<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z mieszkania poznasz człowieka, jak ptaka z gniazda. Stara to prawda, zapisana w księdze przysłowiów, które mają być mądrością narodów; — ale ona, jak wszystkie inne prawdy tego świata, ulega wyjątkom. U ludzi, którym idzie o to, aby ich nie znano, mieszkanie tak samo kłamie, jak człowiek.
Nie można było wszakże prawidła tego o wyjątkach zastosować do mieszkania, w które czytelnika wprowadzić musimy. — Zajmujący parę tych skromnych pokoików jegomość nie miał czasu tak głęboko ważyć i rachować wrażenia, jakie one na kim uczynić mogły...
Dziwny przedstawiała obrazek jakby niedawnéj jeszcze oszczędności skromnéj z przybyłym niespodzianie dostatkiem. Wszystko to znamionowało wielce zajętego i zarzuconego nawałem interesów człowieka. Biurko niepozorne i stół pochyły pełne były papiérów i książek, których format zdradzał, że zawiérały rubryki i rachunki. Leżały tuż obok nich zeszyty pełne cyfr, rysunki planów, brulijony jakichś przypuszczalnych znać kolumn zapełnionych liczbami pokreślonemi i pomazanemi. Na kanapie, nawinięte na wałki, spoczywały topograficzne mapy i architektoniczne rysunki.
W kącie można było dostrzedz próby cegieł, kupkę żwiru i kawałki żelastwa... Na poręczu sofy leżał wyszarzany płaszcz ceratowy, a obok stały gumowe kalosze, które się dobrze wysłużyły właścicielowi, lecz przypłaciły to życiem... Spłowiały parasol, oparty bokiem o ścianę, odpoczywał, zdając się ziéwać i dychać. — Pod nim przyschła plama z wody deszczowéj wsiąkłéj już w posadzkę świadczyła, że był niedawno użytym. Tuż obok nowiuteńki przepyszny tłumok z ciemnego juchtu z brązami sprzeczał się swą elegancyją i kosztownością z płaszczem i parasolem, oczywiście z innych pochodzącym czasów.
Na biurku prosty kałamarz szklany o dnie szérokiém, mogący złowrogiego płynu dostarczyć na tydzień pracy, ociérał się o misternie zbudowany drugi angielski kałamarzyk podróżny, wyglądający przy nim na arystokratę. Sam zresztą ten pokój wybielony, o dwu oknach małych, z zabłoconą podłogą, z piecem, obok którego gromadziło się śmiécie, popioły i niedopalone papiérosy, cygara, zrzynki papiéru i korki od butelek, — zupełnie się różnił od drugiego, na prędce mu przydanego i urządzonego, w którym dywan okrywał podłogę, meble były aksamitem obite, a stół wyrabianym kobiercem. Na nim leżało parę książek zbytkownie oprawnych i przepyszne pudełko do cygar na klucz zamknięte. Dla ożywienia ścian pustych zawieszono na nich parę zwierciadeł w złoconych ramach, a firanki i portiery szérokie czyniły z bardzo prostéj izby, niby salonik wytworny. Wszystko tu było jakby dopiéro wczoraj przyniesione, nowe, mało używane i postawione tylko dla oka, aby zamożnością się pochwalić.
Z piérwszego pokoju, w którym nieład panował dawniejszy, niż owe zbytki, maleńkie drzwiczki prowadziły do sypialni nietkniętéj jeszcze i pozostawionéj w stanie piérwotnéj prostoty. Tu było i dosyć brudno i nie bardzo porządnie: łóżko stało nie posłane, bielizna leżała porozrzucana, suknie walały się nie poskładane, a wszystko to razem zdawało się należéć do człowieka ubogiego, oszczędnego, który do salonu, dywanów i kosztowniejszych fraszek przyjść chyba musiał odniedawna. Ale i tu już przy brudnéj koszuli leżał tuzin nowiuteńkich batystowych chusteczek, i ręcznik gruby sąsiadował ze świéżym, jedwabnym, paradnym szlafrokiem, który się zdawał wstydzić swojego gburowatego towarzysza.
Mieszkanie to dla badacza obyczajów i charakterów, któryby z niego chciał się domyślać zajmującego je człowieka — wiele przedstawiało do rozwiązania trudności. W samym nieładzie, który był sprowadzony pośpiechem, czuć było pewną rachubę i właściwy porządek. Brak było znać czasu, na inne zajęcia pilniejsze używanego, brak sługi, któryby mógł to poskładać lub ważył się ruszyć; — rozrzucone wszakże rzeczy tak były umiejętnie choć spiesznie porozkładane, iż uszkodzeniem nic im nie groziło.
Salon widocznie zachowany był tylko dla gości, w pokoju średnim odbywać się musiały interesa z ludźmi zabłoconymi i zabłacającymi, a sypialnia była przytułkiem gospodarza. Zapomnieliśmy tylko w jéj opisie dodać, że te okna były kraciaste, a w kącie tuliła się mała niepokaźna kasa Werthejmowska, która przez skromność chciała uchodzić za prostą szafkę na suknie. Właściciel przysłonił, jak mógł, ten ponętny sprzęt od oczów ludzkich i okrył ją nawet z góry, narzuconym, niby przypadkiem, kawałkiem brudnego sukna.
Ostrożność tę mogło usprawiedliwiać położenie domu, stojącego prawie już za miasteczkiem... przy ulicy odludnéj, na saméj linii tylko co dokończonéj kolei żelaznéj, którą otwiérać miano na użytek powszechny.
Gospodarz mieszkania tego właśnie ku wieczorowi wchodził doń poruszony, zmęczony, pod widoczném wrażeniem jakiegoś świeżo dokonanego czynu, lub wypadku... Szedł żywo zamyślony i roztargniony, pod ciężarem rachub jakichś i dumań. Zrzucił z siebie zwierzchnią suknię, kapelusz postawił na stole i padł na sofę, nie zważając na znajdujące się na niéj plany, które, przyciśnięte, zaszeleściały boleśnie. Uczuwszy je pod sobą, odrzucił z pewnym rodzajem lekceważenia, jakby już nie potrzebne — wsparł się na łokciu i pozostał tak długą chwilę w myślach zatopiony.
Twarz jego była młoda jeszcze, charakterystyczna, ale mocno niepiękna. Rysy jéj spojone z sobą jako tako, jakby przypadkowo się zbiegły. Składały typ zagadkowy, nie mówiący nic więcéj oprócz, że owo indywiduum obdarzone było siłą woli niepospolitą: na czole, w wejrzeniu bystrém, w ustach zaciśniętych i niemych, obleczonych jakby cieniem jakiéjś ironii tajonéj, czuć było wielką potęgę energii charakteru. Wejrzenie nie wyrażało nadzwyczajnéj inteligencyi, ani nazbyt rozwiniętego uczucia — usta nie wydawały temperamentu. Była to maska neutralna, zagadkowa, z któréj właściciel mógł zrobić, co chciał, — dająca się uczynić przymilającą, ostrą, szyderską, zimną naprzemiany, a będąca w stanie naturalnym pewnego rodzaju tabula rasa. Ktoby ją był teraz z boku postrzegał, gdy się nie wysilała i pozostawała kartą nie zapisaną — uczyniłaby na nim wrażenie przykre i niemal odrażające. Rysom brak było szlachetności i stylu. Knaus w którym ze swych charakterystycznych obrazków mógł ją posadzić między chłopami i mieszczanami, nadając jéj żądany wyraz, — lecz idealista odrzuciłby typ ten ze wstrętem. — Był gminny, pospolity i bez stanowczéj cechy, napiętnowany realizmem wstrętnym, w którym nic wyższego, duchowego, zaświatowego nie wykwitło jeszcze.
Strój téż jego nie miał smaku — był skromny, pospolity ale nie rażący — więcéj przypominając angielskie ubranie, niż francuską modę...
Z twarzy poznać było można, iż wbiegający tak żywo i potrzebujący spoczynku jegomość ów nie doznał nic niepomyślnego; owszem tajony tryumf zdawał się po długiém oczekiwaniu zwolna znowu oblicze rozpromieniać. Coś nakształt tajonego uśmiéchu krążyło po ustach... coś nakształt dumy siadło w zmarszczkach czoła. Znać potrzebował odpocząć i w spokoju a ciszy nasycić się jakiémś długo oczekiwaném i upragnioném zwycięstwem.
Patrzał bezmyślnie na posadzkę, cały w sobie zatopiony, potém żywo zatarłszy ręce, chodził z pośpiechem. Na podwórzu ściemniało się, w pokoju był już mrok: pobiegł do drzwi, wołając chłopaka, który nadszedł i nie czekając dalszych rozkazów, pośpiesznie począł zapalać starą lampkę na kominie stojącą. Wspanialsza daleko druga w salonie, od gości, pozostała nietkniętą. Chłopak prędko zamykał okiennice, mężczyzna ów chodził ciągle jeszcze po pokoju zadumany, dopóki okien nie zasłonięto, i lampa nie stanęła na swoim miejscu. — Zobaczywszy ją, pobiegł do stolika i papiérów, ale wprzódy wyprosił sługę i drzwi zamknął na klucz...
— Nikogo nie przyjmować! niéma mnie w domu! odezwał się do chłopca.
Dobywszy z pod klucza w biurku ogromny zwitek rachunków a z kieszeni nie mniejszy pęk asygnat, zasiadł w starém krześle i począł się w papiérach rozpatrywać z wielką uwagą, zapisując sobie cyfry różne, o których rzetelności upewnił się wprzód kilkakrotném sprawdzaniem.
Rachunek ten trwał wśród niczém nieprzerywanéj ciszy dosyć długo — zebranie materyjału przeciągnęło się dobrą godzinę, potém nastąpiła kontrola staranna, i — ostateczny rezultat, z gorączkowym niepokojem szukany, zrodził prawdziwych sześć cyfr, dających pożądane krocie... Wielkiemi głoskami drżącą ręką wypisał je u spodu, spojrzał na sumę, uśmiéchnął się, zadumał.
Rzucił pióro, potarł czoło i oczy, jakby im nie wierzył jeszcze, spojrzał znowu, i usta mu powtórnie zadrgały uśmiéchem szatańskim...
Począł się niespokojnie przechadzać po pokoju... Cisza głucha panowała na dworze, wiatr tylko czasami przesunął się po ulicach, jakby szeleszczący płaszcz ciągnął za sobą. Z ostróżnością ująwszy lampę, paczkę asygnat cisnąc w drugiém ręku, poniósł je troskliwy rachmistrz do sypialni. Zrzucił sukno z kasy, pocichu otworzył zamki, starając się, by jak najmniéj robiły hałasu i począł rozpatrywać się we wnętrzu.
Tu leżały systematycznie podobiérane szmatki drukowanego i sztychowanego różnobarwnego papiéru, które są ostatnim wyrazem ludzkiéj pracy. Paczki te, wielkości różnéj i nie jednéj wartości, łatwe były do obliczenia, nosiły wszystkie cyfry na sobie, — dołączył do nich przyniesione i drżącémi rękami brał je, składając na drugą stronę, ażeby wszystkie obliczyć... Nasycał się ich widokiem... Do niektórych świstków zaglądał, inne odrzucał, jakby oddawna znane — aż doszedłszy do dna głównego kompartymentu, odetchnął. Wszystko było w porządku, dwa rachunki: papiérowy i rzeczywisty zupełnie się ze sobą zgadzały. Zamknął więc spiesznie kasę i narzucił ją suknem jakby od niechcenia zwieszoném i z lampą odszedł do piérwszego pokoju. Rachunki wrzucił do biurka, zatrzasnął je i chodził znowu.
Najmniéj domyślny widz byłby wyczytał na twarzy, nie potrzebującéj się maskować w téj chwili — całą grę tych marzeń, których się człowiek dopuszcza, gdy mu do nich choć troszkę materyjału dostarczy życie.
Człowiek ten nie miał więcéj nad lat trzydzieści, choć z rysów jego stanowczo o wieku sądzić nie było można — miał więc jeszcze prawo marzyć, spodziéwać się i puszczać te bańki mydlane w powietrze, — które ludzie planami i programami nazywają.
Widocznie zabawiał się niemi, ślizgały mu się błyskawicami po twarzy, oddziaływały na niego tak, że rósł, prostował się, zmieniał, i ze skromnego bardzo człowieka stał się niemal poważną i wielką figurą. Usta mu się niekiedy febrycznie uśmiéchały, podnosił głowę, zaciérał włosy, brał się za boki, naostatku wielkim, głośnym śmiéchem się roześmiał.
Śmiéch ten, nagle rozlegający się po pustym i cichym domku, jego samego przestraszył i opamiętał... Pomyślał coś... spojrzał na stół, schwycił rachunki na świstkach, podarł je, rzucił, aby śladu po nich nie zostało... i padł na kanapę, wspiérając na ręku głowę...
Wtém zapukano do drzwi...
Zerwał się, jak ze snu zbudzony... nie odpowiadając zrazu, lecz pukanie się powtarzało natarczywie, poszedł więc otworzyć...
W progu ukazał się młody, przystojny, słusznego wzrostu mężczyzna...
— A to ty — kochany Piętko... ale...
— Ale cię nie było w domu, panie dyrektorze, — odpowiedział, wchodząc bez pytania przybyły — tak wiém o tém, wiém. Mnie jednak wolno złamać rozkazy i przekonać, czy w istocie raczyłeś się oddalić, lub tylko nie raczysz przyjmować...
— Miałem robotę pilną — mruknął dyrektor.
— I tego się domyślałem... dziś! nie mogło być inaczéj, — dodał przybyły zdéjmując kapelusz powoli... Nie byłbym nawet tych miodowych chwil śmiał przerywać, gdyby nie pilna potrzeba...
Gospodarz podniósł oczy pytające i niespokojne, gość mówił dosyć obojętnie.
— Znasz przecię choć z nazwiska księcia Nestora, boć przez jego dobra szła koléj nasza...
— Z nazwiska, — podchwycił żywo, zbliżając się dyrektor — ale tylko z nazwiska... Teraz jednak, późniéj nieco spodziéwam się zbliżyć do niego. Człowiek przedsiębierczy i bardzo popularny... O! z takimi ludźmi ja chętnie zawiéram znajomości...
— Takem i ja się spodziéwał — z uśmiészkiem rzekł przybyły, — nadarza się nam zręczność jedyna...
Niespokojnie wpadł, słysząc to, prawie na mówiącego gospodarz...
— Gdzie? jaka? na Boga! gdzie?
— Nie uciecze ci — z uśmiéchem odezwał się gość. Książę Nestor tu nocuje... nazajutrz rano pocztą jedzie daléj... Nasza lokomotywa i wagonów parę na próbę wyjdą także jutro rano... w tę samą drogę... Rozumiész mnie... Masz doskonałą zręczność uczynić grzeczność księciu, poznać się z nim, a towarzysząc mu, bliższy zawrzéć stosunek... tobie się niechybnie opłaci...
Gospodarz rzucił się ściskać doradzcę... który się chłodno obraniając, uśmiéchał niespokojny, potém pobiegł po kapelusz i już zabiérał się wychodzić.
Piętko kochany... nigdy ci tego nie zapomnę! tyś dobrodziejem moim! Co za myśl! Ty czasem bywasz genijalny...
Ja nim zawsze jestem, gdy się sprawa mnie nie tyczy, odparł Piętka...
Lecz przypatrzmy się bliżéj nieco oryginalnéj dosyć postaci pana Oresta Piętki. Młody, słuszny przystojny, pięknego wzrostu, szykownéj postaci, nie był typem idealnym, ale mimo to niepospolitym. Coś w nim zdradzało naturę nieco ekscentryczną i nie codzień spotykaną, a do wyczytania nie łatwą. W istocie dla tych, co go znali z bliska, Piętka nie był ani złym, ani dobrym, ani zepsutym, ani cnotliwym — był tylko obojętnym sceptykiem. Patrzał na świat z ciekawością istoty, któraby sądziła, że do niego nie należy. Bawiło go niezmiernie to urozmaicone widowisko, obchodziła rzecz każda — lecz serdecznego, rzeczywistego udziału nie brał w niczém. Prawie obojętnym dlań było pomagać do zawiązania węzła u stryczka, albo ratować tonącego biédaka. W piérwszym razie notował sobie metodę i sposób zadzierzgania, w drugim czynił psychologiczne studyja nad obawą śmierci i stanem ducha w chwili ostatecznego niebezpieczeństwa... Dlatego każda rzecz nowa była dlań niezmiernie pożądaną.
Z równą pociechą i zajęciem przypatrywał się mikroskopowym stworzeńkom i — niezwyczajnemu charakterowi człowieka...
Co do siebie samego — prowadził się uczciwie, bo z tém zawsze najwygodniéj na świecie; ale nie można zań było ręczyć, by czegoś monstrualnego nie popełnił przez prostą ciekawość, dla — eksperymentu. Cnota była dlań rzeczą względną, którą szacował, ale nie roznamiętniał się do niéj.
Piętka chodził po świecie z lupą — do niczego w istocie nie należąc — ani do nikogo. Byłto człowiek bardzo porządny, spokojny, umiarkowany, nie podlegający namiętnościom tak samo jak nie jeździł nigdy końmi do unoszenia skłonnémi — zdrowo sądzący o rzeczach, obejmujący je łatwo, nie zarozumiały — słowem używający nie zaprzeczanéj mu sławy dobrego, zdolnego, poczciwego i miłego chłopaka... Powoli dorabiał się stanowiska i majątku — chociaż niezbyt mu się dotąd wiodło — bo, nie odrzucając z zasady użycia blagi i grania komedyi — uznając je za potężne dźwignie powszednich spraw ludzkich — niezręcznym był jakoś, gdy chciał udać. Nudziły go role przybrane. Nie zrobił więc świetnéj karyjery, ale wiodło mu się niezgorzéj. Raziło to niektórych, że czasem lubił wyśmiéwać to, co na śmiéch zasługiwało; lękano się jego chłodnego sarkazmu i ostréj, zimnéj potęgi głęboko sięgającego wzroku. Byłato zresztą chodząca kronika... Z ciekawością nigdy nie nasyconą badał i uczył się zarazem wszystkiego, nawet rzeczy najniepotrzebniejszych napozór — a co mu się raz o uszy obiło, o tém nigdy w życiu nie zapomniał.
Nie porywał się téż prawie nigdy do szyderstwa piérwszy, tajemnicy powierzonéj nie zdradził — lecz gdy zasłona świetności opadła sama, albo ją kto zerwał — naówczas zapuszczał żądło w ofiarę i patrzał, jak się z bólu wiła... Zdawało się go to rozgrzéwać nieco, bo się zresztą nudził na świecie.
Przy tym, którego nazwał panem dyrektorem p. Orest Piętka był inżynierem, użytym do budowy skończonéj właśnie kolei — dyrektor wielce go cenił, on zaś, widzieliśmy już z rozmowy, w jakim z nim był stosunku.
Pan Julijusz Płocki słuchał go, lękał się nieco, oszczędzał, usiłował opanować i przywiązać go do siebie, lecz do tego dojść jeszcze nie mógł.
W pięć minut surdut był zmieniony, rękawiczki nowe dobyte, kapelusz gotowy, i dyrektor zabiérał się wychodzić dla ofiarowania swych usług księciu Nestorowi. Piętka z pewnym rodzajem szyderskiego politowania patrzał na niego.
— Co to, kiedy się komu szczęści! — zawołał, — rachunki skończone, droga zdana i przyjęta, piéniądze w kieszeni — i tego samego dnia natychmiast nastręcza się opatrznościowo zręczność do zrobienia tak znakomitéj, tak obfitéj na przyszłość w następstwa i owoce... znajomości!
Płocki słuchał, ale go ironiczny ton męczył widocznie.
— Ten pomysł tobie winienem! — zawołał...
— Ale nic a nic! Sambyś nań trafił, dowiedziawszy się od Dawidowicza, że książę tu nocuje — nie roszczę praw do żadnéj, najmniejszéj wdzięczności.
— Chcesz go także może poznać? — spytał Płocki?
— Ja? a mnie to do czego? — ruszając ramionami, odparł Piętka...
— Przepraszam cię, stosunki w świecie są potężną dźwignią, nigdy nie można wiedziéć, na co się one przydadzą, a nigdy niémi gardzić nie należy.
— Zgoda — odparł Piętka — lecz dziś nie mam ochoty dworować, idź sam.
Płocki już był gotów.
— Czekajże — zawołał, zawahawszy się nieco — ja tam nie zabawię długo, gdy wrócę, przyjdź do mnie na szklankę ponczu, wszakto wieczór ostatni....
— Tak! ostatni! — komicznie wzdychając, powtórzył Piętka — more majorum należałoby się upić koniecznie dla świętych tradycyj narodowych, nie prawdaż? ale, że mnie potém głowa boli — ograniczymy się skromną parą szklaneczek...
To mówiąc, podał rękę Płockiemu, pożegnał go niby ceremonijalnym ukłonem i wyszedł, a za nim téż, zawoławszy chłopaka, wybiegł Płocki, spiesząc do hotelu, w którym stać miał książę Nestor, powracający z dóbr swoich do miejskiéj rezydencyi.
Imię księcia, już coraz głośniejsze, obijało się nieraz o uszy skromnego i mało komu znanego przedsiębiercy budowy — który teraz już roił sobie wielką i świetną przyszłość a gotów był uwierzyć w to, że mu jego szczęśliwa gwiazda sprowadzała człowieka, przez którego mógł odrazu wnijść w koła towarzystwa dotąd dlań nieprzystępnego...
Quo non ascendam? mówił sobie zliczywszy zyskane krocie...
Z gorączkową niecierpliwością, pociemku, przez puste uliczki dobił się Płocki do hotelu, przed którym z dwóch latarni, we dnie odpowiadających sobie bratersko, paliła się smutno jedna tylko. Przed bramą sam gospodarz stał z cygarem i miną człowieka, który czuje, że ma jedyną porządną gospodę w miasteczku, dom murowany, traktyjer, bilard i numera dla gości!! Wieczorna pora dozwalała mu z rozpiętą kamizelką oddychać świéżém powietrzem. Pan Symforowicz jakkolwiek czuł godność swoją i umiał powagę utrzymać, znał się téż na ludziach i cenił tych zwłaszcza, którzy lepiéj od niego robili pieniądze. Talent ten w szczególném miał poszanowaniu, i dla tego na widok nadchodzącego dyrektora robót kolei, którego znał ubożuchnym, a teraz czuł i wiedział, że jest magnatem, zapiął pośpiesznie nietylko kamizelkę, ale surdut nawet, wyjął z ust cygaro i pospieszył na powitanie...
— Stoi tu książę Nestor? — zapytał Płocki.
— A gdzieżby stał? gdzieżby mógł stanąć — począł, rękawem ociérając usta, Symforowicz — stoi pod numerem piérwszym, na piętrze... służbie dałem numer siódmy... Pan go już zna?..
— Trochę — rzekł odniechcenia Płocki — ale... mam do niego interes...
— Interes? zawijając się żywo, począł gospodarz, jakby już chciał biedz — ja to panu ułatwię, żeby się pan nie fatygował...
Kamerdyner pije właśnie na dole herbatę... chwalił mój rum... wyrobię przez niego audyjencyją, bo to tam bez oznajmienia nie wchodzą.
— Prośże go, mój Symforowicz — odezwał się poufale, klepiąc go po ramieniu Płocki, ażeby mój bilet pokazał i prosił o słóweczko rozmowy...
Gospodarz porwał bilet i zniknął, tymczasem pan dyrektor znać namyślał się, jak się ma przedstawić księciu, i patrzał na swój strój i siebie, surowo się zastanawiając nad postawą, jaką ma przybrać. Probował nawet i już się nastrajał do żądanego tonu. Podniósł nieco głowę, oczy przymrużył, z ruchawego człowieczka stał się napół obojętnym i zimnym gentlemanem...
Zdawał się mówić do siebie — tak będzie dobrze...
Rękę probował kłaść w kieszeń i wyjął ją — nie zdawało mu się to przyzwoitém. Strzepnął pył z surduta, chusteczki batystowéj dobył końce, a łańcuszka przychował; okaz zbyteczny dla księcia, a niezbędny w małéj mieścinie...
Zadyszany nadbiegł Symforowicz...
— Prosi pana dyrektora... prosi! zawołał, zdaleka rękami wskazując na wschody. Numer piérwszy, drzwi wprost...
Płocki, nie podziękowawszy nawet za pośrednictwo, szedł nadto może śpiesznie, cały sobą zajęty...
Gdy z jednéj strony ów się namyślał, jak się zaprezentować magnatowi, ktoby był zajrzał w téj chwili do pokoiku, zajmowanego przez księcia, dostrzegłby, że i książę pośpiesznie jakoś objąwszy okiem mieszkanie, układał je, myśląc, jakie uczyni wrażenie na gościu.
Dwie książki rzucił rozłożone na stół. Byłto ostatni, nierozcięty zeszyt Revue des deux Mondes — i Historyja handlu angielskiego... Na jednę z nich książę położył nóż kościany, jakby zakładkę... i usiadł...
W téj chwili drzwi się otworzyły, i Płocki z bardzo swobodną i niewymuszoną postawą, udającą wybornie nawyknienie do salonu i świata, w którym nie bywał dotąd, wysunął się, kłaniając.
Książę mi zechce przebaczyć, iż mu spoczynek przerywam — dowiedziałem się przypadkiem o pobycie jego w miasteczku... Mam honor zaprezentować się, jestem Julijusz Płocki, przedsiębierca budowy kolei, dopiéro co dokończonéj... Jutro rano wyprawiamy dla próby parę wagonów, między którémi będzie jeden piérwszéj klasy. Jeślibyś w. ks. mość pozwolił sobie służyć miejscem... miłoby mi bardzo było przewieźć go w daleko krótszym przeciągu czasu, niż poczta, a razem przed znawcą dziełem się mojém pochwalić.
— A! słyszałem właśnie o ukończeniu kolei... która i przez jeden z moich majątków przechodzi, rzekł książę, grzecznie podając krzesło... Bardzo to szczęśliwa zdobycz dla kraju, dla handlu... dla przemysłu i rolnictwa... Mogę panu powinszować tak pożytecznego dzieła...
— Miałem téż głównie na celu — odezwał się Płocki — nie mój zysk, ale pożytek ogólny... Wiadomo księciu, przez jakie to trzęsawice ta koléj przechodzi... jakie były techniczne do wykonania trudności... wszystkośmy to zwyciężyli... linija skończona... nie powstydzę się jéj. Jeśli książę raczysz nas zaszczycić jutro obecnością swoją... oddam pod sąd jego moją pracę... Nie ubiegałem się za zarobkiem... szło mi o to, żeby pokazać, iż lepiéj i taniéj potrafimy, niż cudzoziemcy...
— Z prawdziwą przyjemnością służyć panu będę — odparł książę z miną poważną. Wszystkie te kwestyje przedsiębierstw, kolei, przemysłu, stowarzyszeń, niesłychanie mnie zajmują!! Założyłem sobie za cel życia być użytecznym, spełniając obowiązki, jakie wkłada właścicielstwo dóbr u nas... Niestety! westchnął książę, bijąc ręką po książce... jakżeśmy jeszcze daleko od anglików...
— Nawet od niemców! odparł Płocki — lecz dla czegożbyśmy usiłować nie mieli ich doścignąć...
Rozmawiając, obaj panowie przypatrywali się sobie z uwagą nie inaczéj, jak oblegający twierdzę patrzy na jéj mury, szukając, gdzieby najłatwiéj wyłom mógł uczynić i nim się dostać do wnętrza — Płocki, który przed chwilą w domu obracał się jakoś rubasznie i niezbyt zręcznie, a ruchy miał zdradzające młodość spędzoną prędzéj pod gołém niebem i w przedpokoju, niż na woskowanych posadzkach — teraz umiał tak nagle przybrać dystyngowane manijery, które raczéj odgadywał instynktem, niż się ich wyuczył, że książę wziął go za to, co się w języku wielkiego świata, un homme comme il faut, nazywa.
Nawzajem Płocki nie śmiał nawet powątpiewać, iż przerwał księciu studyja nad historyją handlu angielskiego, lub czytanie artykułu pana de Mazade, gdy Bogiem a prawdą, książę przed chwilą przy wejściu kamerdynera stał w oknie i patrzał przez lornetkę na dziewczęta wiejskie które naprzeciw ze studni wodę czerpały.
Oba panowie grali wybornie swe role sensatów, ludzi rozmyślających tylko nad wielkiémi zadaniami ekonomicznemi obecnego położenia.
— To dziwna rzecz — mówił w duchu książę iż o tym Płockim nigdy w życiu nie słyszałem.
A głośno dodał grzecznie.
— Czy to jest piérwsze przedsiębierstwo pańskie?...
Zagadnięty niespodzianie dyrektor budowy zrazu zamilkł — nie chciał się bowiem przyznać do tego, że był homo novus, że to była w istocie piérwsza budowa i piérwszy wygrany wielki los na loteryi szczęścia... Skromnie spuścił oczy i rzekł jakby odniechcenia.
— Tak jest, tu w kraju piérwsze to jest zastosowanie moich studyjów, które odbywałem za granicą...
Tym ogólnikiem zbyty książę... nie śmiał już pytać dłużéj. Rozmowa zeszła znowu na zagadnienia ogólne, rozwoju sił kraju uśpionych i t. p. Płocki nadzwyczaj zręcznie, jak wprawny woźnica po złéj drodze, wymijał kamienie i kałuże, któreby mu przebywać niewygodnie było... Ogólnikami zbywał niedobrze znane kwestyje i nawracał do tych, z któremi był oswojony. Książę imponował mu erudycyją, ale tak lśniącą, poliglotyczną, pewną siebie, paradoksalną, śmiałą, iż Płocki wstał spocony, zmęczony, ale zachwycony nim...
Oba uczynili na sobie wrażenie, jakiego pożądali — z tą różnicą, iż podejrzliwszy, choć mniéj doświadczony, dyrektor budowy w końcu tych rozpraw, — parę jakichś szparek dostrzegł w kosztownéj budowie rozmowy i niemal powziął podejrzenie, że w tym było więcéj sztuki, niż rzeczywistéj wagi. Zawsze jednak talent zapryskiwania oczu, potężny, znakomity, uznawał... Książę zaś mniéj bystry, łatwowierniejszy może, wziął całego Płockiego za dobrą monetę...
Pożegnali się uprzejmie bardzo...
— Na którą godzinę mam być gotowym, zapytał książę...
— A! my się do naznaczonéj zastosujemy.... jesteśmy tu jeszcze panami czasu i linii, a że powóz księciu potrzebny, każemy dać pod niego także...
— Serdecznie dziękuję — odparł książę Nestor — w ten sposób najmniéj kilka godzin zyskuję... i piérwszy będę miał sposobność oddać pańskiéj pracy należne pochwały... To prawdziwy dla mnie train de plaisir...
Z tryumfem na twarzy wyszedł Płocki... uszczęśliwiony swym pomysłem. Nie miał zrazu zamiaru puszczać się z temi piérwszemi wagonami, oddając je pod dowództwo Piętki, lecz w progu zmienił myśl i postanowił korzystać z tak szczęśliwéj okoliczności dla zbliżenia się do księcia... Znajomość była zrobioną... a przez stosunki z tak wielkim panem wcisnąć się już mógł w ten świat, do którego niedawno jeszcze przystęp był dlań odległém tylko marzeniem...
Pod wrażeniem tego szczęścia, dostąpionego zrządzeniem losu, Płocki byłby minął niegrzecznie Symforowicza, nie pokłoniwszy mu się nawet, gdyby on sam mu nie zaszedł drogi — palony ciekawością niezmierną.
— A cóż? proszę kochanego dyrektora... — a jakże?
— Wybornie wszystko, — odparł Płocki — zaprosiłem księcia na jutro do naszego pociągu...
Symforowicz zatarł ręce.
— Winszuję panu, — rzekł krótko... to będzie bardzo ładnie... Zaraz o tém napiszę...
Płockiemu już było pilno, Symforowiczowi niemniéj, bo w bilardowéj sali było kilka osób z miasteczka, którym mógł ciepluteńką udzielić nowinę... Pożegnali się więc, a Płocki pospieszył nazad do dworku swego, gdzie się spodziéwał zastać Piętkę i z nim wieczór przepędzić.
Żywe wrażenia nawet na tak powściągliwych i panujących nad sobą ludziach, jakim był Płocki, wywierają ten skutek, iż się niémi dzielić potrzebują. — Są w życiu stany ducha dla których koniecznością wylanie się głośne, zbycie przepełniającego pierś uczucia i nawału myśli.
W takim właśnie znajdował się Płocki, i nigdy spieszniéj może nie powracał do domu, nigdy się może nie uśmiéchał tak do siebie, jak teraz po drodze, gdy go nikt w ciemnościach szpiegować nie mógł.
— Prawda! mruczał, biegnąc pustemi uliczkami — czekałem na szczęście długo, musiałem się go dobijać mozolnie... zacząłem z niczego prawie... nadzieją nawet nie ścigałem nigdy tak wysoko, jak dziś już jestem — lecz nogę mam w strzemieniu, znam ludzi, świat, środki w ręku są — rozum się znajdzie... śmiałości mi nie braknie — dojdę, gdzie zechcę!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.