płocki, mało mnie zna, w istocie, pomyślałby, że mam familiją ubogą, że...
— Dlaczegóż ci tak chodzi o niego?... spytał Piętka...
Płocki, milcząc, obracał w ręku kapelusz.
— Przed czasem się nie wygadasz? zapytał.
— Ani nawet po czasie, rzekł przyjaciel.
— Żenię się, żenię z bliską jego krewną, dodał pocichu Julijusz c’est un coup de maitre. Panna jest niezbyt może majętna, lecz pięknie wychowana — stosunki i nazwisko... osoba jéj wreszcie, charakter..! To dziécię dobre i naiwne, z którem uczynię, co zechcę...
— Istotę na obraz i podobieństwo swoje! jak wszyscy stworzyciele! mruknął Płocki.
— Od wczoraj jestem pewnym jéj ręki... — zdaje mi się, żem szczęśliwy... kochać się, nie kochałem, bo ja tego ani rozumiem, ani umiem... lecz rachunek prowadził mnie do interesu... Gdyby była brzydka i ułomna, tak samobym się ożenił... Możesz mi powinszować...
— Z całego serca! śmiejąc się, rzekł Piętka, teraz mam nadzieję, że cię wkrótce u nas z małżonką ujrzymy...
— Nieochybnie, a ja spodziéwam się, że ty powrócisz do mnie... Na zajęciu zbywać nie będzie... mam plany olbrzymie, poczyniłem starania... zobaczysz... do widzenia!!
I tak rozstali się dwaj towarzysze, a na ustach Piętki, gdy ode drzwi, odprowadziwszy go, powracał, igrał uśmiéch ironiczny...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.