<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U starożytnych rzymian łaźnie i rynki a nawet uliczki ciasne były najgorętszego życia, narad i plotek ogniskami. Szczęśliwy klimat dozwalał sub Jove, na świéżém sejmikować powietrzu, radzić, sądzić i najważniejsze opędzać sprawy.
W Niemczech i na północy z rynków, na których dészcz pada i wiatr dmie, wyniosło się życie do piwiarni i publicznych lokalów. U nas, gdzie piwo zwolna się aklimatyzuje, cukiernia bywa ową giełdą wieści nowych, pogłosek i plotek.
Demokratyczny napój gambrynusowy, który jest już w Niemczech niemal czynnikiem i węzłem społecznym, łączącym u jednego kufla wszystkie stany, od wyrobnika pijącego proste piwo, do ministra, któremu przy obiedzie bawarskie podają, u nas on nie zyskał jeszcze takiego rozpowszechnienia, jak u sąsiadów. Wolimy gorętszą wódkę, a szczególniéj arystokratyczniejsze wino i wszelki wymyślniejszy napój, niż starodawny ten wywar, który dawniéj i u nas z miodem starczył za wszelkie napoje.
Dla tego piwiarnie u nas nie dla wszystkich stoją otworem, cukiernia zaś pozostała po dawnemu (od XVIII-go w.), miejscem schadzek młodzieży i wszystkich, co ze swym czasem (szczęśliwi!) nie wiedzą, co począć!
W jednéj z najbardziéj uczęszczanych, obfitującéj w napoje wykwintne, opatrzonéj w bilardy doskonałe, słynnéj ze swych smakownych wyrobów, jednego wieczora po teatrze zebrało się kółko dobrych znajomych... na górce. Wracano z przedstawienia opery Moniuszki, która, jak zawsze, podniosła we wszystkich życie i wprawiła w zapał nawet mniéj skłonnych do rozgorączkowania się muzyką.
Znajomy nasz Piętka, Żelazny, Zdziś i Wytrychiewicz znajdowali się między innymi w towarzystwie, które się tu na herbatę zebrało.
Wytrychiewicz, który mało się kiedy ukazywał, będąc na nieustannych usługach u Płockiego, miał jak zawsze minę niezmiernie pokorną, jakby okradzioną. Jednakże tego wieczora, może skutkiem teatru i muzyki, zdawał się nieco więcéj ożywionym i śmielszym, niż zwyczajnie. Przychodziło mu z trudnością odegrać jakąś nową rolę, do któréj zdawał się porywać. Zwykle milczący słuchacz, teraz usiłował być czynnym, odzywał się głośno, a choć mu głosu niekiedy zabrakło, odchrząknąwszy, podnosił go i piszcząco perorował...
Piętka, który zdala pił herbatę w kątku, uderzony był tym stanem psychicznym tak niezwyczajnym i wpatrywać się w niego zaczął z ciekawością badacza.
— Co mu się dziś stało? myślał, wpatrując się w niego.
Wytrychiewicz wypił parę razy coś mocnego, jakby w kieliszku chciał sił zaczerpnąć, trzpiotał się niemal, z czém mu nie było do twarzy, udawał człowieka samoistnego, jakim nigdy nie był.
— Nie w zwyczajném swém usposobieniu! w tém coś jest! mówił Piętka, wpatrując się. Dostrzegł nawet obserwator pilny, iż tego wieczora inaczéj, niż zwykle, z pewną niebywałą wytwornością był wystrojony.
Znał go od czasu, gdy się w sposób dosyć tajemniczy zjawił jakoś przy Płockim, zrazu obdartym skrybentem, potém jako nieodstępny manualista, naostatek jako sekretarz prywatny. Wytrychiewicz był dobrze z Piętką, lecz o sobie niechętnie mówił.
Równie pokorny był, jak skryty.
Była to ciekawa dla niego zagadka. Widocznie Płocki miał jakiś środek zatrzymania go przy sobie i rządzenia nim. Między tymi dwoma ludźmi istniał związek jakiś ściślejszy, oparty na niezbadanéj tajemnicy, gdyż Wytrychiewicz mógł daleko swobodniejszą i dogodniejszą łatwo znaléźć pracę; zmęczony był i sponiewiérany, zżymał się, a służył jak wyrobnik. Piętka z natury był ciekawym. Zdało mu się, po dwu kieliszkach sądząc i humorze niezwykłym, jaki z nich Wytrychiewicz zaczerpnął, iż to jest właśnie sposobna chwila do wydobycia czegoś z tego zamkniętego człowieka. Rzemiosłem Piętki, jakeśmy powiedzieli, było anatomizowanie ludzi — wiwisekcyja.
Gdy żywo dosyć kręcąc się po saloniku, Wytrychiewicz zbliżył się do stoliczka, przy którym siedział pan Orest, Piętka schwycił go za rękę, posadził przy sobie i troszkę zdradziecko zaproponował szklaneczkę doskonałego ponczyku ananasowego. Znał on dosyć naturę ludzką, by obrachować, że zupełnie trzeźwy często odmawia napoju, a podochocony prawie nigdy.
Wytrychiewicz zmieszał się, zaczął wymawiać, objawił obawę, żeby tego nie było zawiele, zdawał się walczyć z sobą, i uległ nareszcie usilnym naleganiom...
Zwyciężony człowieczek, siedział pokornie jak zwykle, dwie spłaszczone swe ręce biorąc między kolana, zgięty we dwoje i na pozór zbiédzony.
— Cieszę się, że dziś cię widzę w lepszém nieco usposobieniu, odezwał się Piętka do niego, bo wiész, że zwykle obudzasz litość, taką biédną masz minę.
Wytrychiewicz podniósł z ukosa oczy na mówiącego, patrzał długo niedowierzająco na niego i namyślał się, co mu ma odpowiedziéć.
— Patrząc na ciebie, kończył Piętka, zdawałoby się, iż ci tak z Płockim źle, że cię tak zamęcza, iż w tobie ledwie odrobina tchu została.
Usłyszawszy to zapytanie, Wytrychiewicz bystro spojrzał na Piętkę i uśmiéch ukrócony, niedorosły, zmarły w kolébce zarysował mu się na smętnéj twarzy. Zmierzyli się oczyma, jak dwaj antagoniści, którzy wystąpić mają do walki.
Piętka nie miał potrzeby wcale się dowiadywać o Płockim, którego znał tak doskonale, iż z danych, jakie miał, logiczne następstwa łatwo mu było wyciągnąć, daleko żywiéj obchodził go sam Wytrychiewicz, zagadkowy, niepoczesny, przybity, a niewątpliwie odgrywający rolę jakąś cichą w rękach zręcznego pryncypała.
Pytanie, które rzucił Piętka, zmieszało na chwilkę Wytrychiewicza, zdawał się namyślać, którą stroną ma się od niego wyśliznąć. Przybrał swą zwykłą minę skromną i pokorną i rzekł:
— Widzisz, kochany panie, ta moja mina biédna, to pamiątka ciężkich lat przemęczonych w różnych dolach! Żyłem na wozie i pod wozem! A! ah! zaznałem wszystkiego.
Zdawał się wywnętrzać Wytrychiewicz, i mówić z zupełném wylaniem, głos nawet zniżył, jakby zwierzał się tylko przed Piętką...
— Dzieckiem będąc, miałem opiekuna, który mnie zamiast do szkół, oddał do kuchni... Z kuchty ledwiem się wyrwał potém na ławę szkolną!! Przemęczyłem w téj opiece dobrze, to mi tak twarz pokrzywiło.. Potém dorwałem się mająteczku, i gdym sam już mógł miéć kuchtę... chciałem zahulać... Bardzo to krótko trwało, niestety! Poszedłem pieszo ze wsi do miasta... bo mi nawet ostatnią parę fornalskich koni żydzi zlicytowali. W mieście... a!! czy to opowiadać warto. Ludzie co po słońcu chodzą, opalają się, a ci, co jak ja chodzą po biedzie, dostają takich smutnych twarzy...
Mówił to Wytrychiewicz głosem cichuteńkim, spoglądając coraz na Piętkę i badając wrażenie.
Pan Orest jakkolwiek do ujęcia nie łatwy, dał się szczerym tym wyznaniom wziąć za serce...
— Ale dziś, rzekł, jaśniéj wam z oczu patrzy.
— Być może, roześmiał się Wytrychiewicz. Muzyka Moniuszki przejęła mnie mocno. Ten mazur, te „Szumią jodły“ ten polonez... roskołysały mnie... rozgrzały...
Przyniesiono poncz. Miły zapaszek zaprawnego ananasem napoju rozchodził się dokoła. Wprzódy niż usty, pan sekretarz (tak się zwał Wytrychiewicz) pociągnął go powonieniem, czoło mu się rozjaśniło, ale usta zarazem przybrały wyraz ironiczny. Zdawał się, z ukosa spoglądając na Piętkę, mówić sam do siebie. Czego się on téż chce ze mnie dobadać!
Piętka nie dostrzegł tego wyrazu na jego twarzy... Jakkolwiek sceptyk, nie podejrzywał wcale biédnego Wytrychiewicza o to, aby się ważył z nim mierzyć... miał go za zbyt słabego przeciwnika.
Zdawało mu się przeciwnie, że dobędzie z pomocą ponczu, czego zechce, z tego tak znękanego życiem człowieka.
— Cóż tam u was słychać! spytał po chwili. Powinnibyście wszyscy i ciągle miéć wesołe twarze, boć wam idzie doskonale.
Wytrychiewicz słuchał długo i pił swój poncz.
— A pewnie, że musi iść, dodał z cicha... Płocki pracuje i zabiega ogromnie... Człowiek zdolny, głowa tęga i gdyby mu w drogę ludzie nie włazili, ho! ho! dokazałby wiele...
— A któż mu w drogę wchodzi? śmiejąc się, przerwał Piętka.
— Wszyscy, szepnął Wytrychiewicz. Wy nic nie wiécie. Nowy człowiek, zdolny, bogaty, zabiegliwy, lękają się go, zazdroszczą... przyjaciela nie ma ani jednego, a wrogów co krok spotyka. Musimy się pilnować na wszystkie strony... bronić tylko i opędzać...
Piętka słuchał uważnie, nie mówił nic.
— To wiadoma rzecz, kończył Wytrychiewicz, gdyby mogli tutejsi współzawodnicy jego, w łyżce wodyby go utopili.
— Na Boga! któż taki? wyrwał się Piętka.... Przecież o ile ja wiém, pomagają mu szczerze ludzie, najważniejsze zajmujący stanowiska, Werndorf go w piérwszéj chwili podpiérał, zalecał, kredytem swym wspomagał. Książę Nestor głosi się jego przyjacielem, hrabia Adam staje w jego obronie wszędzie...
Wytrychiewicz słuchał z kolei bardzo uważnie, chwytając każde słowo, i kiwając głową jakoś dwuznacznie.
— E! Werndorf, rzekł, no! tak! to wasz pryncypał, nie powiém przeciwko niemu nic, ale to... ale...
Ręki poruszeniem wątpliwém dokończył, i wziął się do ponczu.
— Mów, proszę, i owszem, zacząwszy, nie urywaj na ale... mów.
— Werndorf najzacniejszy człowiek, nie mówię, dokończył, głos coraz podnosząc jakby przypadkowo i mimowoli Wytrychiewicz, najzacniejszy człowiek, ale i najlepsze angielskie scyzoryki w końcu się zużywają... Był to niegdyś angielski scyzoryk, a dziś...
Machnął znowu ręką. Ponczu już nie stało, Piętka skinął na garsona, aby podał drugą szklaneczkę a Wytrychiewicz udał, że o tém nic nie wié, aby się obeszło bez targów i wymówek. Można było sądzić, iż tak rozmową jest zajęty, że nowy poncz za resztę dawnego przyjmie. Piętka przynajmniéj był tego przekonania...
— A dziś! a dziś? śmiejąc się, podchwycił Piętka... dokończże...
Patrząc na Wytrychiewicza, nie sam Piętka, ale każdy byłby sądził, że go powoli ów napój zdradziecki rozpowija i rozmarza.
Stawał się coraz śmielszym.
— Dziś, rzekł w końcu, no! stępił się, zużył nieboraczysko, ociężał, zobojętniał. Nie ten to już Werndorf, co dawniéj... Ależ to jest w ludzkiéj naturze... Doszedł do wszystkiego, co chciał i marzył, do fortuny, do szacunku, do przewagi w społeczeństwie... czas było ostygnąć... Powinien wziąć emeryturę...
Gdy to mówił, nie szczędząc głosu, niby pod wrażeniem owego ponczu, który zapijał, udając, iż się z nim nie liczy, kilka osób zatrzymało się u stolika, między innemi Żelazny, Zdziś i kilku młodzieży... a Żelazny podchwycił.
— Masz słuszność, ale królowie nie lubią nigdy abdykować, choćby czas był największy... do zrzeczenia się władzy... To biéda...
— Kochany panie, śmiejąc się, przerwał Piętka, pozwól sobie powiedziéć, że ten, którego wy skazujecie na emeryturę, z pewnościąby wielu młodszych czynnością swą i energiją prześcignął... ja coś przecię o tém wiedziéć mogę...
— Nie przeczę, ale wy nań patrzycie zblizka, a my zdaleka... dodał Żelazny.
Zresztą... pryncypał.
— To nie wchodzi w rachunek, odezwał się Piętka, nierad ze złego obrotu, jaki wzięła rozmowa... ale, dajmy temu lepiéj pokój.
— Przepraszam, wtrącił ów Zdziś, co wiedział wszystko, mówmy o tém, bo to wszystkich obchodzi... Każdego z nas to interesuje... Werndorf był potęgą, znakomitością, mężem, którymeśmy się chlubili... Wszyscy utrzymują, że schodzi z pola...
— Kto? zawołał Piętka, trochę się unosząc, chyba ci, coby na to pole sami wejść chcieli, a miejsca sobie na nim znaléźć nie mogą, bo działalność tego człowieka im zawadza!...
Wytrychiewicz, zdrajca, który za poncz zapłacony przez Piętkę wywdzięczył mu się wyciągnięciem rozmowy na przedmiot tak drażliwy, zaszył się teraz w kątek kanapki i wziąwszy na kolana trzecią już lampkę, powoli ją smoktał... Zdawał się nie czuć nawet tego, co popełnił...
Piętka, któremu głośne rozprawy te były niemiłe, skinął nieznacznie na Żelaznego, aby zamilkł. Zrozumiał to i on i Zdziś także, ale w téj chwili Wytrychiewicz postawił szklaneczkę na stoliku, wstał i począł niby nieco napiły, uśmiéchając się dobrodusznie.
— E! co to tam, proszę panów! Na te okoliczności zapatrywać się należy z wyższego stanowiska! Mijam to, że ja służę panu Płockiemu, a pan Orest Piętka pomaga panu Werndorfowi, tu, panie, idzie o kraj i o rzecz, nie o ludzi! Ja tak mówię zawsze, kto zdolniejszy, ten górą! Werndorf już zrobił, co mógł... dawaj nam nowego, to i ten coś będzie musiał zrobić, aby się zasłużyć, a na tém ogół, panie, skorzysta!! Ot co!
Głośne brawo rozległo się po całéj górce, że aż zajęci bilardem wbiegli z kijami w rękach przysłuchiwać się rozmowie. Nieszczęśliwy Piętka, który wywołał tę chryję, nie mógł sobie przebaczyć i ponczu i zaczepienia tak niebezpiecznego człowieka, który podochocony, nie łacnoby się do milczenia dał skłonić.
— Ale mój Wytrychiewicz, odezwał się cicho Piętka, najlepiéj pono dla kraju, aby dlań pracowali wszyscy... Jeden drugiemu nieprzeszkadza!
Wytrychiewicz zapił, pomilczał i począł, ślamazarnie cedząc słowa, ciągle niby pijany.
— Kiedym jeszcze z łaski mojego opiekuna był kuchtą, trafiało się w wolnych godzinach piérze drzéć... Stara gospodyni utrzymywała, że choć ja nie miałem do tego talentu, zawsze my we dwóch, z moim kolegą Wicusiem, więcéj mogliśmy zrobić, niż on sam jeden. W zasadzie miała słuszność, ale się okazało, że ja więcéj psułem pierza, niż darłem puchu. Dano mi więc w kark i uwolniono od tego obowiązku...
Wytrychiewicz ten swój apolog wypowiedział z miną tak pocieszną, iż mu jeszcze raz przyklaśnięto...
— Mnie się widzi, dodał, kończąc morałem, że to tak i z interesami... jeśli się kto do nich porywa, stargawszy siły... więcéj ich napsuje, niż zrobi...
— Wytrychiewicz dziś mówi jak Ezop! odezwał się Żelazny... jeszczem w nim nigdy takiego talentu nie zaznał...
Piętka ukradkiem wskazał na wypróżnioną szklaneczkę... lecz nie miał już ochoty częstować dłużéj. Zdało mu się, że i tak Wytrychiewicz był dostatecznie uczęstowany. W istocie twarz biédnego pana sekretarza, zwykle jakaś stara i blada, bez wyrazu, zupełnie się zmieniła. Maleńkie oczki świéciły, usta drgały ironiją; nowy człowiek jakiś wydobywał się z tego przybitego biédaka, którego zwykle kulfonem przezywano. Piętka robił obserwacyje w dobréj wierze, przekonany najmocniéj, iż go spoił.
Kółko ciekawych, które się około stolika zebrało, nie ustępowało, rozmowa półgłośna, półcicha ciągnęła się daléj. Ten i ów stawał w obronie Werndorfa, ale wielką większość głosów miał za sobą Płocki.
Przykre to wrażenie uczyniło na Piętce, który się ograniczył, o ile mógł, bierną rolą słuchacza.
— Mówcie panowie, co chcecie, odezwał się słusznego wzrostu mężczyzna, znany z łatwiéj i potoczystéj wymowy a razem z pieczeniarstwa, niejaki pan Izydor Wątróbka, niegdyś obywatel ziemski, teraz właściciel zadłużonéj kamienicy i jakich dwuznacznych przedsiębierst handlowych, na które nieustannie potrzebował kredytu, mówcie państwo, co chcecie... Starzy się zużywają! Co mi za człowiek ten Werndorf... nieużyty! docisnąć się do niego nie można... Dawniéj jeszcze choć gadał z ludźmi, teraz przystępu doń niéma... Inna rzecz z Płockim... to mi jest człowiek!
— E! mało takich ludzi, jak Płocki! dodał ktoś drugi... dajcie mi pokój z Werndorfem...
W podobny sposób odzywali się drudzy, a Wytrychiewicz śmiéchem głupkowatym im pomagał, Piętka milczał, miał na co patrzéć i czemu się przysłuchiwać...
Wytrychiewiczowi, którego mina zabawna i czasem rzucone słowo, niby pijane, dosadne bawiły przytomnych, podstawiano ciągle to poncz, to likwor... Wszystko to z uśmiéchem spożywał, jakby zapominając o następstwach, które gorące napoje ciągną za sobą... Upojenie tłumaczyło téż doskonale niektóre jego wyrażenia, jakieby trzeźwemu nie uszły, a których efekt na słuchaczach był tém silniejszy, iż się zdawały z głębi duszy wysadzone mimowoli.
Widząc go w tym stanie szału, Piętka ulitował się nad biédakiem, może téż chciał, uprowadzając go, rozmowę przerwać przykrą dla siebie. Wziął więc pod rękę zlekka mu się opiérającego jeszcze sekretarza, włożył kapelusz na głowę, narzucił mu palto na ramiona i wyprowadził schodkami z wielką obawą, aby poncz na nogi téż nie podziałał.
Na górze wrzała coraz żywsza rozmowa w tym samym przedmiocie, gdy Piętka zszedł już na dół z Wytrychiewiczem. Z wielkiém zdziwieniem swém jednak spostrzegał, że ów upojony, nad którym się ulitował, szedł bardzo swobodnie, krokiem pewnym i, co najosobliwsza, milczał...
— Gdzie mieszkasz? zapytał, zszedłszy na dół Piętka...
Właśnie stali niedaleko latarni, która twarz Wytrychiewicza oświécała... Zaszła w niéj zmiana znowu, która Piętkę zaniepokoiła, wydawała się spokojną, chłodną i szyderski tylko wyraz ją przebiegał...
Świéże powietrze zamiast zwiększyć upojenie orzeźwiło go zupełnie. Ledwie słabiuchny ślad dawnego ożywienia pozostał...
— Gdzie ja mieszkam? powtórzył, śmiejąc się, Wytrychiewicz. A to pan, dobrodziéj mój, chcesz mnie pewnie z łaski swéj do domu odprowadzić?
Cha! cha! Jaki pan łaskaw! Słowo honoru! Panu się zdawało, nie prawdaż, że ja tam na górce byłem pijany! cha! cha!
Piętka osłupiał...
— Ja, proszę pana, mówił daléj Wytrychiewicz... ja jestem stary wyga, i mnie tak lada czém nie można spoić... choć pić lubię! To moje nieszczęście! Niech no pan patrzy, jak chodzę...
Tu przeszedł się kilkanaście kroków pod kolumnami, zawrócił po żołniersku i przyszedł, śmiejąc do Piętki... Był w dobrym humorze, ale zupełnie trzeźwy, jawném było, że na górce udawał tylko spojonego, aby językowi puścić wodze.
— Widzi pan! i przytomny jestem i do domu bym doskonale trafił, gdyby na tém miał być koniec! To nieszczęście, że gdy mnie kropla spirytusu wewnątrz zapiecze... nie mam miary! Poncz! kto pije poncz! babska rzecz... To szwedy miękkie, wymoczone wymyśliły sobie poncz! człowiek dopiéro wié, że pił, gdy palnął szpagatu...
Stali właśnie przed szynkiem, którego flaszki świéciły w oknie. W głębi jego widać było kilku dorożkarzy, opartych na biczyskach i zajętych pokrzepianiem grzesznego ciała. Nim Piętka miał czas go powstrzymać, Wytrychiewicz wskoczył już do izby, pobiegł do szynkarki, coś mruknął i przyniesiono mu ogromną szklankę wódki.... wychylił. Nie było mu tego dosyć, kazał dać drugą...
Piętka chciał mu ją odebrać, ale go odepchnął i podaną, wypiwszy duszkiem... rzucił rubla, nie dopominając się reszty, rękę dopiéro podając Piętce.
— Hę rzekł, chciałeś mnie pan widziéć pijanym? Teraz już będę! to co innego... Człek zapomni o wszystkiéj biédzie, jakiéj doznał, o wszelkiém błocie, przez które deptał... o ludziach... o przyszłości... i o domu!... Prowadźże mnie pan, czy wieź... bo wódka skutek zrobi... I masz mnie na sumieniu... bo ja albo nie piję ani kropli, albo zapróbowawszy... gotówem w śmierć... w śmierć!
Chciał się zawrócić do szynku, lecz Piętka, przelękły już, wstrzymał go tak silnie, iż musiał w miejscu pozostać. Głowa powoli opadła mu na piersi... zamilkł... Niekiedy tylko niezrozumiałe słowo jakieś wyrywało się z ust skrzywionych...
Z wielką biédą udało się dobyć z niego nazwisko właściciela domu, w którym mieszkał, i ulicę, przy któréj był położony, zawołany dorożkarz dopomógł wsiąść do powozu, a że samego lękał się go puścić Piętka, powiózł więc, mimo przykrego uczucia, jakie na nim czynił ten człowiek...
Dom, przed który zajechali, wyglądał cale niepoczciwie. Była to kamieniczka jak pudełko, postawiona niezgrabnie wśród lichszych jeszcze domostw, odrapana i brudna. Klucza ode drzwi nie miał przy sobie, lub go zgubił pan sekretarz, bo próżno po kieszeniach szukał i wszystko, co w nich miał, powyrzucał na bruk i w dorożkę tak, że ruble i papiéry zbiérać było potrzeba za nim, co zdawało się pijanego nie obchodzić już wcale... Trzeba było dobijać się i dzwonić, podtrzymując Wytrychiewicza, który chciał się w progu położyć. Świéciło się w oknach trzeciego piętra i na głos dzwonka wewnątrz poruszać się zaczęto. Drzwi się wreszcie zwolna otworzyły. W progu stała ze świécą drżąca staruszka z siwemi rozpuszczonemi włosami, pomarszczona, z twarzą zmienioną od przestrachu... który w rozpacz się prawie zmienił, gdy ujrzała Wytrychiewicza, którego Piętka z trudnością mógł utrzymać. Na widok jego o mało świéca z rąk jéj nie wypadła.
— O! Boże mój, zawołała Micio! co mu się znów stało!
Służąca, która nadbiegła za staruszką, ledwie ją podtrzymała słabnącą. Pijany Micio bełkotał, stojąc w progu.
— Upiłem się, matuniu, taka moja dola, muszę pić, to darmo...
— Pewnie co zrobił znowu! dodała matka trwożnie.
— Niech się pani uspokoi, przerwał Piętka, zbliżając się ku niéj, to przypadek, który się każdemu młodemu w wesołém towarzystwie trafić może, a pan Mieczysław nie zbroił nic... Widząc go trochę podchmielonym, czułem się w obowiązku tu go przyprowadzić...
— Niech ci to Pan Bóg płaci, mój dobry panie, płacząc, odpowiedziała staruszka.
— Przeprowadzimy go co rychléj na górę, ażeby spoczął, rzekł Piętka, ze mną to się to łatwiéj jakoś da zrobić...
To mówiąc, ujął chwiejącego się Wytrychiewicza z jednéj strony pod rękę, z drugiéj podtrzymała go służąca, i tak pomagając mu, wywindowano mruczącego ciągle niezrozumiale na trzecie piętro. Staruszka, idąc za niemi, płakała, przerywanemi słowy narzekając na los swój i syna. Łatwo się było domyśléć z jéj mowy, że podobne zdarzenia z Miciem często się trafiać musiały. Odsłaniało to część tajemnicy, przywiązującéj nieszczęśliwego Wytrychiewicza do Płockiego, który o jego nałogu wiedziéć musiał... a pokrywając go i trzymając przy sobie nałogowego pijaka, tém silniéj i absolutniéj nim władał.
Mieszkanie, które Micio z matką zajmował, nadzwyczaj było ubogie, wszystko w niém źle ukrywany niedostatek zdradzało. Przedpokoik ciemny z kuchenką, pokój do przyjęcia gości, którzy się tu rzadko zjawiać musieli, ze stołem, pokrytym różową spłowiałą serwetą i kanapką wysoką na cienkich nóżkach, z lichemi firaneczkami, cérowanemi u okien, daléj dwie izdebki, w których stał syn i matka, składały całe pomieszkanie pana sekretarza. Zaprowadzono Micia wprost do jego łóżka, okrytego kołderką perkalową, na którém opierając się, długo położyć się niechciał, mrucząc, szarpiąc się i narzekając. Głos tylko matki miał nad nim władzę i szał ten nieco uspakajał. Usłyszawszy go, milczał natychmiast, lecz wkrótce potém rozpoczynał miotać się nanowo.
Matka zapłakana, łamiąc ręce, stała przy synu, to zwracała się ku Piętce, którego przytomność była dla niéj ciężarem, bo się wstydziła za swe nieszczęśliwe dziécię. Piętka byłby może odszedł, ale czuł się tu jeszcze strwożonym kobiétom potrzebnym. Zmuszono w końcu Micia, aby się położył. Zaledwie głowę położył do poduszki, natychmiast usypiać począł. Staruszka, kazawszy wynieść światło, wyszła z gościem do piérwszego pokoju.
— Nie śmiém powiedziéć, żeś pan przyjacielem mego syna, odezwała się, zbytby to był wielki zaszczyt dla nieszczęśliwego, aleś pan dowiódł litościwego serca, zachowajże je dla niego i dla mnie! Na miłość Boga zaklinam pana, powiédz mi prawdę, czy nie popełnił jakiéj niedorzeczności, czy się czém nie skompromitował, czy go widziano publicznie w takim stanie?
Dał słowo mnie, dał je swojemu dobroczyńcy, że ten okropny nałóg zwycięży... Mam jego jednego... nie idzie mi o siebie, poszłabym do szpitala umiérać... cóż mi po życiu! przebyłam tyle, tylem straciła, ten Micio mój, jeśli go Płocki odpędzi, gdzież znajdzie przytułek?
Zaczęła płakać rzewnie, Piętka, jak mógł, uspakajał.
— Dzisiaj syn pani mało lub nic nie winien, składały się na to nieszczęśliwe okoliczności... Niebacznie namówiliśmy go na parę szklanek ponczu... a potém...
— A! jeśli raz skosztuje trunku, zawołała matka, niéma na niego sposobu, traci zmysły.
Płacz znowu przerwał jéj mowę.
— Mój Boże! co będzie jeżeli Płocki się dowié, poczęła, łkając.
— Zdaje mi się, że o tém wiedziéć nie może nikt, bo oprócz mnie nikt go w tym stanie nie widział, rzekł Piętka, niechże się pani uspokoi. Na przyszłość tylko wstrzymywać go należy. Zresztą, gdyby nawet stracił miejsce, widzę po mieszkaniu pani i ze wszystkiego, co ją otacza, iż niewielebyście pono stracili...
— A! pewnie! pewnie mamy bardzo mało, ledwie wyżyć z tego możemy, ale gdzieindziéj i tegobyśmy nie dostali.... mówiła staruszka, któżby go chciał wziąć z tym nałogiem!
— Ale o tém wcale nikt nie wié i nie domyśla się go nawet... Ja sam nie przeczuwałem nic podobnego, mówił Piętka... syn więc pani umié się na wodzy utrzymać i walczyć z tą chorobą.
— A! tak! tak! zawołała staruszka, z wdzięcznością zwracając się ku Piętce za życzliwe jego wyrazy. To dobre, poczciwe dziecko! Robi, co może, aby się poskromić i mnie nie dobijać... Czasem przez cały dzień nic nie weźmie w usta, ale cóż potém? odda mi dobranoc... pójdzie spać, dobędzie flaszki z wódką, i choć na noc upić się musi...
Tak jest! tak, choroba to straszna, nieuleczona, ona może i jego dobije...
— Pan Płocki, dodała po chwili, ociérając łzy, wiedząc o nałogu, wziął mojego syna... zrobił mu łaskę... ależ panie, za to go ma niewolnikiem i za pół darmo, a że mu Micio się wysługuje do zdechu, to téż pewna... bo go tam nie oszczędzają...
Westchnęła biédna.
— Zawsze to szczęście jeszcze, że i tak miał się gdzie umieścić. Pracuje od rana do nocy, często i po całych nocach, a dostaje, co łaska... Już o sobie nie mówię, żem więcéj z suchotami, niż o ciepłéj strawie... ale niechby się i tak wlokło... Błogosławię tego człowieka...
Złożyła ręce jak do modlitwy...
Widok téj nędzy wzruszył Piętkę, który wyrzucał sobie, że był poniekąd przyczyną zmartwienia dla nieszczęśliwéj matki. Jak mógł więc, starał się ją uspokoić i ubezpieczyć, że nikt o wieczornym wybryku z pewnością wiedzieć nie będzie. Staruszka odprowadziła go aż na wschody, dziękując, a zamyślony pan Orest wrócił do domu, wcale nierad z tego wieczora.
Nazajutrz Wytrychiewicz był w kancelaryi o swéj godzinie, i niktby po nim ani poznał wczorajszego szaleńca... Płocki przyszedł doń z uśmiéchem krzywym, i odwołał go do drugiego gabinetu. Winowajca domyślał się już, co to znaczyło, poszedł ze spuszczoną głową. Wiedział on z doświadczenia, iż Płocki miał szpiegów i doskonale był zawsze o wszystkiém poinformowany, nie wątpił bynajmniéj, iż za wczorajszy wieczór odpokutować będzie musiał.
Znowuś się tedy pan popisał, odezwał się Płocki, drzwi zamknąwszy.
Wytrychiewicz milczał.
— Ale masz szczęście, dodał, na ten raz ci się lepiéj może, niż po trzeźwemu udało. Wyprowadziłeś Piętkę w pole.. Tylko drugi raz nie probuj nic podobnego, nie jesteś panem siebie... Proszę pamiętać na umowę naszą. Pij sobie do poduszki, jak chcesz, to mi wszystko jedno, że się dobijasz i matkę staruszkę do grobu wtrącasz... Cóż mi do tego? Ale w ręce szaleńca ja moich tajemnic powierzać nie mogę... Upiwszy się, możesz i na mnie bryznąć. Przestrzegam więc raz jeszcze...
— A że gawędka na górce wcale dobry zrobiła skutek, dodał, uśmiéchając się, Płocki, nie chcę być niewdzięcznym.. Zanieś to waćpan matce...
To mówiąc, wcisnął mu papiérek do ręki, który Micio przyjął z niezgrabnym ukłonem... I tak strach wielki skończył się niespodzianką przyjemną...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.