<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Koncert Bilsego zgromadził tłumy słuchaczów do Szwajcarskiéj doliny, o krzesła już było nadzwyczaj trudno. Każde miasto ma zwykle dość znaczny zastęp miłośników muzyki lub tych, co za nich chcą uchodzić, ani połowa jednak cisnących się tu gości nie przychodziła dla zachwycania się harmoniją mistrzów, i wykonaniem mistrzowskiém. Sława znakomitéj orkiestry lub wielkiego wirtuoza zwabia podobno najwięcéj takich, którzy próbują siebie na uznanych już arcydziełach pomysłu i wykonania więcéj, niż rzeczywistych sędziów i miłośników.
Człowiek niepewien sądu własnego, nie znający się na rzeczy, rad bardzo usłyszéć coś napewno doskonałego, żeby wiedziéć, jak doskonałość wygląda, któréj sam rozpoznać nie umié.
Tam, gdzie wartość choćby była rzeczywistą, ulega wątpliwości i przysądzoną nie jest jeszcze, znajdą się prawdziwi znawcy, szukający nauki, chciwi wrażeń, humbug europejskiéj sławy ściągnie i takich nawet, dla których muzyka jest niezrozumiałym hałasem.
Bilse, niezrównany Bilse, zgromadził téż tym razem taką mnogość gości do Szwajcarskiéj doliny, iż u drzwi do biletów a w sali do spokojnego kątka dobić się nie było podobna. Publiczność składała się ze wszystkich warstw społeczeństwa obu płci, wieków wszelkich, usposobień, i najróżniejsze cele zakładających sobie przemysłowców. Młodość miała tu dogodną zręczność polowania na oczy, rzezimieszkowie na sakiewki, panny na kawalerów, matki na zięciów, a rzeczywiści melomanowie na dźwięki.
Ostatni byli w rospaczy, gdyż zdawało się prawie niepodobieństwem ten mruczący, warczący, szemrzący, śmiejący się tłum zakląć, nawet czarem melodyi, do milczenia. Orkiestra już stroiła instrumenty, nuty już się rozlatywały po pulpitach, genijalny dyrektor w białym krawacie przy orderach przechadzał się wśród artystów, rzucając im jeszcze do ucha uwagi ostatnie i przyjacielskie napomnienia, a w sali, jak w ulu, gdy się roi, na chwilę szum nie ustawał.
W piérwszym rzędzie krzeseł matedory niższego pochodzenia, różnéj wielkości, zawczasu sobie pozapewniały miejsca numerowane. Tu można było oglądać zbliska i napawać się widokiem tych istot, których losom zazdrościły tysiące szczęśliwych na pozór, którym spadek przeszłości życie łatwém uczynił, którym ślepy traf dał wygrać numer na loteryi życia, których wyniósł genijusz, praca, plecy giętkie lub zręczność, mozół lub blaga, nicość lub zasługa.
Ze wszystkich końców sali pokazywano ich sobie palcami, szeptano nazwiska, opowiadano historyje tych, co się świéżo w piérwszych znaleźli rzędach. Tym biédnym, dla których jutrzejszy obiad był problematem do rozwiązania niełatwym, milijonerowie bez apetytu, żółci, kwaśni, wydawali się ludźmi pod słońcem najszczęśliwszymi; kobiétom, których suknia jedwabna była piérwszą i ostatnią, panie w morach i atłasach wlokących się po pyle ulicznym, wyglądały jak bóstwa. Nikt z tych cicho i tajemniczo zazdrosnych nie pomyślał nawet, że to, co się zdaleka szczęściem nazywa, zbliska bywa niewolą i męczarnią.
W tym dniu szczególną baczność zwracały trzy aksamitne fotele w piérwszym rzędzie, mówię fotele, gdyż większa część publiczności osób, które w nich zasiadały, nie znała.
Rozpytywano się pocichu.
— Któżto jest ten brzydki jegomość, wyglądający kwaśno i ponuro?
— Kto jest ta piękna, młodziuchna pani, co przy nim siedzi?
— Kto może być ta panienka przy niéj, ciekawie, jakby obca, rozpatrująca się po sali.
Między innemi i Piętkę stojącego w tłumie na uboczu spotkało to zapytanie od jednego ze znajomych, który niedawno do miasta powrócił.
— Jakto? nie znasz tych osób? odpowiedział spytany. Ten niepiękny w istocie jegomość z angielskim szykiem jest to, nazwij go, jak ci się podoba, finansista, bankier, spekulant, przedsiębierca, i mój kochany szkolny kolega i eksprzyjaciel, p. Julijusz Płocki... Ta piękna pani jest to jego żona, a ta wcale nieszpetna panienka, to chyba kuzynka samego pana...
— A no! to już wiém! już wiém! odezwał się pan Izydor Żelazny, inżynier, który Piętkę zapytał, chociaż nie znam osobiście tych osób, ale o nich słyszałem wiele. Od kilku dni przecież bawię w mieście i zbiéram plotki po bruku. Więc to są te nowe gwiazdy horyzontu waszego? O Płockim słyszę dokoła jednozgodne tylko pochwały, człowiek być ma znakomitych zdolności, energiczny, czynny, bystry i wielce szlachetny. Zapewne słyszałeś o uczynionéj przezeń ofierze? Piętka, który wcale nie myślał rozczarowywać Żelaznego, odpowiedział skłonieniem głowy.
— Wiém, wiém,słyszałem o niéj.
— Niechże się temu feniksowi dobrze przypatrzę, dodał Żelazny. To w istocie coś osobliwszego u nas, człowiek takich przymiotów, wyrosły nagle, dający popęd przemysłowi, zabiegliwy, budzący do pracy, a przytem tak hojny i szlachetny... rara avis...
Piętka zmilczał. Miał to w obyczaju, iż przed ludźmi, którzy coś jasno widzieli, nigdy czarnych farb nie rozciérał. Przyczyniało się do tego może i lenistwo, apatyja jakaś, a może chętka obserwowania, jak ci ludzie przyjdą powoli do zmiany wyobrażeń.
— Brzydki jest, paskudnie brzydki, mówił pocichu Żelazny, no, ale zato służy za repoussoir żonie, która przy nim wydaje się jak obrazek Greuza. Śliczna twarzyczka... Panna téż nieszpetna wcale...
Ho! ho! dodał Żelazny, w tym samym rzędzie twój Werndorf siedzi...
— Mój? spytał Piętka.
— A no, idziecie razem, gdyby nie to, powiedziałbym, co o nim myślę.
— Sądzę, że nie możesz nic złego ani myśléć, ani powiedziéć, odezwał się Piętka.
— Złego absolutnie nie, ale zdaje mi się, że ta nowa gwiazda go zaćmi. Przynajmniéj taką w mieście opinją słyszałem. Choćby był Arystydesem, ludzie w końcu znużeni, nowego szukać będą, by w jego miejscu postawić. Już na tém słońcu znajdują plamy.
— Szczególna rzecz, mruknął Piętka, który czuł w tém już robotę swego dawnego kolegi, ja nic jeszcze podobnego nie słyszałem. Ale Werndorf niewiele dba o opiniją, więcéj o sumienie, i do opinii wdzięczyć się nie będzie... mało go ludzie obchodzą.
Po kilku jeszcze rzuconych z obu stron wyrazach, rozmowa przerwaną została. Bilse ze swą laską marszałkowską wstąpił na estradę, cisza i sykanie dopominające się o nią, płynęły powoli od piérwszych rzędów krzeseł ku drzwiom, aż całą zaległy salę, i uwertura Mendelsona zabrzmiała wykonywana przez tę ogromną orkiestrę, jak przez jednego człowieka. Dyrektor grał ją na swych artystach, w powietrzu wywijając czarnoksięską laską.
Ustały wszelkie rozmowy, oczy się zwróciły ku ognisku tonów, jakby i one miały się napawać niemi, na twarzach słuchaczów odmalował się chwilowy zachwyt, muzyka w inne ich światy przeniosła.
W piérwszych rzędach oprócz arystokracyi złota, widać było i tę drugą starą, która dawniéj do innych swych przywilejów łączyła i ten, że sama jedna w kraju rościła prawo do znawstwa i miłośnictwa sztuki. Tu siedział nieopodal roztargniony i po pięknych spoglądający twarzyczkach książę Nestor i zadumany hrabia Adam, daléj poważna hrabina Sybilla, otyła baronowa z lornetką na oczach, owa panna żółciowa i złośliwa, eksminister pozujący do portretu, kwaśny dyrektor i mnóstwo innych osób dystyngowanych. Świat ten cały zwinął się jakoś naturalnie w jeden krąg, aby się nie pomieszać z innym. Można go było rozpoznać po pewnym air, który nazywa się dystyngowanym, a jest najczęściéj tylko kwaśnym.
Oczy téj części towarzystwa z niezmierną ciekawością, ale ukradkowo, zwracały się ku światowi milijonerów, a w téj ciekawości chemik byłby odkrył mnogie składowe atomy zazdrości, gniewu, niechęci i wstrętu.
Stara panna obwinięta szalem prawdziwym, ale podobno służącym drugiemu już pokoleniu, chciwie pasła oczy obrazem, który się jéj przedstawiał tak zbliska; nikt pewnie troskliwiéj inwentarza garderoby tych pań nie spisał w pamięci, nad nią. Była to jéj specyjalność. Na wieczorach u baronowéj mogła opisać nie tylko każdą z pań, ale nawet wskazać, skąd one brały ubiory swe i co one kosztowały.
Smak, z jakim się postroiły owe panie na koncert, skromność ich toalet, najwyższy w niéj gniew obudzały.
— Niechże hrabina spojrzy na tę Płocką, szeptała jéj do ucha, on dirait une princesse.
— Tego ja nie powiém, odparła z dumnym uśmieszkiem Sybilla, bo właśnie widzę księżnę... ubraną, jak koczkodana i niedbającą o to wcale. Że téż nikt miłosierny nie powié jéj, jak się ma ubrać, aby nam wstydu nie robiła. Elle a l'air demimonde.
— A ja kochanéj hrabinie powiem, kończyła stara panna, ja to znajduję bardzo właściwém. C'est un parti pris. Jeżeli się tam ubiérają tak gustownie, my możemy chodzić choćby w szlafrokach i w pantoflach. Nic sobie z tego nie robimy... Voila!
Nim orkiestra zagrała numer drugi, który Schumanowi przynależał, stała się rzecz niesłychana, w kątku niebieskiéj krwi wywołująca oburzenie nadzwyczajne. Odmalowało się ono różnemi barwami na twarzach wszystkich.
Książę Nestor wstał ze swego krzesła i zamiast pójść złożyć uszanowanie hrabinie Sybilli, baronowéj, lub komuś „z towarzystwa“ wprost udał się do państwa Płockich, przywitał się w obliczu tysiąca osób podaniem dłoni Płockiemu, stanął przed panią samą, rozpoczął z nią rozmowę, wdzięczył się, dowcipkował, afiszował wyraźnie, na przemiany pochylając to ku pani, to ku kuzynce... Reszty świata nie zdawał się nawet widziéć.... oprócz może zjadliwych oczu Viperelli, która siedziała w piątym, czy szóstym rzędzie, i groźno wlepiła wzrok w wiarołomnego.
Na dobitkę hrabia Adam, który siedział obok Werndorfa, ciągle z nim prowadził rozmowę, ruszył się także, poszedł za przykładem księcia, i zbliżywszy się do Płockiego, żywą z nim rozpoczął rozmowę. Trwała ona aż prawie do drugiego numeru i zrobiła wrażenie przepotężne, Płocki urósł na trzy łokcie. Ci panowie dali mu patent na honorowe obywatelstwo...
— To ekscentryk, zawołała hrabina, ten biédny hrabia Adam, jemu można wszystko przebaczyć. Choruje na literata, funduje szkółki, zajmuje się ochronami, uczy rzemieślników, należy do tych wszystkich niedorzecznych stowarzyszeń, i zdaje mu się, że tém demagogiją zwojuje... no! niechże, ale ks. Nestor! ks. Nestor! co za płochość! jakie afiszowanie się! przebaczają mu aktorki i balet... takiéj brawury darować nie można. O! za piérwszém widzeniem się dobrze nm uszy natrę...
Gdy się to działo, ks. Nestor faisait le beau przed panią Płocką, a mąż jéj rosnął ciągle i oglądał się, nie dając poznać po sobie, jaką go to napawało roskoszą.
— Gdybym nie wiedziała, że ma milijony, myślałabym, że potrzebuje piéniędzy, odezwała się stara panna.
— Nie mylisz się moja droga, szepnęła Sybilla, ma milijony, ale chce je na współkę z kimkolwiek przerobić na milijardy, to cała tajemnica...
Orkiestra zaczęła grać, uciszyło się wnet i uspokoiło. Muzyka ukołysała nieco myśli wzburzone w jednych, w drugich poruszyła je do lotu. Oklaskami rzęsistemi podziękowano orkiestrze...
Piętka, bądź co bądź, choć niedawno ofiarę Płockiego, przyrzekającego mu rękę kuzynki, odrzucił, może właśnie dla tego, iż to uczynił, chciał się przypatrzéć kuzynce państwa, siedzącéj obok saméj pani. Panienka była, jak się przekonał, ostróżnie używając lornetki, wcale przystojna, młodziuchna, mniéj świetnéj piękności, niż żona pana Julijusza, lecz sympatyczniejszych rysów, w których, obok pewnego zrezygnowanego smutku, przebijała się energija i pewność siebie.
Piękna twarzyczka, ukazująca się po raz piérwszy w mieście, w którém one wcale rzadkiemi nie są, zawsze jednak czyni pewne wrażenie. Nigdzie może jak tu, stosunek płci obu nie jest wrażliwszym, jeśli się tak wyrazić godzi. W Niemczech nie spojrzy nikt prawie na najznakomitszą piękność, zjawiającą się w teatrze lub na zebraniu, zwraca ona chyba oczy znajomych; u nas są kobiéty, w których się cały świat kocha szalenie, a wejrzenia, westchnienia, uśmiéchy ku nim latają, jak motyle na wiosnę. Najstarsi ludzie czuli są na wdzięki i wielbią je najplatoniczniejszym entuzyjazmem, z którego nikt się nie śmieje, bo on jest chorobą powszechną, napadającą każdego, któréj uległ, ulega, lub może podpaść lada chwila wszelki śmiertelnik.
Twarzyczka panienki, siédzącéj przy pani Płockiéj, wnet rozbudziła zajęcie.
Zwróciła oczy, wywołała pytania, kto to taki? Co za jedna? skąd? jak się zowie?
W sąsiedztwie Piętki i Żelaznego stał nader dobrze informowany młodzieniec, słynny tancerz, który choć należał do ludzi pracy, wdziérał się téż i do świata próżniaków i zdobył sobie prawo walcowania na posadzkach wszelkich odcieni. Nikt nad niego nie był lepiéj informowanym o pannach. Wiedział on najdokładniéj lata każdéj z nich, posagi, pokrewieństwa, a nadewszystko kto się kiedy o jaką starał, dla czego był odepchnięty i jakie stawiano przedślubne warunki. W towarzystwie męskiém zwano tego jegomości Zdzisiem tak powszechnie, iż wielu o nazwisku jego zapomniało... Zdziś mógł, zbliżywszy się do Piętki, odgadując po zwrocie jego lornetki cel ciekawości, objaśnić go najdokładniéj, iż panna Eulalija Hompesch była bliską kuzynką pana Julijusza Płockiego, że on był jéj jedynym opiekunem, że miała dalekich krewnych państwa Nurskich... (skład hurtowy towarów kolonijalnych i żelaznych), iż liczono ją na sto tysięcy rubli posagu, że grała na fortepijanie wybornie, mówiła ślicznie po francusku, i słynęła z charakteru łagodnego, ale razem nieugiętego. Miała być milcząca, w mniejszych rzeczach dająca się powodować, w ważniejszych energiczna... i t. d.
— Jakie są warunki do osiągnięcia tego skarbu wymagane, dodał Zdziś, o tém dotąd dowiedziéć się nie było podobna. Płocki, jak powszechnie utrzymują, człek sumienny, surowy, purytanin; obowiązki opiekuna bierze do serca, i będzie pewno trudnym w wyborze; takiemu jak on podobać się i zadowolnić wszelkie jego wymagania, to zadanie nielada.
Żelazny, Zdziś i Piętka patrzyli tedy zdaleka na piękną panienkę, a ostatni milcząco bolał zawczasu nad jéj losem.
Po ukończeniu piérwszéj części koncertu przechadzali się niektórzy, byli nawet tacy, którzy powychodzili, ścisk się znacznie zmniejszył. Cyrkulacyja w tłumie przywróconą została. Płocki, który Wytrychiewicza, postawionego na straży szalów tych pań, szukał, trafił na Piętkę i przywitał się z nim trochę zimno. Już nawet miał odchodzić, ścisnąwszy go za rękę, gdy, jakby sobie co przypomniał, pochylił się do ucha, i szepnął:
— Widziałeś pannę Eulaliją?
Piętka udał nieświadomość.
— Kuzynkę moją, o któréj ci wspomniałem. A! przypatrzże się jéj przynajmniéj przez ciekawość, siedzi przy mojéj żonie...
To mówiąc, odprowadził go nieco na stronę.
— A cóż? nie odgadłem, rzekł głosem poruszonym w ucho Piętce. Czułem przeciwnika w Werndorfie, przeczucia moje się zjiściły... Wszystkie moje najlepsze myśli mi odkrada... wiém z pewnością, że się stara o tę samę koncesyją, któréj ja potrzebuję, zakłada bank, którego myśl piérwszą ja powziąłem. To człowiek dla mnie straszny, przy nim tu dla mnie miejsca niéma! Głowę tracę... Zdaje się odgadywać, gdzie się posunę, aby mi drogę zastąpić, niéma środka, muszę walczyć, tu chodzi o życie.
Najprostszą byłoby rzeczą, zamiast walczyć, pójść z nim razem...
Płocki, zagadnięty tak, popatrzał szydersko na Piętkę, wzruszył ramionami.
— Bądź zdrów, rzekł prędko, zjedliśmy beczkę soli, ale mnie nie znasz.
Wytrychiewicz, zdala dostrzegłszy władcę swych losów, nadbiegł niespokojny i przerwał rozmowę. Poleciwszy mu czuwanie nad okryciami tych pań i trzymanie ich w gotowości, Płocki powrócił na swe stanowisko w piérwszym rzędzie i znalazł księcia Nestora siedzącego przy żonie.
Szczęściem, zazdrosnym być nie miał powodu, i ten honor, jaki mu czynił ks. Nestor, wcale mu był przyjemnym. Już brzmiał początek drugiéj uwertury z Euryjanty Webera, gdy Płocki opóźnione zajął krzesło, a Piętkę otoczyli znajomi, zazdroszcząc mu, że tak zdawał się być poufale z nową znakomitością stolicy...
Dosyć późno wieczorem skończyła się muzyka. Wylanie się tłumu, acz już przerzedzonego, w ulicę połączone było z wielkiemi dla wszystkich niedogodnościami, szczególniéj dla tych, co się spieszyć chcieli. Wytrychiewicz pospieszył, niosąc własnoręcznie szale, książę Nestor podał do powozu rękę pani Płockiéj, p. Julijusz poprowadził kuzynkę i zaczęto ciężki ten odwrót ku wyjściu. Ciekawi mieli czas w defiladzie przypatrzéć się strojom dam, fizyjognomijom nowych postaci; znajomi spieszyli naprzełaj, aby się przywitać z matedorami i pochwalić stosunkiem z niemi. Panna Eulalija, gdyby była dostrzédz mogła, jak się jéj natarczywie przypatrywano, byłaby spłonęła ze wstydu, lecz spuszczonych nie podnosząc oczu, nie domyślała się nawet, iż wejrzenia wszystkich ku niéj były zwrócone. Spoglądał na nią ciekawie i Piętka, ale tak, jak się patrzy na ofiarę, oczyma politowania; nie chciał się cisnąć i rozpoczynać rozmowy, dał przejść przed sobą całemu towarzystwu i pozostał prawie ostatnim. Żelazny, który miał wiele dawnych znajomości, przywiązał się do idących pań i zniknął z niemi. Powóz państwa Płockich ruszył nareszcie. Piętka, który raczéj unikał, niż szukał towarzystwa, zabiérał się iść sam do domu, gdy w bramie spostrzegł stojącego z parasolem w ręku Werndorfa, który bardzo powolnym krokiem, zmierzał sam jeden ku miastu.
Zaledwie go spostrzegłszy, pryncypał pochwycił pod rękę, miał bowiem słabość do niego.
— Bardzom rad, że się spotykamy, rzekł wesoło, postanowiłem, odprawiwszy konie, przejść się trochę, nie będę sam i zamawiam sobie miłe towarzystwo wasze... Nie spieszycie się wszakże?
— Dziś wyjątkowo mam trochę czasu, rzekł Piętka.
— Cieszę się z tego, chodźmy i mówmy, dodał Werndorf. Lubię bardzo muzykę, ale nam biédnym ludziom pracy, myśli i troski i téj nawet chwili użyć nie dają. Uwierzyłbyś pan, że przez cały koncert nie mogłem się otrząsnąć z nałogowego zaprzątnienia.. interesami! Tyle mamy do roboty! Kraj nasz, który ucierpiał wiele, któremu nieszczęśliwy skład okoliczności politycznych nie dozwolił nigdy tak się rozwinąć, jakby był mógł i powinien, mając do tego najszczęśliwsze warunki; który, stojąc niemal w pośrodku Europy na drodze ku zachodowi, mógł pośredniczyć między przemysłem dwu światów: kraj nasz jest niewyczerpaném źródłem dla inteligentnego przedsiębierstwa. Ani ludzi, ani inteligencyi, ani kapitałów nie mamy zawiele, i z każdego nowego współpracownika cieszyć się należy...
— Mamy w istocie dosyć miejsca dla wszystkich, potwierdził Piętka.
Znajdzie go tu każdy pragnący pracować, mówił daléj Werndorf. Cieszę się z przybycia, z urośnięcia takiego człowieka, jak Płocki. On ma przyszłość. Chodzi tylko o to, by miał wytrwałość.
Piętka znajdował się w przykrém nader położeniu, nie wiedział, co mówić, milczał więc wyczekująco.
— Pan go znasz dawniéj? jaki to człowiek? spytał Werndorf. Sądzę, że jest inteligentnym, śmiałym i czynnym? Nieprawdaż.
— Jest nim niezawodnie! potwierdził Piętka.
— Idzie mu jak na początek bardzo szczęśliwie, przez ks. Nestora porobił sobie pewne stosunki, nie chwaląc się, ja dopomogłem mu w innych... Nikomu nie szło łatwiéj, i oddaję mu sprawiedliwość, nikt z większym taktem nie poczynał od niego. Cieszę się z tego. Jeden taki człowiek, który przybywa nam, budzi wielu do czynu, daje pracę, rzuca myśli...
— Sądzę, mówił ciągle Werndorf, z tego, co widzę i słyszę, że nie będzie prostym spekulantem dla grosza, któremu idzie tylko o naładowanie kieszeni. Praca powinna się opłacać, to się rozumié, lecz potrzeba ją pokochać, chociażby się nawet nie wypłacała...
Otwiérać drogi nowe, tworzyć życie i ruch, gdzie go nie było, pracującym dać pole do zużytkowania sił swoich, do dźwignięcia się dobrobytem ku oświacie, oświaty do dobrobytu — jest zadaniem godném człowieka, któremu los dał w ręce środki wcielenia swoich idei. U nas połowa surowych materyjałów niezmiernéj ceny, ogromne zasoby leżą nie zużytkowane, ekonomiczny rozwój széroki jest możebnym... ludzi brak tylko, ludzi! Wdzięczne to pole, na którém miło pracować.
Cieszę się dla tego z przybycia Płockiego i szczerze chcę mu pomagać... Znajdę w nim, spodziéwam się, współpracownika po myśli mojéj...
Piętka milczał wciąż, nie przecząc ani potakując, aż Werndorf pytająco zwrócił się ku niemu. Nie otrzymał jednak zrazu odpowiedzi. Po chwili namysłu Piętka się odezwał... unikając wypowiedzenia zdania swego.
— Cóż pan sądzisz o ks. Nestorze?
Z kolei Werndorf usta zaciął i zmilczał. Stanął na chwilę i popatrzał na Piętkę.
— O ks. Nestorze! o ks. Nestorze! rzekł, cedząc wyrazy powoli, ks. Nestor jest... księciem i magnatem... to go stawi w położeniu zupełnie odrębném. Dla nas praca jest zadaniem poważném, dla niego korzystną zabawką. Chcesz szczerego zdania mojego? Nie ujmuję mu bynajmniéj, chęci ma najlepsze, lecz... lecz któż wié, ku czemu jutro fantazyja go zwróci!
Przedsiębierstwo daje dziś człowiekowi pewną powagę, daje wpływ w kraju, otacza rodzajem aureoli, czyni popularnym. Nie mogę zaręczyć, aby ks. Nestor nie był powodowanym do uczestniczenia w pracy naszéj, do któréj się rwie i chwyta, raczéj fantazyjką pańską, niż myślą głębszą: oprócz tego piéniądz nawet dla magnatów jest ponętą. Szanuję ks. Nestora, ale nie mogę go jeszcze zaliczyć do rzędu ludzi seryjo.
— A hrabia Adam? podchwycił Piętka, usiłując rozmowę odciągnąć od Płockiego, ażeby nie być zmuszonym mówić o nim.
— Hrabia Adam, rzekł zdziwiony Werndorf, o nim powinieneś dawno znać zdanie moje. Pomimo swéj ekscentryczności, to człowiek wytrawny, na którego rachować można. W nim wszystkie pobudki do czynu są szlachetne, gorliwość niezmordowana, odwaga cywilna przekonań rzadka u nas, wytrwałość prawie bezprzykładna... Mam dla niego najwyższy szacunek.
— Najzupełniéj podzielam zdanie pańskie, podchwycił Piętka skwapliwie. Dodaj pan, że to jest jeden z tych ludzi, którym nie idzie wcale o to, kto zrobi co dobrego, byle to dobre wykonane zostało. Sami życzą wprawdzie dobra, ale nie dopuściliby nigdy, ażeby ono przez kogo innego mogło być spełnione, tylko przez nich. Wolą raczéj, by nie doszło do skutku, niżby im zasługę wykonania ktoś miał odebrać. Hrabia Adam chętnie ustąpi zdolniejszemu, podzieli się pracą z każdym, pomoże pocichu, nie szukając chluby, hrabia Adam jest to charakter, a ludzi z charakterem mamy mało...
— Dobrześ go okréślił, rzekł Werndorf, sądzę go tak samo, wahałem się nieraz, mimo największéj dlań sympatyi, narzucać mu, bo nie zupełnie jest wolnym od arystokratycznych pozostałości przeszłych wieków... Odziedziczył je z imieniem.
Piętka się uśmiéchnął.
— Hrabia Adam, odezwał się, może zachowywać pewne jeśli nie przesądy, to przekonania, które miłuje jak drogą spuściznę, ale się tém odznacza właśnie, iż stara się je pogodzić z nowém życiem, wszczepić w nie, ażeby nie umarły, gdy inni dla tych spuścizn starych samego życia nawet wyrzec się gotowi.
Tak rozmawiając, weszli do miasta.
Werndorf zamyślony ścisnął Piętkę za rękę i rozstali się w rogu ulicy, która prowadziła do jego domu...
Piętka zdziwił się mocno, znajdując z całego koncertu w pamięci jedno tylko natrętne wspomnienie, twarzyczkę smętną panny Eulalii.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.