<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Orest Piętka, któregośmy spotkali w Berlinie, pracował teraz znowu, wróciwszy do kraju, wiodąc tryb życia czynny, dosyć odosobniony, z okiem i uwagą pilnego badacza wpatrując się we wszystko, co się wiło i kręciło dokoła.
Wiedział on téż oddawna o przybyciu Płockiego, urządzeniu domu, towarzystwie, które ściągał do siebie, o zręcznych zabiegach w pozyskaniu stosunków i staraniach postawienia się na stopie poważnéj. Zajmowało go to dosyć, był to dramat rozpoczęty, którego przebieg rad był śledzić z uwagą, nie cisnął się jednak w piérwsze krzesła i wolał być widzem zdaleka.
Znał on z dawniejszych czasów Płockiego dosyć, by przewidziéć, iż może być przezeń wciągniętym, użytym, zużytym i choćby na miazgę startym, gdyby mu się to na co przydało, wolał więc stać na boku. Nie zbywało mu na zajęciu, nie potrzebował pracy, widział przytem odrazu iż w robotach przedsięwziętych Płocki otoczył się zaraz ludźmi, którzy cały swój los jemu mieli być winni, przedewszystkiem zaś ubogą rodziną i dalekiemi powinowatemi. Chciał więc pozostać zdala i nie narzucać się człowiekowi, bez którego się wybornie mógł obejść.
Julijusz spodziéwał się może, iż dawny towarzysz, przyjaciel, powiernik tak bliski, przed którym, niestety, spowiadał się nieraz tak otwarcie, przyjdzie może doń i zechce skorzystać z jego wpływów i stosunków...
Było mu to do pewnego stopnia potrzebném, Piętka bowiem, przy całym swym sceptycyzmie i chłodzie, dla zdrowego rozsądku, nieposzlakowanéj uczciwości, pewnego rodzaju surowości zasad, jaką w nim widziéć chciano, używał jak najlepszéj opinii. Do sądu jego przywiązywano wagę, miał głos ceniony w zdaniu o ludziach, a choć stanowisko zajmował nie wybitne, istotnego znaczenia miał wiele.
Człowiek więc taki potrzebny był Płockiemu; trudno mu przychodziło, zwłaszcza w początkach, obejść się bez niego. Szło o to, aby go pozyskać, nie czyniąc wyraźnie piérwszego kroku. Rozumiał bardzo dobrze, iż kto czyni piérwszy krok, uznaje się w pewnéj zawisłości od tego, ku któremu idzie, a traci część siły swéj i powagi. Jako ekonomista autodydaktos wiedział i to, że towar żądany podchodził w cenie...
Byłby przyjął Piętkę pod pozorem dawnego koleżeństwa jak najserdeczniéj, lecz ciągnąć go sobie nie życzył. Spodziéwał się, że sam przyjdzie doń, rozpatrzywszy się we wpływowém jego stanowisku, zdobytém już z pomocą księcia Nestora...
Tymczasem upływały tygodnie i miesiące, Piętka uprzejmie bardzo witał się z nim zdaleka na ulicy, po kilka słów niekiedy rozmawiali z sobą — na odwiedziny czekał napróżno.
Raz więc, spotkawszy się z nim w teatrze, napomknął mu sam, iż się spodziéwa widziéć go przecię u siebie. Piętka podziękował, ale nie przyszedł; widząc się z nim znowu w ogrodzie, wymówił mu to Płocki.
— A czyż to się godzi, żebyś starego kolegi nie odwiedził nawet!
Ruszył na to ramionami Piętka.
— Miéj mnie za wytłumaczonego, rzekł, mało mam czasu a roboty wiele. Wieczorami idę gdzieś odetchnąć swobodniéj. W domu twoim bywają teraz ludzie inne stanowisko zajmujący w społeczeństwie, dla których ja nie byłbym zabawnym, a oni dla mnie także. I gatunek ten i egzemplarze są mi bardzo dobrze znane.
— Jużciż pozwól, że salon więcéj jest zawsze zajmujący, niż knajpa! rzekł Płocki.
— Przepraszam cię, odparł Piętka, to, co mówisz, dowodzi, że nigdy nie żyłeś z mikrologami i anatomami... Oni wprzódy nim sér wezmą pod mikroskop, dają mu przegnić, a najbardziéj zajmujące istoty znajdują w kale... Ja trochę jestem, jak oni.
To mówiąc, prędko pożegnał go Piętka, a Płocki powrócił do domu, rozmyślając, jakimby sposobem mógł go nieznacznie przyciągnąć. Miał teraz ku temu powód jeszcze ważniejszy. Piętka, człowiek bardzo zdolny, był właśnie w usługach przedsiębierstwa, które do pewnego stopnia rywalizowało z Płockim. Nie było to jeszcze głośno objawione współzawodnictwo, lecz dom znaczny, dawniejszy, wpływowy, z którym walka zdawała się Płockiemu konieczną, bo połączenie się było niepodobném.
Pan Julijusz odrazu radby był pochłonąć lub poodpychać wszystkich, ażeby zostać sam jeden lub przynajmniéj stanąć górą. Pierwszém więc zadaniem dlań było nieznacznie siły współzawodnikowi odbiérać, nimby na inny sposób począł pod nim dołki kopać. Piętka więc dwojako mu był potrzebny, ogołacał z niego przeciwnika i zyskiwał pomoc znaczną dla siebie.
Napróżno wyczekawszy się nań, aby sam przyszedł, postanowił ubocznemi drogami przyciągnąć go ku sobie.
Wieczór w resursie, w rodzaju tych, które się kilka razy w rok powtarzają regularnie na imieniny, jubileusze, rocznice zasłużonych i ulubionych osób, nastręczył Płockiemu sposobność zetknięcia się z Piętką. Obchodzono uroczystością przyjacielską, obiadem składkowym, wyjście ze służby publicznéj znakomitego profesora, który w długim zawodzie swoim zjednać potrafił serca wszystkich i szacunek ogółu. Płocki, który zapomocą ks. Nestora i pozyskanego uniżonością pewnego już schodzącego z pola finansisty, wcisnął się był w różne towarzystwa sfery, nietylko że nie unikał podobnych zręczności, ale ich szukał, dla zdobywania popularności, która jako narzędzie potrzebną mu była do jego planów przyszłych.
Zapisał się więc wcześnie i skwapliwie nietylko na obiad składkowy, ale i na puchar, który wielbiciele czcigodnego męża ofiarować mu postanowili. Chwytał zręczność każdą popisania się ze szczodrobliwością.
Piętka, maluczki człek, chodził na takie uczty, jako miłośnik obserwacyi, lubiąc bardzo bywać tam, gdzie się spodziéwał znaléźć podweselonych, skłonnych do otwarcia serc i piersi naościéż. I on więc ze swym się rublem zapisał.
W oznaczonéj godzinie znaleźli się wszyscy w wielkiéj sali, naprzeciw zastawionego stołu. Dostojny jubilat zajmował piérwsze miejsce, otoczony najświetniejszemi znakomitościami, które w uczcie udział brać raczyły. Każdy sobie obiérał miejsce sympatyczne. Płocki na ten raz, choć radby był może wsunąć się wyżéj pomiędzy matedory, odegrał rolę skromnisia i obrachował się tak, ażeby przypadkiem usiąść przy Piętce.
Uszło to przy stosownym manewrze i kołowaniu za traf szczęśliwy, a nawet Piętka na ten raz uwierzył w wypadek.
Rozmowa po maderze zaczęła się wielce ożywiona i przerywana tylko wesołemi niekiedy wykrzyknikami. Mówcy uprzywilejowani gotowali się do improwizacyi, odczytując pod stołem przyniesione karteczki, służba roznosiła półmiski. Płocki wsparł się poufale na krześle dawnego towarzysza.
— A to już téż nie do darowania, rzekł, pochylając mu się do ucha. Widocznie chyba stronisz odemnie i unikasz? Cóż? czybyś co mógł miéć do mnie? mów! Chciałem cię przedstawić mojéj żonie... mógłbyś czasem u nas chwilę przyjemnie, w dobrém towarzystwie przepędzić. Cóż to jest? co to ma znaczyć? Znać mnie nie chcesz?
— Ale to nic a nic nie znaczy oprócz tego, iż ja istotnie czasu nie mam, odezwał się Piętka.
— Ba! ba! mów ty to sobie, komu chcesz. Czasu nie mam! rzekł Płocki, to widoczny brak dobréj woli. Godziny jednéj czasu nie miéć dla odwiédzenia przyjaciela.
— Widzę, że w nowém swém położeniu, odpowiedział Orest, zapomniałeś o warunkach pracy, przez które sam przeszedłeś. Są zawody, w których zostają i dnie i godziny do poświęcenia upodobaniom, fantazyjom i uczuciom, ale są inne, w których się minuty liczą. Kto, jak wy, obraca ogromnemi kapitałami i ma tylko do obmyślania plan ogólny, temu na wszystko czas starczy; prosty robotnik, wykonywający szczegóły, musi się liczyć nawet często z godziną obiadu — a cóż dopiéro mówić o rozrywce!
— Wszystko to prawda, odpowiedział Płocki, jednak mimo to, mam do ciebie żal, bo mi szkodzisz w opinii.
— Ja? co ci się stało?
— Posłuchaj, szeptał Płocki spokojnie, starając się, aby rozmowa nie doszła sąsiadów. Nie jest to tajemnicą dla nikogo, żeśmy pracowali razem dosyć długo, że kierowałeś w znacznéj części najgłówniejszym moim interesem. Ludzie widzą, żeśmy się rozstali; jedno z dwojga więc, albo ty byłeś ze mnie niezadowolniony, albo ja z ciebie. Ty używasz dobréj i ustalonéj opinii, ja mniéj jestem znanym i zarabiam na nią. Sam powiédz, jaki wniosek ludzie wyciągną z rozdzielenia się naszego??
Bardzo wiele osób pytało mnie o to ze zdziwieniem, jak to? panowie nie razem?
Piętka słuchał, pijąc powoli, i odparł obojętnie.
— Możesz im odpowiedziéć przecię, że w czasie waszych wakacyj, czy studyjów, konkurów i ożenienia, gdy was tu nie było... Piętka nie mogąc odpoczywać i czekać, gdzieindziéj przyjął zobowiązania. Tém się wszystko wytłomaczy.
— Ja téż tak właśnie odpowiadałem, mówił p. Julijusz, a mimo to, rzuca to na mnie cień jakiś, bo nietylko, że nie jesteśmy razem w pracy, ale nawet unikasz mojego domu... zrywasz stosunki...
— Alem ich nie zerwał! tłomaczył się Piętka.
— Zatem, trącając kieliszkiem o stojący kielich towarzysza, odezwał się Płocki, zatem poprawże się...
Po chwili pochylił się znowu do ucha Piętki.
— Przyznam ci się, że nie w jedném brak mi twéj rady, ręki i głowy... Mam kilka znacznych interesów napiętych już i bliskich rozpoczęcia... Na ludziach mi nie zbywa, ale — ale, wolałbym miéć do czynienia z kimś, kogo znam, komu ufam.....
— Serdeczne dzięki, odezwał się Piętka. Jestem związany umową, a o łamaniu jéj ani mi się godzi pomyśléć. Człowiek, z którym mam do czynienia, prawy jest i znany...
W téj chwili, rzuciwszy okiem na siedzącego obok towarzysza, Piętka spostrzegł na jego twarzy wyraz tak złośliwego szyderstwa, ironii, niedowierzania... iż na chwilę przerwał mowę i nie dokończywszy, spytał:
— Czy masz co przeciwko niemu?
— Ja? skądże wnosisz?
— Z twarzy twéj! uśmiéchnąłeś się, słysząc pochwały?
Płocki pokiwał głową i dziwnym tonem żartobliwym tłomaczyć się począł.
— Nie mam przeciwko niemu nic a nic! Człowiek używający takiéj reputacyi, talentów, prawości, szlachetności et caetera, et caetera! Jakżebym ja znowu, ja, homo novus, śmiał się porywać na tak ustaloną opiniją, na uznane zasługi, na tak powszechnie szanowanego męża!!
Słowa te, tonem szyderskim wypowiedziane, pocichu, zniecierpliwiły Piętkę, poruszył się na krześle.
— Mów otwarcie! zawołał natarczywie.
— Nic do powiedzenia nie mam! roześmiał się Płocki. Jakżebym mógł! jakżebym śmiał...
Wychylił szybko kieliszek, oczy mu zabłysły..
— Pamiętasz Piętko nasz wieczór ostatni.. rzekł, głos zniżając, byłem z tobą otwartym... no, i dziś innym być nie chcę... Porwać się teraz jeszcze na tego olbrzyma nie mogę, ale go nienawidzę... Tamuje mi drogę, spotykam go wszędzie... zawadza mi... W naturze mojéj leży, dobijać się stanowiska, które on zajmuje, a więc albo on, albo ja padnę... ale walczyć z nim muszę...
— Rozumiem to, uśmiéchając się, z kolei odezwał się Piętka, ale nie pochwalam. Możesz iść z nim razem... chętnie ci poda rękę...
— Nie! nie! nie! ale dosyć o tém, a raczéj zanadto! zawołał Płocki. Stanowisko, które on zdobył, ja muszę osiągnąć...
Per fas et nefas? spytał Piętka...
— Środki? co znaczą środki! zaśmiał się Płocki. Jezuici byli ludzie rozumni — cel jest wszystkiém...
Byłby może więcéj jeszcze jaką powiedział niedorzeczność, gdyby właśnie w téj chwili szmer nie powstał na sali. Piérwszy orator, mający wnieść zdrowie jubilata, powstał zwolna z kielichem w ręku... runęły krzesła, podnieśli się biesiadnicy, i po krótkiém zamieszaniu a wrzawie, nastąpiła cisza oczekiwania.
Stary profesor miał minę skazanego, stojącego pod pręgierzem...
Orator rozpoczął swój Spech. Kto jeden raz w życiu słyszał taką mowę, porównał z nią następne, wié, że są wszystkie na jeden sposób, w jednéj formie stereotypowéj ulane...
Różnią się tém tylko, że są jak ciastka na rozmaitych zapachach wanilii, cytryny, cynamonu, bobkowych liści i pomarańczowego kwiatu pieczone, autor nadaje im wonie różne według potrzeby.
Jeżeli jubilat zajmował się nauką, wynosi się znaczenie jéj dla ludzkości i dla kraju, wielkość posłannictwa i t. p.; jeżeli urzędował, sławi się jego bezinteresowność, miłość sprawiedliwości, opiekę nad pokrzywdzonemi, straż ogólnych interesów; jeżeli pięćdziesiąt lat sprzedawał pieprz lub żelazo, broni się niesłusznie zapoznanego handlu, téj żywotnéj sprężyny i t. d... ad infinitum. Autor może téż przyprawę osmarzyć patetycznym i wzniosłym, dowcipnym lub humorystycznym tonem... upiec to ciastko z szumnych wyrazów, jak z pianki, uczynić je zwięzłém i archaicznego stylu, nasadzić poezyją, jak migdałami. Prawdziwie oryginalnych mów niéma, przebrało się form i myśli, nadużyto owacyj!
Jak zwykle piérwsze, przemówienie oratora, łysego i dosyć otyłego mecenasa, wzniosłe było i poważne, rozczulające, poruszające do głębi. Dostojny jubilat, okadzany tak silnie, iż mu się trybularzem kilka razy w nos dostało, po winie biorąc to wszystko na seryjo do serca, miał rzeczywiste łzy na oczach, sięgnął po chustkę do kieszeni, i to było tryumfem dla mówcy, gdy razem oczy i nos zakatarzony ociérać zaczął...
Spostrzegłszy ten ruch, znamionujący pożądane zwycięstwo, mecenas zaczął głos coraz bardziéj podnosić, grzmiał — wymowa jego stawała się coraz ognistszą, zapał wzrastał... słuchacze, których od długiego stania nogi bolały, zaczęli okazywać współczucie ogromne, ażeby niém koniec przyspieszyć, wreszcie biesiadnicy zmusili niejako mówcę do zakończenia. Ci, przed którymi butelki stały próżne, w drżących już dłoniach popodnosili w górę kielichy, obléwając się winem... i zagrzmiał chórem, jak wystrzał działowy: Vivat! vivat!...
Jubilat płakał, ściskał z kolei wszystkich, poszedł całować mówcę, a gdy się nieco uhamowało wzruszenie, zabrał głos drżący, cichy, pokornie dziękując za tę cześć niezasłużoną, któréj pamięć miała mu towarzyszyć do grobu... Nie przypisywał on tego swym zasługom, czuł, jak mało uczynił, choć wiele dokonać pragnął... i t. d. i t. d.
Płocki należał do najzapaleńszych wiwatników, Piętka wypił swój kielich, uśmiéchnął się i usiadł... Rozmowa byłaby się może zawiązała na nowo, ale po piérwszym mówcy, występował już drugi, i okrzyk: panowie! panowie! usiłował gwar przytłumić...
Ten drugi był znanym humorystą, na twarzy jego igrał trefny dowcip i wesołość urzędowa, nim usta otworzył, twarze się śmiały, a podochoceni goście na kredyt zaczynali się uśmiéchać... popłynęły tedy dowcipy, przerywane to oklaskami, to wybuchami, to wtrącanemi dodatkami, wiedziano z góry, iż improwizowanym rymem dokończy... W ciszy słuchano oratora... służący ze stygnącém pieczystem odpoczywali pod kolumnami... słuchając i podziwiając...
Nie skończyło się na tém, wino otwiérało usta i dodawało odwagi, przymawiali się różnie różni, krótko i długo, ucinkowo i polemicznie, zagadnienia tryskały z szampana, wrzawę coraz trudniéj stłumić było, mówili wszyscy razem... śmiéchy homeryczne towarzyszyły lodom i deserowi... Serdeczność panowała największa, nieprzyjaciele wino sobie leli za kołniérze, ściskając się i poprzysięgając wiekuiste przymierze. Niektórzy emancypowali się i wstawali z krzeseł, inni rozmową głuszyli spóźnionych mówców.. Piętka patrzał, badał i uczył się tego występowania charakterów, które wino wyrzuca na wiérzch. Płocki zwrócił się do zamyślonego kolegi.
— Cóż ty tam tak studyjujesz helotów nieszczęśliwych? zawołał. Nie ciekawy to widok. Ponieważ mnie los szczęśliwy zbliżył dzisiaj do was, korzystam z tego i przypominam, nim się rozejdziemy, że czekam na twą wizytę.
— Dziękuję! będę! lakonicznie rzekł Piętka.
— Nie, na tak ogólnikowém przyrzeczeniu poprzestać nie mogę, odparł p. Julijusz. Każesz mi na siebie czekać miesiące. Przyjdź do mnie na obiad, będziemy w kółku domowém — kiedy?
— Dzień naznacz...
— A więc, we czwartek, podchwycił Płocki, biorąc go za rękę. Ja, ty, żona moja, ktoś domowy, więcéj nikogo... Obiad jémy o piątéj.
Na tak życzliwe zaproszenie nie można było inaczéj, jak wdzięczném odpowiedziéć przyjęciem. Dokonawszy tego dzieła, Płocki się wymknął, bo miał jeszcze kilka różnych drobnych do wykonania manewrów.
Naprzód postanowił się zbliżyć do tego, którego za swego antagonistę uważał, uśpić go uprzejmością, grzecznością, pokorą, potem gotował się pewne słówko na próbę rzucić w ucho jednéj znaczącéj osobie, dla zbadania jéj usposobień, w ostatku parę maleńkich a ruchawych figurek potrzebował sobie zjednać uściskiem ręki, cygarami, okazywaniem wielkiéj czci i czułéj przyjaźni... Przygotowany był także hrabiemu Adamowi wygłosić swą teoryją pracy dla dobra powszechnego, a ks. Nestorowi, który go w świat wprowadził podkadzić wdzięcznością. Wszyscy ci byli mu jeszcze potrzebni. Jak wybrany Syxtus, podpiérał się na tych kulach, które miał odrzucić, gdy tylko uczuje, że się już bez nich obejść może.
Piętka rozumiejący go doskonale, odgadujący każdy ruch i cel jego, nie spuszczał z oka zręcznego robotnika... i zabawiał się tą zabiegliwością niezmordowaną, tą rachubą doskonałą... Płocki do każdego umiał przemówić inaczéj, trzeba było widziéć, z jaką zręcznością, niby nieumyślnie znajdował zawsze tego, kogo potrzebował, jak kołował, nim się zbliżył, jak zmieniał ton, ruch, mowę, minę, głos, zastosowując się do interlokutorów swoich, jak niknął w tym tłumie i wypływał na wiérzch, jak drobniał i wyrastał. Wszystko to dla nieubłaganego postrzegacza było jasném, choć reszta widzów cale się tych sztucznych obrotów nie domyślała.
Najdłużéj zatrzymał się Płocki przy hrabi Adamie, który sam do niego przyszedł, uprzejmie podając mu rękę. Zyskanie sobie dobréj opinii u tego człowieka, posiadającego szacunek ogółu i wiarę u ludzi, należało do najgorętszych życzeń Płockiego. Księcia Nestora, który tak głęboko nie wglądał w ludzi, już był pewnym, hrabiego Adama pozyskanie gotów był największą okupić ofiarą.
Niepokalana prawość i zacność charakteru czyniły go potęgą.
Narzucać się mu było niebezpieczném, zręcznie więc tylko zabiegał tak w drogę hrabiemu, aby mógł mu wykładać swe wzniosłe teoryje, zasady, przekonania tak dobrane, aby zupełnie z teoryjami, zasadami i przekonaniami hrabiego się zgadzały.
Nie popełnił wszakże téj omyłki, aby je całkowicie jednakiemi przedstawiał, to by go było zdradziło, przetykał ten wątek osnuty umiejętnie nieszkodliwemi waryjantami; kierował rozmową na polemiczne kwestyje, a kończył je pełném uniesienia porozumieniem i przyzwoleniem... Hrabia, człowiek dobréj wiary, brał to za dobrą monetę.
Spór zawsze wyrastał z niedokładnego oznaczenia przedmiotu, z obojętnego wyrazu, a hrabia z wielką pociechą ducha przekonywał się w końcu, że ten znakomity człowiek, podzielał jego społeczne i ekonomiczne zapatrywania się.
Po obiedzie tym, nic dziwnego, że Płocki, oświadczając się z najżywszém uwielbieniem dla hrabiego „męża tak krajowi zasłużonego“, chwycił jego dłonie i wyraził gorące życzenie posiłkowania kiedykolwiek czynnego w zbawiennych jego dla rozwoju krajowéj pracy zamiarach...
Tak samo antagonistę swego, o którym Piętce mówił, że go nienawidził, zaręczał o czci i uszanowaniu, księciu Nestorowi wynurzył dozgonną wdzięczność, eksministra zdziwił dokładną nader znajomością jego zasług dla kraju, których ludzie tępi i zacofani ani dojrzéć, ani ocenić nie umieli i t. p. Umiał tak sobie pozyskać wszystkich. A gdy pewien wesoły księgarz wniósł jakąś składkę na stypendyjum, Płocki, puściwszy przodem innych, przysłuchując się cyfrom, obrachował się, aby sponte, niby nie wiedząc, co kto dał, zapisać się z sumą większą, niż wszyscy...
Szmerem sympatyi powitano gorące to jego wystąpienie, w którém rachuby nikt się nie domyślał...
Tak interesa swe skutecznie tym obiadem podźwignąwszy, Płocki, rad z siebie, wymknął się ku domowi, a towarzystwo powoli napływać zaczęło, zostawiając tylko przy stolikach wista zwykłych gości powszednich.
Piętka z dziwném uczuciem, pociągnął zamyślony ku swéj kawalerskiéj kwaterze.
Nadszedł ów zapowiedziany czwartek.
Przed godziną piątą gospodarz domu był w saloniku swym, rozliczając, jak mu wypadało przyjąć dawnego towarzysza, jakim tonem, rozmową, obejściem... Wybiérając z dwojga między skromném a dobroduszném przyjęciem, a pańską nieco prozopopeją, z pewnych sobie wiadomych względów przeniósł ostatnią.
Ponieważ żona, jak wszystko, co otaczało tego człowieka, musiała ściśle spełniać jego rozkazy, przepisał zręcznie p. Julijusz nawet strój, jaki ona tego dnia wziąć miała. Obiad zadysponował sam także, nie wykwintny do zbytku, lecz imponujący, smaczny jednak i wedle wszelkich prawideł gastronomicznych ułożony..
Dziwnym trafem, czy rachubą zdało się Płockiemu zaprosić na ten dzień swojego antagonistę a pryncypała Piętki, który się wymówić nie mógł od przyjacielskiego obiadu. Był to człowiek poważny, surowy, trochę na pozór chłodny, lecz w rzeczy pełen serca, z którém się tylko popisywać nie lubił. Poznamy go bliżéj w ciągu naszego opowiadania. Oprócz niego, tylko sekretarz Płockiego, pokorne narzędzie bierne, anima damnata, miał usiąść z niemi do stołu.
Sekretarz zwał się Wytrychiewicz...
Płocki władał nim, jak chciał, despotycznie rządząc, z mocy jakiéjś tajemnicy niezbadanéj, która mu go zaprzedała. Wytrychiewicz wyglądał, jak z krzyża zdjęty, blady, mizerny, a że był ospowaty i przed ospą od natury przy wyjściu na świat niezbyt miłemi rysy obdarzony, czynił tém honor sercu gospodarza, który tak niepowabną istotę trzymał przy sobie.
Płocki téż dawał do zrozumienia, że tego biédnego człowieka prawie przez litość cierpiał przy sobie.
Piętka punktualny, jak zégarek, stawił się na oznaczoną godzinę, ubrany wedle wszelkich prawideł i w białych rękawiczkach.
W saloniku imponującym swą kosztowną prostotą zastał już pana i panią domu. Julijusz przedstawił go pięknéj gospodyni, jako najlepszego przyjaciela. Była to młodziuchna kobiéta, dosyć nieśmiała, pięknych rysów twarzy, która się wydawała ze swego losu szczęśliwą i jak w tęczę patrzała na męża, odgadując myśl jego.
Pan Werndorf, pryncypał Piętki, trochę kazał czekać na siebie, lecz i ten przed upływem kwadransa łaski, stawił się, przepraszając bardzo, bo mu się coś w powozie zepsuło.
Kilka słów grzecznych powiedziawszy gospodyni, odwrócił się i, trochę zdziwiony bytnością Piętki, podał mu rękę uprzejmie.
— Widzę, że pan niespodziéwałeś się mnie tu zastać, śmiejąc się, rzekł Orest, ale my z panem Płockim, jesteśmy dawni, od szkół jeszcze towarzysze...
— Tak jest, dodał gospodarz, pracowaliśmy téż razem, póki pan mi go nie odebrałeś... czego panu winszuję i zazdroszczę...
Werndorf, jedna z potęg finansowych kraju, człowiekiem był rysów twarzy wybitnych, przypominających stary typ du bourru bienfaisant, wydawał się nieco szorstkim, rubasznym, żywym, ale był widocznie takim, jakim go Bóg stworzył, i nie zadawał sobie nigdy pracy malowania się do gości.
Piętka, widząc ich obu z Płockim na jednym planie, obok siebie, piérwszy raz dostrzegł, że to były dwie natury, dwie istoty wręcz sobie przeciwne, różne i zmuszone być w ciągłym sporze. Płocki był, czem chciał, mienił się, jak kameleon; Werndorf mógł być tylko sobą. Dla pilnego postrzegacza typ to był nadzwyczaj zajmujący. Słysząc o nim, o jego wielkich i szczęśliwych przedsiębierstwach, o przenikliwości i rozumie, o kolosalnéj fortunie, jaką winien był sam sobie, można go sobie było wystawiać więcéj skomplikowanym, przebieglejszym, dyplomatą, naturą jakąś szczególniéj do walki uorganizowaną; natomiast był to człowiek prostoty pełen, niemal dobroduszny i łatwy w obejściu... Czoło świadczyło o inteligencyi, oczy i twarz jaśniała rozumem, w obejściu się tylko znać było, że się czuł do niezawisłości, jaką mu dawało imię i majątek, a ludzi ważył nie ich położeniem towarzyskiém, ale wartością wewnętrzną.
Człowiek ten, jakieśmy powiedzieli, wszystko był winien sam sobie, wykształcenie, majątek, nieskalaną reputacyją, i szacunek ogólny, jakiego używał, miał téż prawo ufać nieco siłom własnym, i to się w nim przebijało.
W obec niego małym jakimś, przybitym i drobnym wydawał się Płocki. Piętka, porównywając ich, uderzony był różnicą dwu typów, z których pierwszy wyrażał zdrową siłę, drugi skrytą przebiegłość.
— Zaprawdę, rzekł w duchu, jeśli przyjdzie do walki między niemi, będzie ona ciekawą i w nauczające rezultaty płodną.
Przy stole rozmowa była lekka i wesoła. Płocki, który się rzadko spotykał z panem Werndorfem, korzystał ze zręczności, aby się pochlébić już zawartemi stosunkami, dosyć niezręcznie on i żona wspominali ciągle o księciu Nestorze, o hrabi Adamie i innych znakomitościach arystokratycznego obozu. Werndorf z niemi wszystkiemi był oddawna bardzo dobrze, ale jak ich nie szukał, tak się téż z niemi nie chwalił. Owszem wszędzie o ludziach przy wielkiém umiarkowaniu wyzwany, okazywał stanowczość wielką i nie taił się z opiniją o nikim.
Płocki rozpoczął, wspomniawszy o ks. Nestorze, głosić jego pochwały, Werndorf milczał.
Po długiéj apologii, gdy potwierdzenia czekał, Werndorf dokończywszy jedzenia, odezwał się krótko i stanowczo.
— Jeżeli tak znakomitym i wielkich nadziei znajdujesz pan księcia, jakichże słów dobierzesz dla hr. Adama?
Gospodarz zdziwił się trochę.
— Zdaje mi się, że też same starczą dla obu!
— Tak pan sądzisz? spytał Werndorf, więc stawiasz ich z sobą na równi?
Płocki zmieszał się znowu.
— Ja nie ujmuję żadnemu z nich, rzekł chłodno Werndorf, ale hrabia Adam jest już nam tu dawno i dobrze znanym, ks. Nestor nowym, młodym i mimo najlepszych chęci, oprócz chęci, dotąd niewiele mającym za sobą.
Niech pan nie sądzi, dodał, ażebym mu ujmował, chciałbym tylko między niemi dwoma naznaczyć różnicę.
Piętka, który nikogo oszczędzać nie potrzebował, a gdy go za język pociągnięto, wygadywał się chętnie, podchwycił żywo.
— W ogólności, rzekł, nawet Plutarchowi nie bardzo się udawały paralelle, a mnie się zdaje, iż dwa te charaktery nie dają się nawet przy sobie postawić.
Książę Nestor ma jeszcze całą gorączkę młodości, gdy hrabia Adam wiele przeżył, i wytrwał do końca takim, jakim był dotąd. Z piérwszego może wylecić motyl, ćma, nie wiém już co, gdy hr. Adam jest z pewnością jedwabnikiem... i nim zostanie na zawsze...
Werndorf podchwycił porównanie do jedwabnika i przyklasnął mu, Płocki się nie sprzeciwiał, ale powiedział sobie w duchu, iż z ostrożnego słówka Werndorfa w potrzebie potrafi coś wysnuć.
Draźliwy przedmiot wkrótce sama pani zmieniła jakąś interpelacyją na inny. Mówiono o teatrze, śpiéwakach, operze, Modrzejewskiéj i Żółkowskim, Bakałowiczowéj i Rapackim.
Nieszczęśliwy Wytrychiewicz, posadzony na szarym końcu, jadł, słuchał, oczyma się przypochlébiał i uprzedzał skinienia pani, która się nim posługiwała.
W pół obiadu, który się dosyć długo przeciągnął, naprowadził gospodarz tak rozmowę, niby przypadkowo, aby módz znowu uskarżyć się na odstępstwo Piętki i oddać mu należne pochwały...
Przeszli potém powtórnie do społeczeństwa i wydatniejszych osobistości. Piętka zamilkł. Płocki natomiast, któremu stosunków z księciem Nestorem i hrabią Adamem mało było, który pragnął zyskać zupełne prawo obywatelstwa, nie wysłużywszy się jeszcze... ostro się wyrażał niemal o wszystkich... przebieżono cały szereg imion, do każdego umiał przypiąć łatkę zręcznie... zawsze się zasłaniając kimś, od kogo to słyszał.
— Szanowny pan, odezwał się do Werndorfa, nie masz powodu, jak ja, utyskiwać na brak gościnności i uznania. Ja, człowiek nowy, widzę tu stosunki inaczéj, bo są dla mnie nowemi. Uderzają mnie i rażą. Jest to kraj długą anarchiją i patryjarchiją zdezorganizowany, europejskie pojęcia wartości ludzi i pracy są mu obce; społeczeństwo dzieli się jeszcze na klasy uprzywilejowane i sponiewiérane, prawo rozbija się tu o żelazny obyczaj, utrwalony wiekami, przybysz, choćby rozum i złoto przynosił w posagu, będzie zawsze podéjrzanym przybłędą... Tu przy postępie nawet zostaną na długo ślady przeszłości. Nasz zawód, ludzi — propagatorów trudu, przemysłu, czynu, trudniejszym jest, niż gdziekolwiek indziéj. Społeczność, nawykła wiekami używać, nawet zmuszona do pracy lub znęcona nadzieją zysku, bierze się do niéj bez zamiłowania, dla tego tylko, aby co prędzéj, coś zarobiwszy, próżnować, zbytkować i używać mogła. Człowiek, który zawód jakiś obrał sobie za życie całe i poślubił, jest tu w pojęciu ogółu zawsze jakąś niższą istotą, bo ogół ten rozumié pracę, jako jakieś skaranie Boże a nie błogosławieństwo, apostolstwo nasze jest razem męczeństwem.
Werndorf słuchając, uśmiéchał się. Płocki to, co mówił, nie z siebie brał, głosił rzeczywiste prawdy, pożyczane z różnych ust, ale jaskrawo i bezwzględnie, sądził, że niemi zyska sobie pochwały Werndorfa. Omylił się na tém...
Szanowny panie, odezwał się starszy doświadczeniem i szczéry współzawodnik, znam kraj ten i położenie, wady jego i zalety nie od dzisiaj, mogę panu zaręczyć, że jest na drodze postępu. To, o czém pan mówisz, było, dziś się stosunki znacznie na lepsze zmieniły. Wiele pojęć fałszywych wytrzebiono; inne wyschły same, bo im podsycających soków nie stało. Suma pracy krajowéj jest daleko większą, niż kiedykolwiek była, lekkomyślne używanie nierównie mniéj powszechne. Ludzie takich imion, jak książę Nestor i hrabia Adam, imion, które się wprzód nigdy w żadném przedsiębierstwie nie ukazywały, lękając się skalać pracą i spekulacyją, dziś wspólnie z nami jednemi idą drogami.
— A długo to potrwa? spytał Płocki, uśmiéchając się, nie znam ludzi mniéj wytrwałych i zrażających się łatwiéj. Opowiadaliście mi o owym amerykaninie, który na petrolu trzy razy robił milijonową fortunę, trzykroć ją tracił i miał odwagę rozpocząć dorabianie się po raz czwarty od kilkudziesięciu dolarów. Tu całkiem odwrotnie, niéma człowieka, któryby przez całe życie wytrzymał nawet w zawodzie, w którym mu się powodzi najszczęśliwiéj, niéma rodziny, któraby przez dwa lub trzy pokolenia, jednemu wierna zajęciu, wytrwała. Zakładają się domy i firmy i pryskają, roztapiają, lub ustępują, bo charakter nie dozwala im ani stanowczéj stoczyć walki, ani z przeciwnością się wziąć za włosy, ani się pomyślnością nie upoić, ani pokochać pracę dla pracy...
Nic się tu częściéj nie słyszy, nad ów z francuskiego tłomaczony frazes, który stał się aż nadto polskim, mam tego dosyć! Każdy tylko za zmianą, za nowością, i gdy się czego doskonale wyuczył, korzysta z tego, ażeby się zająć zaraz czémś inném, a o czém nie ma najmniejszego wyobrażenia. Niéma człowieka, coby się nie czuł zdolnym do wszystkiego, każdy szlachcic gotów przyjąć tekę ministra finansów, a lada ekonom mógłby być jenerałem.
Płocki mówił tak rzeczy oklepane, podsłuchane, ale głosił w sposób dosyć zabawny. Werndorf się chłodno uśmiéchał.
— Jesteś pan pesymistą, dodał w końcu, a to dowodzi, że masz téż w sobie wsiąkniętéj nieco natury tego kraju. Nigdy o niczém rozpaczać nie należy, ani wyszukiwać samych stron czarnych, ale badać trudności dla tego, aby z niemi walczyć.
— Ja téż to tak rozumiém, poprawił się gospodarz. Gdzieindziéj wszakże walka ma okréślone warunki i granice, tu ona zabiéra życie całe, wciska się do domu, nie daje chwili odpoczynku. W Berlinie mam ją na giełdzie we współzawodnictwie przedsiębierców, tu mnie ona ściga na ulicy, wkrada mi się do salonu, wciska w nocy pod poduszkę, nie dozwala ani tchnąć, ani się orzeźwić. Przybiéra wszelkie możliwe fizyjognomije, splata się z życiem.
— Wiész pan co, odparł spokojnie Werndorf, jeśli tu walka tak mu się trudną wydaje, dla czegoż nie przenosisz się do Niemiec?
Uśmiéchnął się i sam dokończył po chwili:
— Dla tego, że tu téż zyski są daleko większe, nietylko pieniężne, ale moralne, nie tylko finansowe i osobiste, ale społeczne. Pionier, który z siekiérą i wozem wjeżdża w puszczę amerykańską, doskonale wié, że go tam czekają grzechotniki, bawoły i dzicy indyjanie, ale zdobywa kraj, tworzy świat nowy, pustynią zmienia w warsztat pracy ludzkiéj... zdobywa ludzkości prowincyją nową... My tu powinniśmy z tém samém uczuciem pracować.
Wstano od stołu. Płocki odpowiedział tylko jakiemiś ogólnikami. Piętka się uśmiéchał. Przeszli do salonu na czarną kawę, a w chwilę późniéj do gabinetu gospodarza domu, w smaku odrodzenia, przybranego ślicznemi szafami biblijotecznemi.
Werndorf wkrótce jakoś spojrzał na zégarek i oddalił się. Piętkę, który już także brał za kapelusz, gospodarz niemal gwałtem przytrzymał. Zostali sami, bo Wytrychiewicz dawno się już ulotnił w czasie czarnéj kawy, nie dopuszczano go do palenia cygar w obecności pryncypała.
— Cóż ty mówisz o tym twoim Werndorfie? Zapytał szydersko Płocki.
— Mało znam jemu podobnych ludzi, odpowiedział Piętka, może się podobać, lub nie, ale szanować go trzeba. Jest to człowiek z jednéj bryły, zdolności wielkie, charakter prawy...
Płocki słuchał chciwie, patrzał, zaczynał się uśmiéchać, brwi mu drgnęły, zbliżył się do Oresta.
— E! starzy koledzy, mówmy szczerze! Dałeś mu się olśnić! Co do mnie, im więcéj w nim widzę zdolności, im bardziéj wyższość jego uznaję, tém nieuchronniejszém znajduję walczyć z nim. Obok niego miejsca dla mnie niéma.
— Jest, ale skromne.
— Skromném się nie zadowolnię.
— Jako dawny kolega i życzliwy człowiek, dodał Piętka, czuję się obowiązanym cię przestrzedz, że porywać się do walki z nim, jest to zgotować sobie porażkę niechybną.
Płocki śmiać się począł, lecz śmiéch jego był nieszczérym i pokrył nim gniéw i zniecierpliwienie.
— To znaczy, rzekł, że ty mnie wcale posiłkować nie masz ochoty.
— To by ci się na nic nie zdało. Silniejsi daleko sprzymierzeńcy, rzekł Piętka, nie dadzą ci zwycięstwa. Sprawa twoja jest sprawą ambicyi tylko.
— Nie, to osobista obrona, to walka o byt, mówił Płocki, to konieczność położenia. Jeden z nas dwu musi z placu ustąpić...
Zaczął niespokojnie chodzić po pokoju.
Piętka znowu brał za kapelusz, powstrzymywał go.
— Przy tobie myślę głośno, wiém, że ty mnie nie zdradzisz!... Jestem zmuszony do walki... Boleję nad tą koniecznością, lecz muszę ją przyjąć.
— Tém boleśniejsza jest ona, dodał Piętka, że jeśli się nie mylę, ten Werndorf, na którego się odgrażasz, przyjął cię tu, przybysza, uprzejmie i życzliwie. Jak księciu Nestorowi zawdzięczasz wprowadzenie w świat arystokratyczny, tak jego opiece winieneś wejście w koła finansowe, do których on ci drzwi otworzył.
— Tak, to prawda! nie przeczę! zawołał Płocki, lecz wdzięczność byłaby głupotą.
— A jakże się nazwie niewdzięczność? zapytał przyjaciel.
— W polityce i w interesach, rzekł gospodarz, wszelkie sentymenty, a szczególniéj wdzięczność, słabością są nie darowaną... Zresztą, mój drogi, począł zniżając głos, est modus in rebus! nie możnaż tego wykonać tak, by wina nie koniecznie spadła na mnie?? Postaw kapelusz i posłuchaj mnie do końca... Mam ci osobiście coś do zwierzenia.
Ty powinieneś powrócić do mnie... tyś mi obowiązany pomagać, nie chcę ofiary, odzywam się do ciebie w imię twego własnego interesu. Jesteś mi potrzebnym, nie taję... ale należy ci się odemnie słuszna pracy nagroda... Tu głos zniżył jeszcze i szepnął do ucha Piętce, biorąc go za klapy od fraka. Mam kuzynkę, któréj jestem opiekunem... sto tysięcy rubli posagu, młoda, ładna, mówi po francusku, gra ślicznie na fortepijanie, oprócz mnie nie posiada prawie żadnych uciążliwych krewnych... ożenię cię z nią...
Piętka aż pierzchnął z przestrachu.
— Ja? ja? żenić się! zawołał. Co tobie? czyś oszalał? Tobyś mi dopiéro łaskę wyrządził! Ale ja mą wolność trochę więcéj nad sto tysięcy rubli cenię, i za pół milijona jéj nie oddam.
Zresztą wiész co, odpowiem ci otwarcie, mam wad krocie, jestem zepsuty jak grzyb, który robaki zjadły, ale co szanuję, tego nie zdradzę. Przeciwko Werndorfowi nie pójdę. To cośmy mówili, zostanie przy mnie... bądź spokojny... Nie wmieszam się do walki z żadnéj strony, lecz kupić się nie dam...
Rób sobie, co chcesz, to mi wszystko jedno. Jesteś człowiekiem systematycznym, masz logikę ścisłą w swém postępowaniu, to ci przyznać muszę... z zajęciem będę ci się przypatrywał zdaleka, ale nie rachuj na mnie.
Skłonił się, Płocki stał pomieszany, usiłując już nieudaną propozycyją w żart obrócić.
— Cha! cha, zawołał, czyś ty to wziął na seryjo?... żartowałem przecież.
— A! to chwała Bogu! roześmiał się Piętka, tém lepiéj... Bądźmy sobie zdaleka życzliwymi i idźmy każdy swoją drogą. Gdybyś przyjął życzenie dobre, szczere, powiedziałbym ci jedno, nie myśl o walce, myśl o pracy, Werndorf ci pomoże...
Nie dokończył, zobaczywszy na ustach starego znajomego rodzaj szyderskiego uśmiéchu, którego znał dobrze znaczenie...
— Obiad był doskonały, przerwał nagle gość, dom prześliczny, żona jak anioł... urządzenie pańskie i gustowne. Szczęśliwy człowiecze... czegoż więcéj możesz pragnąć...
— To są narzędzia! szepnął Płocki, zniżając głos, znasz mnie, wszystko to wypłacić się i procentować musi... to nie cel, to środki... to nie koniec, to początek...
— A zatém szczęścia i pomyślności! dokończył, gwałtem już dobijając się do drzwi Piętka... jako widz dramatu, sypać będę oklaski!!
Bądź zdrów...
Drzwi się zamknęły za nim. Płocki sposępniał, czuł się na ten raz zwyciężonym. Zobaczymy, jak daléj będzie, szepnął przez zęby... zobaczymy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.