<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to na wyścigach. Dzień wyjątkowo trafił się tak piękny, iż zamiast strumieni deszczu, które zwykle obléwają zwyciężonych i zwycięzców, tym razem od pyłu oddychać nie było można. Konie i jeźdźcy się pocili. Na trybunie zasiadł areopag przejęty niezmierną ważnością posłannictwa swojego. Przed sędziami stały srébrne puhary, misternie oprawne spicruty i przeznaczone dla zwycięzców nagrody. Sportsmani nasi w jak najbardziéj angielskich strojach, z powagą synów Wielkiéj Brytanii, krzątali się około niesłychanéj wagi zadania, chcieli, by wyścigi nasze nie ustępowały angielskim i paryzkim.
Jeden szczególniéj młodzieniec w aksamitnéj dżokejskiéj czapeczce, w butach długich z ostrogami, w czarnym rajtroczku z batystową chusteczką, wciśniętą odniechcenia w kieszonkę na piersiach, z bukietem w dziurce od guzika, gospodarował z gorliwością godną zaiste lepszéj sprawy. Pełno go było wszędzie, mustrował wszystkich, poprawiał harcyjne omyłki hreczkosiejów, gniéwał się, pérzył, biegał i rozporządzał despotycznie całą lożą przeznaczoną dla sędziów. Zbiegał do wagi, kłócił się z dżokejami, opryskliwie odpowiadał zaczepiającym go po drodze, słowem czuł swoję wielkość dnia tego, a razem może i znikomość jéj, bo nazajutrz tylko niedostateczne po niéj wspomnienie w kurjerku pozostać miało.
Nie zbywało na powadze i innym członkom sądu, ten jednak przechodził ich wszystkich bezprzykładną gorliwością, oznaczającą, że na jego nieszczęśliwéj głowie i ramionach spoczywały losy dnia tego.
Kto wié? marzył może, iż ukryty gdzie na estradzie zdrajca lord B. lub baronet X. szydersko późniéj barbarzyńskie owe wyścigi, z angielskich małpowane, opisze. Mały człowieczek byłby umarł z boleści, gdyby mu jaką nieformalność, jaką nieznajomość zwyczajów i obyczajów zadać miano!
Ci, którzy na wysokości owéj trybuny nie mieli prawa wzbić się, a na estradzie między profanami pospolitego miejsca zasiąść nie chcieli, wdziawszy buty i ostrogi, kręcili się w okolicach wschodów wiodących na ganek, wysłany kobiercami, z biletami zatkniętemi na kapeluszach, udając przynajmniéj urzędowe figury, którym coś powierzoném być musiało. Zamęt był wielki, niepokój niewysłowiony: około koni, które zwolna przyprowadzali masztalerze, kręcili się ciekawi.... a dżokeje, przygotowani na wszelkie ewenty, a nawet na skręcenie karku, stali w ponuréj zadumie.
Estrada podobną była do pięknéj grzędy kwiatów w lecie; patrzyła się wszelkiemi możliwemi barwami, w pośród których uśmiéchały się zaróżowione z za wachlarzów twarzyczki. Od dołu do szczytu wszystkie ławki były zajęte, nabite, pełne, a poniżéj falował tłum ciekawy, wspinając się na palce, aby téż coś zobaczyć. Spóźnione powozy matedor przybywały jeszcze co chwila, i choć zdawało się już miejsca braknąć, uprzywilejowani cudem zawsze się jakoś mogli jeszcze wsunąć w najpiérwsze rzędy.
Oprócz czynnego kierownika owego, który wyglądał mimo małego wzrostu i młodości na dyrektora wyścigów, oprócz członków komitetu, do których książę Nestor należał także, prócz dziennikarzy zwracających na siebie oczy, wcześnie przygotowanemi ołówkami i książkami do notatek, jedna jeszcze postać ściągała oczy wszystkich. Był to jegomość jakiś, nikomu nie znany, opatrzony jednak kartą na kapeluszu, wcale oryginalnie wyglądający. Spojrzawszy nań, należało się domyślać lub oryentalnego pochodzenia, albo długiego pobytu na wschodzie, tak ciemno ogorzałą miał twarz i ręce. Rysy wszakże, a mianowicie nieco wystające policzki i nos odrobinę zadarty nie dozwalały rozpoznać rasy, do któréjby mógł należéć. Ubiór wykwintny był całkowicie europejski. Maleńkie oczki czarne, żywe, świécące, ruchliwe, biegały z miejsca na miejsce, nigdzie się nie zatrzymując na chwilę. Mężczyzna ten mógł miéć lat trzydzieści kilka, trzymał się po wojskowemu, prosto i sztywnie, a ruchy ciała kazały się domyślać siły, zdrowia i nawyknień do fizycznych trudów. Strój jego widocznie był robiony w Anglii i byłby nieposzlakowanéj klasycznéj prawidłowości, gdyby go ogorzały właściciel dodatkami nie popsuł. Niezmiernie gruby, oryginalnego rysunku łańcuch z olbrzymiemi dewizkami wydobyty był tak nazewnątrz, jakby chciał kusić złodzieja. Na ręce jednéj, z któréj zdjął rękawiczkę, widać było całą kolekcyą pierścieni z turkusami kolosalnemi, z kamieniami różnemi i brylanty — (chusteczka wreszcie, która szyję opasywała, ujęta była pierścieniem jaskrawym, niesmacznym, przypominającym francuzkiego commis-voyager’a.
Gdyby nie te defekty, zagadkowy mężczyzna wcaleby się wydał przyzwoicie.
Nie wspomnieliśmy o ćwikierze oprawnym w złoto i o laseczce, któréj rączkę stanowiła figurka kobiéca z okcydowanego srébra ze złoceniami i kamykami. Zamiłowanie to w błyskotkach, właściwe dzieciom wschodu, odpowiadałoby dobrze twarzy ogorzałéj, lecz rysy, rysy prawie mazowieckie, stanowiły dziwną sprzeczność.
Dokoła pytali się jedni drugich — kto to taki? — i odpowiédź otrzymywali milczącą, ruszeniem ramion tylko.
Nieznajomy dość długo chodził sam, i wcale się nie kłopocząc tém, że nie znał nikogo, wciskał się wszędzie ze śmiałością wielką, z natarczywością prawie... Zdawał się jednak szukać znajomości i rozmowy, parę razy odezwał się z zapytaniem do otaczających, i nie otrzymawszy odpowiedzi lub bardzo krótką, błądził znów samopas.
Wreszcie z trybuny dziennikarskiéj dostrzegł go któś i przywitał. Byłto jeden z redaktorów najpopularniejszych, który z obowiązku wszystkich, choćby chwilowo w mieście przebywających, znać musiał. Nieznajomy, odpowiedziawszy na ukłon, wahał się niby chwilę, czy nie pójść na trybunę, lecz rozmyśliwszy się, pozostał na dole... zapalił tylko cygaro i cisnął się jak wprzódy między konie, oglądając je okiem znawcy.
Dziennikarz widać sam zapragnął zbliżyć się do niego, bo zszedłszy z estrady, przecisnął ku miejscu, w którym stał.
— A! a! i wasza ekscelencyja... zawołał ze śmiéchem, zaciekawiłeś się na nasze wyścigi!! Ciekawy jestem, jakże je znajdujecie?
— Nigdym się tu takich nie spodziewał — odrzekł czystą polszczyzną ogorzały — bywam często w Epsom, kilka razy asystowałem im w Paryżu, a ostatnio na urządzonym przez egipskiego Kedywa... naszego. — To wcale, wcale nieźle wygląda...
— Myślę, że daleko lepiéj, niż egipskie! — zawołał śmiejąc się dziennikarz — Sapristi! Wyścigi z dżokiejami, a na widokręgu piramida Cheopsa... to coś djable oryginalnego.
— Coś daleko oryginalniejszego jeszcze będzie, gdy je Mikado urządzi w Japonii, co mi sam zaręczał... gdym go widział ostatnim razem — odezwał się ogorzały.
Wspomnienie o Japonii na chwilę usta jakoś zamknęło dziennikarzowi. Nieznajomy nieprzestawał mówić.
— Wasze wyścigi mają wcale przyzwoitą powierzchowność... Trzeba, żebyście byli, jak ja, widzieli je w Kanadzie, w Nowym-Yorku lub San-Francisco...
Wasza ekscelencyja — przebąknął dziennikarz — byłeś więc... aż tam nawét...
— Ale ja ciągle podróżuję — odparł ogorzały — mam tysiące napiętych antrepryz i interesów. Lesseps mnie używa... pośredniczę w wielu sprawach kolei i kanałów, zawiązywaniu spółek... banków, muszę się kręcić, — to mój los. Ruszył z lekka ramionami, dobył cygarniczkę i podał ją dziennikarzowi.
— Zaręczam, że hawana — puros, bom ją sam tam kupował... proszę...
— A! to choćby dla ciekawości skosztować trzeba — odparł dziennikarz, biorąc jedno.
W téj chwili znajomi, których liczył bardzo wielu popularny, lubiony i dowcipny żurnalista zaczęli zbliżać się ku niemu, może potrosze dla zbliżenia się zarazem do zagadkowéj figury ogorzałéj, wyglądającéj z cudzoziemska a mówiącéj tak dobrze po polsku. Nieznajomy wcale się nie usuwał i nie zdawał chciéć unikać znajomości nowych.
— Nasze wyścigi — rzekł do gromadzących się dziennikarz — muszą wcale dobrze wyglądać, gdy ktoś taki, co po całym świecie napatrzył się ich mnóstwo, — jego ekscelencyja Amin-Pasza, po polsku zowiący się Secygniowski... w téj chwili właśnie zaręcza mi, iż się ich fizyjonomii wydziwić nie może...
Na tak nazwanego Amin-Paszę-Secygniowskiego zwróciły się wszystkie oczy...
— Secygniowski! co u kata — odezwał się otyły z wąsami obywatel, który mimo nader wypukłego brzuszka chodził poza areną w kurtce i butach ze szpicrutą, jak gdyby na koń miał siadać — Secygniowski... Cóż? Edward?
— A! Edward? — odparł Pasza...
— I byłeś w początkowéj szkole w Łukowie?
— A byłem...
— I nie poznajesz mnie! — krzyknął otyły rozstawiając ręce, mnie twego Pylada, com za ciebie raz plagi dostał...
Secygniowski żywo się poruszył ku niemu.
— Zabij mnie, nazwiska już nie pomnę, wiem tylko, żeśmy cię nazywali w szkołach Makolągwą...
— A ciebie chrząszczykiem! ściskając Paszę — odparł obywatel... Ale cóż się z tobą stało?
W téj chwili konie wyprowadzać zaczęto, dżokeje w niebieskich, pomarańczowych, białych i pąsowych czapeczkach dosiadali je. Pasza nie miał czasu spowiadać się przed Makolągwą, który będąc, — jak się okazało — członkiem komitetu pociągnął ogorzałego towarzysza szkolnego na uprzywilejowaną trybunę. Ale tu nie miał nawet przyjemności zaprezentować go kolegom, bo mały ów gospodarz porządkował, ustawiał, nakazywał milczenie tak despotycznie, iż wszyscy w cichości stanąć musieli.
— Widzisz to gniade cacko — szepnął tylko Makolągwa do Paszy, oto tę, na któréj siedzi dżokéj w kurtce amarantowéj, czapeczka biała... to moja wychowanka miss Siddons, nazwałem ją tak od imienia sławnéj w dziejach teatru angielskiego artystki... bo to największa w świecie komedyjantka... Nie powiedziałżebyś, że prosto przybyła z West-End? albo chłopak, co na niéj siedzi? hę? nie myślałbyś, żem go sobie z Anglii wypisał prosto...? a to ta bestyja Grześ, którego przezwałem tylko Master-Porter...
— Nie lękam się ani lorda Palmerstona... tego kasztanowatego, który należy do księcia Nestora, ani lady Stanhope...
— Wszystkoście więc ponazywali po angielsku — rzekł Pasza Secygniowski.
— Jak widzisz — z szykiem! Goddam!! uśmiechnął się z pewną dumą Makolągwa — jednego konia na naszym tursie niéma z domowym nazwiskiem! z szykiem! po angielsku...
W téj chwili konie poszły, a za niemi ciekawe oczy widzów, którzy zatrzymali oddechy...
Miss Siddons... zrazu wysunęła się dobrze naprzód, Makolągwie uśmiéchały się oczy i usta... Wpół drogi jednak zrównał się z nią lord Palmerston... napędzać ją zaczęła lady Stanhope... Grześ zdawał się słabnąć...
— To komedyjantka! ja ją znam! zobaczysz! — szeptał Makolągwa...
Jakoż miss Siddons, dopuściwszy współzawodnika tak, że ją o pół głowy już wyścigał, puściła się nagle tak żywo, iż znowu zostawiła ich wszystkich za sobą i wśród burzy oklasków piérwsza, stanęła u mety... Palmerstona doczekano się dopiéro w sekund piętnaście i pół — wedle obrachunku sumiennego małego człowieka...
Ponieważ między jednym a drugim wyścigiem zostawało dosyć czasu, Makolągwa przedstawiał szkolnego towarzysza między innemi i księciu Nestorowi...
— Mości książę — rzekł — wprawdzie siedzieliśmy niegdyś na jednéj ławie, ale ja zostałem hreczkosiejem sochaczewskim, a ten pono paszą... czy kat go wié, czém? Jeśli się nie mylę, wraca z Egiptu, a jedzie do Kalifornii.
Książę Nestor, który znać umyślnie obojętnego chciał grać rolę, choć go bolało, że Palmerston tak wielki uczynił mu zawód, — rozpoczął rozmowę z Secygniowskim...
— Jakto? w istocie? — zapytał...
— W téj chwili jadę tylko do Londynu — odparł pasza, lecz bardzo być może, iż dotrę do Nowego-Yorku, skąd wprędce istotnie do Kairu wracać muszę...
— Cóż to pana tak pędzi? — spytał książę.
— Byłem niegdyś inżynierem, — odezwał się Secygniowski — jestem w przyjaźni z Lessepsem... zajmuję się teraz różnemi przedsiębierstwami... kanałami, drogami, telegrafami, zawiązywaniem dla nich spółek i towarzystw. Na stałym lądzie, mości książę już niéma tak dalece co zarabiać — tu wszystko obrachowane ściśle; w krajach, które się do cywilizacyi budzą, robią się olbrzymie rzeczy.
— Trzeba więc było do Japonii jechać — rozśmiał się książę Nestor.
— Byłem tam, mówiłem z Mikadą... zapewne przyjdzie czas na nią, ale brak wielu pojęć i narzędzi przygotowawczych.
— W Turcyi...
— Zużyta i wyeksploatowana! — rzekł z pogardą pasza.
— Więc cóż, do Teheranu może? — ciągnął książę daléj.
— To ubogi kraj mimo, że szach bardzo bogaty i dobréj woli. Znam osobiście Nurreddina, szczycę się jego łaską, — mówił żywo pasza... lecz cóż tam zrobić na przestrzeni, która się równa Francyi i Austryi razem wziętym, pięć milijonów głodnych mieszkańców... pustynie!!
— Byłeś pan tam istotnie? — spytał książę Nestor trochę zdumiony.
— Nietylko tam, zwiedziłem kawał Chin, osady angielskie w Afryce, Madagaskar, — wyspy oceanu południowego... a a pied a terre mam teraz w Egipcie...
Ruszył ramionami.
— Chcąc coś zrobić — dodał — ruszać się potrzeba...
Drugi bieg, w którym książę był zarówno interesowanym, gdyż klacz jego miss Fanny miała poraz piérwszy sił swych probować — przerwał zajmującą rozmowę. Pasza pozostał na trybunie i widocznie czynił na wszystkich sensacyją, opowiadaniem o kursach w Kairze.
Troszkę opodal od sąsiadów, na jednym z najlepszych miejsc widać było wielki świat niewieści, zwracający oczy w stronę loży sportsmanów. W téj chwili wszakże napróżno wejrzenia uroków pełne oczarowywać pragnęły. Sportsmanowie najczulszémi oczyma patrzyli na owe miss Fanny, lady Stanhope i Siddons, w kasztanowatych i karych sukienkach, od których kształtnych nóżek sława ich i zakłady zależały...
Jeden tylko książę Nestor może, miał dosyć czasu często spoglądać ku czarodziejkom i uśmiéchać się do nich... a na odpowiedziach niemych nie zbywało mu... Zdawał się równie obeznanym z tajemnicami sportu i różnobarwnéj grzędy kwitnących twarzyczek; równie go obchodziły konie i panie... A panie nie gniéwały się, iż dzielił swe serce między nie i owe zwierzątka nadobne, bo inni całkiem je dla nich zaniedbywali. Wolały podział, niż zapomnienie...
Raz nawet książę absentował się z loży areopagu, co obudziło niezmierne oburzenie w małym a czynnym człowieczku... i pobiegł szepnąć słów kilka hrabinie Leokadyi, słynnéj z piękności pani, któréj mąż jeden podobno ani wdzięków ani dowcipu ocenić nie umiał.
— Osobliwszy człowiek — moja droga, — odezwała się żółta stara panna, którąśmy poznali w salonie baronowéj, do swéj sąsiadki sztywnéj wielce pani w średnim wieku i z wysznurowanym bardzo stanikiem i ustami — osobliwszy człowiek któremu na wszystko czasu staje...
Mówią, że doskonały gospodarz i człowiek bardzo rządny, w towarzystwie aż nadto miły; dla kobiét ładnych adonis niezmordowany... koniarz namiętny, spekulator i przedsiębierca szczęśliwy... niby człowiek seryjo, niby młodzieńczyk płochy...
Schyliła się do ucha...
— Znasz kochana radczyni, choć z widzenia tę baletniczkę, którą przezwano Viperellą... istną żmijkę... siedzi nad nami, wyróżowana wszetecznie... Wystaw sobie, kocha się niby w Leokadyi, którą mąż zaniedbuje, do trzech przynajmniéj panien słodkie oczy robi... a metresą en titre jest ta Viperella... wiem to niezawodnie.
— Ale ja nie wiém, o kim mówisz! — syknęła, odsuwając się przerażona radczyni, któréj oczy i postać malowały obawę, aby téj skandalicznéj rozmowy nie usłyszano.
— A! jakże jesteś niedomyślna! — zawołała, śmiéjąc się, żółta panna — któżby to mógł być inny, jak nasz bohatér, ów ideał brukowy... książę Nestor... o którym nic nie słychać, oprócz głosów czci i uwielbienia...
— Przyznam się hrabiance — odpowiedziała Radczyni, iż i ja o nim nic oprócz pochwał nie słyszałam... To być muszą potwarze!! Ludzie są trochę złośliwi...
— To ty powiész w końcu i na mnie, żem złośliwa — śmiejąc się szydersko, poczęła prędko trzepać stara panna... a! nie było istoty serdeczniejszéj, więcéj pobłażającéj, łudzącéj się i łudzić dającéj łatwiéj nademnie, — dopóki mi się w końcu nie otworzyły oczy... Cóżem winna, że bliżéj przypatrując się ludziom, dostrzegłam te wszystkie fałsze białémi nićmi zaszywane, któremi się od stóp do głów okrywają!! Pokażże mi tu z nich jednego, co by był takim, jakim go Bóg stworzył, choćby jednego takiego, któryby śmiał głupotę nazwać po imieniu i nie kłaniał się pieczeni lub pięści... Patrz, moja droga, na to mrowisko ludzi... i znajdź mi jednego rozumnego i jednego poczciwego człowieka, a przebaczę reszcie, tak jak Pan Bóg grzesznym owym miastom chciał przebaczyć...
Roześmiała się stara panna, a Radczyni instynktowo troszkę się od niéj odsunęła... wiele oczu i lornetek skierowanych było w górę na Viperellę...
Biédne dziewczę przezwano tym nazwiskiem... choć może na nie nie zasługiwało. Bez ojca i matki, dziecię sieroce ulicy, wychowanka jakiegoś teatrzyku wędrownego... jakim cudem dostała się do baletu i zyskała na nim sławę i brylanty, solowe role i tłumy adoratorów — tego nikt wytłumaczyć nie umiał. Wyrosła, jak kwiatek wśród gruzów, którego ziarenko wiatry przyniosły, słońce wychuchało, rosa wypoiła, wietrzyk wykołysał. — Bosa i głodna, bita i poniewiérana, doczekała się wieńców, oklasków, zbytku, uczt, snów szczęścia, marzeń miłości — i mogła nawet miéć już wcale pokaźnego męża, gdyby chciała... Ale małżeństwo przerażało ją jeszcze. Długi głód dzieciństwa i młodości jeszcze nie był nasycony... chciała być królową, nim by została niewolnicą.
I była nią.
Gdy Viperella odziana mgłą przezroczystą, lekka jak puszek, wyginając się, jak kwiatek na łodydze, występowała na scenę, podskakując na drobnych nóżętach, ukradzionych gdzieś z pańskiego domu, z rączkami wdzięcznie zaokrąglonemi nad główką, któréj dwoje czarnych oczu pioruny rzucało, — na salę wśród widzów padało milczenie osłupienia — wstrzymywano oddéch, oczy wlepiały się w nią, jakby czarem ciągnięte... szaleli dla niéj młodzi, rospaczali starzy, wielbili wszyscy... a chmura bukietów i wieńców zasypywała ją wkońcu.. Viperella nietylko piękność zdobyła tam, gdzieby ją stracić była powinna, — nie była zręczną tylko bajaderą — tanecznicą z wdzięcznemi kształty i pokuśliwym uśmiéchem, — była to kobiéta, któréj znękanie fizyczne nie przeszkodziło rozwijać się duchem, wyrobić na osobliwszą jednostkę ludzką, na dowcipną, rozumną, przebiegłą i złośliwą kobietę... w któréj może czułość wielka zbroiła się ostremi kolcami, aby jéj nikt dotknąć nie śmiał. Viperella winna była swe imie nieubłaganemu sarkazmowi, którym ścigała szczególniéj tłumy swych adoratorów... Ciemną była biografija początkowa dziewczyny i początki zawodu. Sama ona mówiła o sobie, że głodem marła i przeszła wszystkie nędze i upokorzenia, jakie człowiek wycierpiéć może. Potem jednego jasnego dnia, a raczéj jednego jasnego wieczora zjawiła się na scenie w brylantach — strojna, pewna siebie, oczarowała wszystkich... O jéj stosunkach mówiono wiele i różnie; — nie była miłą, ani łagodną, tylko dla wybranych niewielu — dla tłumu zjadliwą żmijką być chciała... Sława dała jéj prawie niezależność: — miała na wszystko nawet na fantazyje dostatek... Wieczorami dwa razy w tydzień otwiérał się jéj salonik dla wybranych i cudy prawiono o tych godzinach, które na rozmowie z czarodziejką upływały.
Książę Nestor zobaczyć ją miał w teatrze; zachwycony został nią i jéj pięknością, zdawało mu się, że jak do balleryny nie potrzebuje innéj rekomendacyi nad swe imię, poszedł więc z wizytą i został odedrzwi odprawionym nielitościwie. Znalazł potem dobrego przyjaciela, który mu wstęp wyjednał, przeprosił Viperellę i odtąd — powiadano — żadnego jéj wieczora nie opuścił. Kronika skandaliczna szeptała, że oszczędny dosyć i bardzo umiarkowany w dogadzaniu swym fantazyjom książę, dla Viperelli nic nie żałował, chcąc serce jéj pozyskać. Doszedł jednak podobno tylko do tego, że całe miasto przypisywało mu bliskie bardzo stosunki z tancerką — ale w istocie nie miał u niéj innych przywilejów nad te, jakich liczni wielbiciele jéj używali. Nosił bukiety, robił kosztowne podarki, siadywał do późna w dnie, gdy przyjmowała, i mógł w świecie uchodzić za kochanka.
Przynajmniéj na wyścigach tych pokazywali sobie wszyscy Viperellę, jako ulubienicę księcia. Ale drudzy wymieniali hrabinę Leokadyją, jako wielce przez niego wyróżnianą wśród innych, a jeszcze inni dodawali: że kochał się i biegał około kilku panien i pań tak, że wśród tego mnóstwa, przedmiotu wyłącznego zapałów młodego magnata domyśléć się było trudno.
Całe jego życie i charakter były też zagadką dla bliższych nawet i poufalszych, którzy się przyjaciółmi jego zwali. Zgodzili się wszyscy na pochwały, na przyznawanie mu wielkich przymiotów, zdolności i dobrych chęci — nikt go jednak głębiéj nie znał, a z postępków nie było jeszcze można żadnego wniosku wyciągnąć. Spodziéwano się po nim wiele... przeważało dobre — zrażało tylko to, że się rzucał dziwnie fantastycznie w najsprzeczniejszych kierunkach, i poważny w zdaniach, w życiu był prawie płochym...
I tego dnia, choć książę znudzony siedział na trybunie w kątku, nie bardzo się ukazując i nie nastręczając na oczy, mimoto wiele z nich zwracało się ciągle ku niemu. Podsłuchawszy rozmów w gromadkach zebranych pod trybuną, najwięcéj było można o nim posłyszéć. Zajmował żywiéj nawet, niż bohaterowie dnia tego, niż Miss Siddons, Lord Palmerston, i całe owo stado rumaków po cudzoziemsku poprzezywanych.
Kiedyniekiedy podnosił się męski ćwikier z okiem ciekawém, aby się księciu przypatrzéć, a ileż żeńskich oczek słodziuchnych biegło ku niemu w nadziei spotkania. Na estradzie o nim mówiono tylko. Hrabinę i księżne i prezesowe różne i radczynie pokazywały go sobie palcami. Poważni ludzie upatrywali w nim przyszłą kraju nadzieję, człowieka, co miał dźwignąć agrykulturę i przemysł... przypisywano mu już projekty ogromne, które na rozwój ekonomiczny całych prowincyj skutecznie oddziaływać miały. Młodzież widziała w nim wzór i wodza, bo zabawą nie gardził; kobiéty miały nadzieję go usidlić, spekulanci podskubać, marzyciele skusić projektami, a poczciwcy spodziéwali się po nim dzielnego reformatora. Viperella tymczasem na górnéj ławce estrady, rozsiadszy się z właściwym sobie wdziękiem malowniczym, uśmiéchała się także niekiedy ku niemu, posyłając wejrzenie... z wyrazem niezrozumiałym... Złapanego po drodze niktby pono sobie wytłumaczyć nie potrafił. — Dla profanów mogło się ono wydać jakby litości i chłodnéj wyższości pełném... Nicby go w takim razie nie usprawiedliwiało... lecz któż rachuby kobiéce zrozumié! wiedzą one najlepiéj, czém wzrok dla kogo zaprawić!
Około Viperelli, jakby dla kontrastu — siedziała eksballerina, dziś modniarka, któréj poufałe towarzystwo nadało nazwisko niewytłumaczone dla obcych stosunkom zakulisowym ludzi — Utrapienia.
Utrapienie to było okrągłe, pulchne, rumiane do zbytku, a na czole nosiło całą siéć zmarszczek, pełnych frasunków. Nieszczęśliwa tanecznica, któréj zbytek zdrowia i pełne nadto kształty nie dozwalały umiłowanéj poświęcać się sztuce, wiecznie wzdychała do tego, by schudnąć i na deski powrócić. — Niestety! po każdych wodach i kuracyi nabywała ciała i musiała szyć suknie rywalkom. Ten los nieszczęśliwy duszę jéj goryczą i smutkiem przepełniał.
— Można ci powinszować, — mówiło, marszcząc się, Utrapienie — złapałaś sobie książątko... takie, o jakie dzisiaj trudno! Piękny chłopiec, bogaty i do rzeczy! Jaka ty jesteś szczęśliwa!...
— A znasz go, że tak chwalisz? — spytała Viperella.
— Przecie go cały świat zna! ludzie się odchwalić nie mogą — a ta jeszcze udaje, że jéj nie do smaku!! Wszyscy ci zazdroszczą.
— A! doprawdy! niéma tak dalece czego... śmiejąc się, przecedziła przez ząbki Viperella... Ale co ci się mam tłumaczyć!...
Założyła ręce na piersi i umilkła nagle.
Prawie w téj saméj chwili, przyjaciołka serdeczna hr. Leokadyi, dla któréj piękna pani nie miała tajemnic, pocichu, grożąc na starym pomarszczonym nosie, mruczała.
— O ty! ty! psotnico! no! no! — wiém ja, gdzie się twe oczki kierują... gdzie serduszko ucieka...
Złapałam wejrzenie... Entre nous, nie mogłaś lepszego uczynić wyboru... to perła wśród naszéj młodzieży.
— Nic nie rozumiem!! — skromnie odparła hrabina.
— Wolno ci nie przyznawać się, zwierzeń nie wymagam i nie potrzebuję, — dodała stara przyjaciołka. — To człowiek, którego przywiązania wstydzić się nie może żadna kobiéta... Ja ci winszuję i milczę...
Trochę daléj, żonie pewnego prezydenta mówiła siostra, wskazując trybunę.
— Przyznaj się? bukiet był od niego!! o! o! Cały wieczór siedział tylko przy tobie, i po cichuście szeptali a śmieli się... Kocha się w tobie — przysięgnę...
— Cicho! na Boga — odparła ściskając ją za rękę prezydentowa. Co ci się marzy!!
I tu książę Nestor był posądzanym...
W gronie mężczyzn, radca handlowy stojący z tabakierką w ręku i częstujący do koła tabaką, któréj już dawno w niéj nie było — mówił z zapałem:
— To człowiek! panie! takiego nam było potrzeba! Co za inteligencyja! jakie rzeczy pojęcie... Przedsiębierczy, śmiały! pełno projektów, ogromne piany... Zobaczycie, zakasuje on tu wszystkich! Kapitały ma, kredyt, zaufanie... miłość u ludzi, ochotę do pracy... o! o! z temi przymiotami wiele dobrego zrobić można...
Słyszałem go dziś na posiedzeniu piérwszém projektowanego banku przemysłowego... Słowo daję! osłupiałem! Takiego nam było potrzeba!!
— Ależ przecię hrabia Adam! — wtrącił ktoś...
Radca się skrzywił niesmacznie.
— Nie ujmuję! nie ujmuję! Mąż prawy, zasad pewnych, woli szlachetnéj — lecz nie ma pono téj rzutkości i tego bystrego oka, co książę...
— Mnie się coś tylko widzi — dodał z boku suchy referendarz w okularach — że nadto rzeczy razem przedsiębierze i zamierza... Widzę go wszędzie, słyszę o nim co chwila... Powinienby się skupić i ograniczyć...
— Proszę acana dobrodzieja — żywo chwytając za guzik od surduta referendarza, począł radca — nigdy swoją skalą ludzi znakomitych mierzyć się nie godzi! Dla innego człowieka, prawda, wyznaję, nie przeczę, tego, co ów zamierza i do czego się rzuca, byłoby zanadto... lecz czuje w sobie siły!! ho! ho!
— O kimże to mówicie? — spytał nadchodzący mecenas Piła, mężczyzna olbrzymiéj postawy, z bardzo małą głową, na któréj stérczał z wielkiemi skrzydłami kapelusz...
— O księciu Nestorze — zawołał radca...
— A! a! a! — rzekł mecenas pochylając głowę — to człowiek! o! to człowiek...
— Znasz go? — zapytał referendarz...
— Z widzenia i z reputacyi! — rzekł mecenas... a vox populi vox Dei...
— Cha! cha! roześmiał się za niemi świszczącym śmiéchem mały i suchy kolega mecenasa, rejent Szacki — cha! cha! Vox populi! Musi oddawna siedziéć w piekle, kto tę dykteryjkę wymyślił, wcale dla pana Boga nie pochlebną...
Odwrócili się wszyscy..
— Ale bo wstydzilibyście się stare androny powtarzać, — mówił daléj Szacki — niéma nic głupszego nad głos i opiniją ogółu. Prawdę widzi szczupłe gronko ciekawych, a tłum to zawsze trzoda baranów, panurga, która beczy in verba magistri!
Na tem się rozmowa skończyła. Wyścigi téż miały się ku końcowi, i słońce zniżało ku zachodowi. Nadzwyczaj dowcipny jakiś panicz wymyślił u nas zakończenie wyścigów, godne feodalnych wieków. Gdy panowie kończą poważne swe igrzyska i zasiądą ławy, ociérając pot z czoła... arena otwiéra się dla nieszczęśliwych pajaców, aby jaśnie wielmożnych zabawili karykaturą wyścigu... W zgrzebłych koszulach, boso oklep, na małych konikach, wśród śmiéchów pustych tysiąca świadków, ubogi ludek odegrywał komedyją!! Histoire de rire! Daje się za to Grzesiowi sto złotych, aby na pośmiewisko go wystawić w kontraście obok pańskiéj cywilizowanéj elegancyi, na jego biednéj szkapce, z rozczochranym włosem, ogorzałą twarzą i bosemi nogami! Jakie to wesołe! co za koncept wyśmienity! I w dodatku zabawka może uchodzić za filantropiją, a przynajmniéj za filhipią.. Jestto zachęta do chowu koni!!
Po tragedyi łamania karków w biegu z przeszkodami, macie farsę, doskonałą, pour desopiler la rate... Paradnie!
W chwili gdy Grześ, Maciek i Stach, a z niemi i jakaś Magda mają rozpoczynać bieganie do mety — nieopisana wrzawa i wesołość napełnia arenę...
Widzowie wstępują na ławki, na baryjery, na ramiona jedni drugim...
Kopnęły się konięta do bron przeznaczone... z kopyta... śmiała Magda kropi swojego biczyskiem, Grześ ją wyściga, schylony na karku biédnego srokacza... a panowie w białe glansowane rękawiczki biją pajacom brawo!!! Grześ piérwszy zdyszany dopadł mety, konia wstrzymał i z wielkiego impetu przez łeb mu się zwalił! E! grzmi dopiéro pole od tysiąca oklasków...
Książę Nestor dwieście złotych przeznacza sponte dla Magdy, zapewne dla zachęcenia dziewcząt wiejskich do wprawiania się w jazdę konną... Oklaski dla Magdy... oklaski dla wspaniałomyślnego dawcy.
Wszystko się wreszcie ruszać zaczyna... Lokaje krzyczą o powozy, policyja wstrzymuje zapędy woźnic, hałas się wzmaga, tłumy piesze odpływają zwolna ku miastu... Wyścigi powiodły się nadzwyczaj szczęśliwie, jeden tylko dżokéj nogę złamał, ale mu ją natychmiast opatrzono... Gorzéj, że Fanny wykopycona, a lord Palmerston bodaj ochwatu dostanie. — Hr. Ernest padł wprawdzie z koniem, przeskakując baryjerę, ale tylko głowę utrząsł mocno, a ludzie utrzymują, że takiéj, jak jego, głowie nic się złego stać nie może. Wszelka zmiana, jakiéj ulegnie, wyjdzie mu zawsze na lepsze...
Plac staje się coraz puściejszym; już i doróżki o kulawych koniach, obarczone na kozłach i napchane spektatorami zwolna opuszczają plac popisów... Na trybunie został tylko komitet, kilku dziennikarzów dopełniających notatki, i nieszczęśliwi zwyciężeni już nieco pocieszeni szampanem zaczerpniętym w bufecie.
Naprędce zbiéra czynny mały człowieczek papiéry swe, a twarz jego wyraża dumę ze spełnionego zwycięsko zadania, któremuby nikt inny podołać nie mógł. Spory toczą się jeszcze, o pół czy ćwierć końskiéj głowy... Wszyscy gorący udział w nich biorą.
Dziwna rzecz żaden z jeźdźców i z koni nie winien, każdemu jakiś fatalizm wyrwał pewne zwycięstwo. Wszędzie jest jakieś — gdyby.
Naostatek zabiéra się i komitet z trybuny, na ucztę z toastami wcześnie już zamówioną w najwykwintniejszéj restauracyi... Kosze szampana stoją zawczasu w lodzie, tourtlesoupe się dogotowuje, bordeaux ogrzéwa, i improwizacyje, mający expromptu wygłosić przy kieliszkach, odczytują po cichu... raz ostatni.
Wytworny powozik księcia Nestora, kawalerska amerykanka, którą zwykł sam powozić, stoi już za trybuną... Pasza Secygniowski właśnie się koniom przypatruje i mówi o stajni Kedywa; jakże gościa tak ekscentrycznego nie prosić na obiad, którego może być ozdobą i pociechą... Gentlemany z Makolągwą na czele porywają go pod ręce i sadzają do powozu à la Daumont, w którym część komitetu ma się dostać do miasta...
Słońce w czerwonéj tonie łunie na niebiosach... co chwila puściéj na placu stratowanym, zbitym i zasypanym pamiątkami wyścigów. Lekki wiaterek wieczorny unosi arkusze papiéru stłuszczone, karmelkowe kartki i połamane krzesełka... opóźniona służba dopija resztki po panach... Grześ i Magda, konie prowadząc w rękach, idą zwolna, z uśmiéchami na twarzach rumianych... oddając panom to szyderstwo, którém ich przyjmowano.
Bokiem ludzie się przekradają z dżokejem o złamanéj nodze na noszach... Dwóch ludzi podpiłych stoi za szopą z papiérosami w ustach, oba zdają się należéć do jednego dworu, sądząc po kroju skromnéj, ale pańskiéj liberyi.
— Człek się zmęczył, że nie idzie daléj — odezwał się jeden, ociérając pot z czoła — a tu jeszcze bież na drugi koniec miasta...
Dokończył ruszeniem ramion...
— O! patrzaj! a jam myślał — zawołał drugi, że to mnie tylko takie szczęście spotkało... No? z czémże...?
— Jeszcze dwa listy mam do odniesienia...
— Toż i ja... roześmiał się drugi — ale ty pono szczęśliwszy jesteś, bo nosisz bileciki do aktorki... a tam pewnie coś oberwiesz.., mnie się zawsze dostaje jaki papiér do radzcy, do prezesa, do jakiego starego safanduły, u którego się tylko w sieni wynudzić potrzeba...
— Myślisz, że jakby do aktorki, to ja co u niéj wskóram? E! jeszczem ani złotówki nie widział...
— Ja tego naszego pana nie rozumiem — odparł drugi... wszędzie ma interesa... bierze strasznie na rozum... a czego jemu brak? hę! Siedziałby i Pana Boga chwalił.
— E! e! jaki z ciebie prosty człek — odezwał się z pewną wyższością piérwszy. — On musi dla onoru pracować. — To panie ambitny człek... On tu wkrótce piérwszą rolę będzie grał i wszystkich weźmie za nos.
— A jakby... odezwał się naganiony — a jakby ich za nosy i trzymał, to co mu z tego przyjdzie?
Ruszyli ramionami oba.
— Dziewczyna ładna, widziałem ją, odrzekł piérwszy po cichu — ale to bałamuctwo nie potrzebne, żeby jéj bukiety posyłać!! Tfu!! Ma ich ona dosyć.
— Słuchaj! Jędrzéj, co ty o nim trzymasz?
— A ty?
Spojrzeli sobie w oczy i roześmieli się.
— Gadaj ty, co chcesz, — szepnął Jakób — on ich wszystkich w komysz zapędzi, umié chodzić koło ludzi! O! o! takiego komedyjanta tom jeszcze nie widział, jakem żyw... Do każdego mówi inaczéj i każdemu się inaczéj uśmiécha... i zdaje się, że innym tonem każdego gościa wita... Toć téż go wenerują...
— Ino cicho... bo jeszcze kto podsłucha, a nam co do tego!! aby płacił...
— I pewnie!!
To mówiąc, zwolna pociągnęli ku miastu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.