<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przy jednéj z ulic, które z główną arteryją ruchu miejskiego się zbiegają, stoi znana wszystkim kamienica trzy piętrowa Fabryczów. Rodzina ta jeszcze w końcu XVIII-go wieku była tu znaną i naówczas, gdy banki Kabryta, Tepperów, Szulca i Prota Potockiego jedne po drugich padały, urosła do późniejszego swojego znaczenia i zamożności. Stary Fabrycz naówczas miał jeszcze znaczny bardzo handel hurtowny towarów angielskich, a późniéj zwinąwszy go, rozpoczął bankierski interes na skromną skalę. W zupełnym antagonizmie Fabryczowie stali do innych ówczesnych domów, mających do czynienia z rujnującą się szlachtą i panami. Gdy Tepperowie i Szulc starali się o rodowody od Fergussonów, ordery maltańskie, cudzoziemskie szlachectwa i indygenaty; gdy domy prowadzili na wzór arystokratycznych, z wielkim przepychem i okazałością występując, dobijając się o stosunki z magnatami, usiłując ich zaćmić rozrzutnością: Fabrycz stary chodził w perłowym fraku ze stalowemi guzikami, niemal wyglądając na kwakra, koni nie trzymał wcale, na obiady i wieczory nie zapraszał, panów wizyty przyjmował tylko w biurze, kłaniał się nisko, mówił niewiele, na zyski bajeczne a ryzykowne się nie porywał, słowem stał sobie na uboczu lecz interesa szły mu bardzo szczęśliwie. Wprawdzie nie dorobił się popularności, ale zyskał powszechny szacunek i wiarę.
Stary Fabrycz słynął z tego, że mówił najdrażliwszą prawdę bez zająknienia. Zyskać go sobie podchlébstwem ani grzecznością nie było podobna... Obijało się to od niego, jak krople wody od skały. Wielkie panie słynne z wdzięków i urody, potrzebując czasem kredytu, probowały skorumpować nieporuszonego Fabrycza uśmiechami i szczebiotaniem... Pióro w zęby włożywszy, stary patrzał, nie spuszczając oka. Słuchał, dawał się im popisać z dowcipem i zalotnością, ale odchrząknąwszy, odpowiadał z matematycznym chłodem, że interesa są interesami, że grzecznym być nie może, a grosza na niepewne nie da bez wyprobowanéj hipoteki.
Ten stary oryginał Fabrycz wychowywał zupełnie na wzór i podobieństwo swoje syna, który po nim nastąpił. Żyjący teraz prawnuk jego w tym samym domu, tych samych pokojach i niemal pradziadowskich jeszcze w większéj części sprzętach, wziął w spadku po rodzicach i przodkach ten sam charakter, sposób życia i prowadzenia się. Choć w czasie wojen Napoleońskich Fabryczowie dosyć dużo potracili, bo cesarz francuzów w ówczesném księstwie warszawskiém gospodarując absolutnie, mało komu nie dał się we znaki, i nie szczędził kontrybucyj, dobrze zarządzane interesa majętność ich podniosły do wielkiéj potęgi.
Nie wpłynęło to jednak bynajmniéj na zmianę ich życia, położenia i stosunków. Kamienica stara, kupiona niegdyś po zrujnowanym księciu P... nietknięta prawie od 1794 roku, utrzymywana wzorowo, zachowała swą przeszłowieczną fizyjognomiją. Pan Fabrycz, jak niegdyś pradziad, chodził w szaraczku, koni nie trzymał, a biuro jego, w sklepionych izbach na dole, utrzymało się ze swemi dębowemi prostemi stołami i krzesłami wyplatanemi, nie uległszy wymaganiom nowéj elegancyi i zbytku.
Europejski kredyt Fabryczów, niezachwiany nawet w chwilach najcięższych przesileń giełdowych, gdy bankructwa obce nieraz najstarszemi wstrząsły firmami, utrzymywał się i rosnął. Nie szukali z niego ani sławy, ani rozgłosu, nie dobijali się ani stosunków, ani znaczenia w innych sferach. Tryb ich życia był jak najprostszy i jak najskromniejszy. Dzieci wychowywali starannie, lecz w téj surowości purytańskiéj, która nie dopuszczała im wychodzić ze sfery tradycyjonalnéj, w jakiéj rodzina wzrosła i wzmogła się w znaczenie.
Małe kółko rodziny, przyjaciół i znajomych miało przystęp do ich domu, zamkniętego dla tego świata błyskotliwego, któryby był tu wniósł z sobą płochość, zamiłowanie zbytku i wkrótce odrazę do pracy. Rozporządzając ogromnemi środkami, Fabryczowie czynili wiele dobrego, dawali szczodrze, lecz nigdy tam, gdzie datek być musiał rozgłośny. Świadczyli skrycie, pocichu, jakby wstydząc się swéj dobroczynności. Nie odmawiali prawie nigdy, jeżeli cel był dobry, lecz tam, gdzie na wyścigi dawali drudzy, oni skromną tylko zapisywali ofiarę i na połechtanie ich próżności wcale rachować nie było można.
Pan Feliks Fabrycz, głowa domu, miał lat blisko sześćdziesięciu, był to człowiek mały, niepokaźny, cichy, zawsze ubrany nader skromnie, mówiący mało, zajęty przez cały dzień interesami, a spoczynku i zabawy szukający w domu. Syn jego starszy pracował w jednym z banków londyńskich, drugi odbywał podróż właśnie, córka niezamężna kończyła wychowanie w domu. Pan Feliks, żona jego, z charakteru dosyć do niego podobna, liczni oficyjaliści biurowi, niektórzy z rodzinami, mieścili się niemal wszyscy w starym domu, w którym, mimo znacznéj ludności jego, cisza panowała i porządek rzadki. Dom bardzo obszerny, trzema skrzydłami obejmował dziedziniec obszerny, w środku którego był wielki klomb i sadzaweczka... W głębi znajdował się cienisty ogródek, z kilku złożony uliczek... Wszystko to wyglądało ze staroświecka, nie świéżo, nie modnie, lecz napiętnowane było jakimś charakterem trwałości i powagi, więcéj interesującym, niż olśniéwający zbytek.
Nic w ogólności nie czyniono tu dla oka i dla tego, by ludzie wielkie mieli wyobrażenie o zamożności domu. Jak gdzieindziéj z nią się popisują, tak tu zdawano się chciéć z nią ukrywać. Nie pomogło to jednak nic, bo wszyscy wiedzieli dobrze, iż Fabryczowie mieli kolosalną fortunę. Nikt jéj wprawdzie nawet przybliżenie obrachować nie umiał, lecz dla tego właśnie może zwiększał ją rozgłos publiczny. Stary Fabrycz powszechnie poważany, z równą troskliwością unikał funkcyj publicznych i honorowych stanowisk, prezesostw, dyrektorstw, naczelnictw, tytułów, jak innych błyskotek... Tłumaczył się to zajęciami, to wiekiem, i z chęcią drugim ustępował miejsca. Tradycyjne to postępowanie Fabryczów zjednało im wprawdzie miano dziwaków, lecz obroniło ich od wielu nieprzyjemności.
Ze wszystkiemi będąc w stosunkach grzecznych, mało komu dawali się poufale zbliżyć do siebie. Z obyczajów arystokratycznych mieli jedno tylko zapożyczone piętno, to jest wyszukaną, chłodną grzeczność, która się nie dawała zbliżyć nikomu zbytecznie i trzymała w pewném oddaleniu. Fabrycz długo zwykle badał każdego, nim go do poufałych przypuścił stosunków. Temi mało się kto mógł pochlubić. Z osób nam znanych już hrabia Adam i Werndorf byli prawie jedynymi i dobrymi przyjaciółmi Fabrycza.
Życzył sobie zawrzéć ściślejsze stosunki występujący na świat książę Nestor, Fabrycz przyjął go nawet nader uprzejmie, lecz na dosyć natarczywe narzucanie się odpowiedział tak uniżoną, zimną, ceremonijalną grzecznością urzędową, iż książę w końcu się trochę nadąsał. Nic to nie pomogło.
Znaczenie Fabrycza i jego finansowe położenie, które pomoc i kredyt tak poważnéj firmy niezmiernie czyniły ważném dla wchodzącego w świat przedsiębiercy, skłoniły pana Julijusza Płockiego do szukania środków zbliżenia się i spoufalenia z panem Feliksem. Z charakterem pana Julijusza nie można było inaczéj przedsiębrać kampanii téj, jak z pewném obrachowaniem. Z systemu jego wynikałoby ludzi brać przez ich słabości, należało odkryć słabość Fabrycza, a tu właśnie największa była trudność, ani się jéj domyśléć, ani dowiedziéć, ani odgadnąć nie umiał.
Nic nie pomogły zwiady, żadnéj one nie dostarczyły wskazówki. Płocki był zniecierpliwiony, postanowił trochę czasu na badanie poświęcić, nie czekając jednak, jako człowiek wchodzący w interesa, postanowił się przybliżyć do Fabrycza. Spotykali się już nieraz z sobą i obcy zupełnie nie byli sobie wzajemnie, szło teraz o poufalsze stosunki. Płocki znalazł pozór łatwy odwiedzenia starego Fabrycza w jego kantorze.
Przez niską bramę wjazdową wchodziło się do kamienicy z obszerną sienią naprzestrzał. Przybita u drzwi skromna tabliczka mosiężna, na któréj stało nazwisko, była całą dla przybywającego wskazówką; z sieni w lewo wgłębione drzwi żelazne wiodły do kantoru...
Składał się on z kilku idących po sobie izb sklepionych, nieco ciemnych. W piérwszéj u okien przy pulpitach pracowali komisanci... Ściany niemal nagie, proste bardzo biura, w których cisnęli się interesanci, staroświecki lawaterz mosiężny z ręcznikiem, pochodzący z tych czasów jeszcze, gdy licząc zabrukany pieniądz, często się umywać było potrzeba, składały całe umeblowanie; u drzwi szpakowaty stary woźny tabakę zażywał.
W drugiéj podobnéj, przez którą téż przechodzić było potrzeba, pisali także u pulpitów młodzi pomocnicy. Cisza panowała wszędzie. Staroświecki zégar gdański wskazywał godziny pracy... W trzeciéj znaléść było można samego pana Fabrycza. Chociaż tu zwykle dostojniejszych przyjmował gości, pokój nie odznaczał się elegancyją. Kilka krzeseł obitych czarnym włosieniem, takaż na wyginanych nogach kanapka, niewielkie weneckie zwierciadło, żelazna szafa w kątku, druga z książkami podręcznemi, były całą ozdobą pokoju pana Fabrycza. Piec kaflowy stojący w jednym rogu na nóżkach, stare przypominał czasy. Wyszukana czystość zastępowała wytworność.
Gdy Płocki wszedł do drugiéj izby, rozpatrując się ciekawie dokoła, młody człowiek przystąpił doń dowiedziéć się o nazwisku i poszedł o nim oznajmić pryncypałowi. Po chwili otworzyły się drzwi, zaproszono p. Julijusza. U biurka swego stał Fabrycz, z uśmiéchem bardzo miłym witając gościa. Na jego twarzy żadnego wrażenia wyczytać nie było można. Płocki był niemal zmieszany.
Mimowolnie porównywał swe nowo urządzone biura, swoją gustowną elegancyją do téj spartańskiéj, staroświeckiéj prostoty i musiał w duszy przyznać, że ona większe może czyniła wrażenie, niż nowe jak z igły dębowe rzeźby jego własnego kantoru.
— Darujcie mi, panie, moje natręctwo, rzekł wchodzący, rad jestem złożyć mu tu uszanowanie, a razem miejscu uświęconemu długą i wytrwałą pracą się pokłonić!
— Dziękuję panu, odparł, wskazując krzesło Fabrycz, bardzo dziękuję.
— Prawdziwa świątynia, ten dom pański, dodał Płocki, coś tak poważnego dziś się już wcale nie spotyka...
Na komplement tylko skłonieniem głowy odpowiedział gospodarz, zdając się oczekiwać, by przybyły do interesu przystąpił.
— Czém panu służyć mogę? spytał po chwili.
— A, przybyłem z bardzo małym interesikiem, korzystając ze sposobności, aby się zbliżyć do pana dobrodzieja, którego za wzór do naśladowania radbym wziąć sobie. Jestem początkujący... Powiodło mi się, jak panu wiadomo, dosyć zrazu szczęśliwie... idę daléj, mam plany sięgające daleko, przychodzę przełożyć je panu...
Fabrycz się uśmiéchnął.
— Najlepszym sędzią jest zawsze ten, który interes tworzy, odparł skromnie, my, ludzie starzy, nawykliśmy się zapatrywać inaczéj. Za naszych czasów ogólny tryb czynności był inny... mamy stare nawyknienia...
Mówiąc to, zniżał głos; powoli i chłodno wpatrując się w Płockiego, zdawał się chciéć mu dać do zrozumienia, iż sobie wcale nie życzy wdawać się w jego sprawy. P. Julijusz zamilkł. Widocznie pociągnięcie tego sznureczka na maryjonetce, którą miał przed sobą, żadnego nie czyniło skutku. Sprobował więc z innéj strony.
— Pan mi daruje, rozpoczął po chwili milczenia, że mając najwyższy szacunek dlań i uważając go za patryjarchę naszego, jestem tak natrętny. W istocie zmusza mnie do tego położenie moje. Znalazłem się osamotnionym, radbym miéć w kimś pomoc, otuchę, współczucie, a znajduję samych prawie nieprzyjaciół. Radbym z domem tak szanownym zawiązać stosunki...
Fabrycz milczał.
— Bardzo panu dziękuję, rzekł, powtarzając już raz użytą formułę, miło mi będzie zawsze go spotkać... lecz, ja jestem prosty człowiek, zajęty wielce małemi własnemi sprawy i nie mogący się przydać nikomu...
Płocki nie dał się zrazić i tą odpowiedzią, a raczéj udał, że nie zrozumiał, iż mu dawano odprawę.
— Czyby już pana dobrodzieja, źle o mnie uprzedzono? zapytał...
Fabrycz podniósł głowę zdziwiony.
— Ja z nikim tak dalece nie mam stosunków, ani zwyczaju mieszania się do cudzych spraw i przysłuchiwania, co ludzie o sobie mówią. To są zabawki próżniaków...
Ale czémże panu służyć mogę?
Tak uparcie odpędzany, Płocki nareszcie dobył papierów, z któremi przyszedł i o których wartość chciał spytać.
Fabrycz natychmiast wziął się do rozpatrzenia ich, a że firma londyńska, o któréj pewność chodziło, była mu dobrze znana, w kilku słowach dał żądane objaśnienie. Po czém wstał z krzesła, i spoglądając niespokojnie na zegarek, sam piérwszy pożegnał gościa, zbywając się go bardzo chłodno.
Zupełnie się więc nie powiodło Płockiemu zbliżenie do Fabrycza, ale niezrażony tém w kilka dni potém oddał mu wizytę w domu, i nie zastawszy, kartę swą zostawił. Trzeciego dnia potém Fabrycz o téj saméj godzinie przyszedł się wypłacić Płockiemu; nie znalazł go także, i położył u szwajcara bilet, który uderzał skromną swą powierzchownością. Była to karteczka grubego papiéru, z wydrukowanym staremi zbitemi czcionkami nazwiskiem, wyglądająca, jak się pan Julijusz wyraził, przedpotopowo.
Z rąk do rąk przeszedł ów bilet po wszystkich, a że nim pochwalić się było można, położono go na marmurowéj misie, w któréj najpiękniejsze imiona już błyszczały. Chociaż Płockiego nie zapraszano, dowiedział się od Nurskich, iż Fabryczowie od wieków zawsze znajomych i łaskawych przyjmowali w czwartki. Postanowił więc w tydzień potém stawić się na wieczorze, choć się tam wcale ubawić nie spodziewał. Wiodła go ciekawość a może nadzieja, że się dając bliżéj poznać, przypodobać potrafi.
Zapowiedziano mu, iż wieczory tam rozpoczynały się wcześniéj, niż gdzieindziéj. W tym samym domu, w którym na dole biura się znajdowały, Fabryczowie zajmowali piérwsze piętro.
Nie było szwajcara w bramie, ani lokajów na schodach starych i oświeconych bardzo skromnie. Szpakowaty woźny otwiérał drzwi przychodzącym, będąc zwykle we czwartki używanym na pomoc służbie nielicznéj. Przedpokój, w którym już było kilka paletotów, lasek i parasolów, wydał się Płockiemu prawie śmiésznie ciasnym i pospolitym. Stojące tu sprzęty staroświeckie wyraźnie kilku służyć musiały pokoleniom.
Otwarto drzwi do salonu dosyć obszernego, lecz przybranego tak skromnie, iżby się go piérwszy lepszy poczynający kupiec powstydził. Meble były nie dzisiejsze, ciężkie, mahoniowe, dywany czyste, ale nie nowego smaku, a za całą ozdobę służyły dwie ogromne szafy gdańskie i porcelanowy pająk u sufitu, odziedziczone po pradziadku. Nowym był tylko piękny fortepian Erarda, pokryty starannie od pyłu.
Na kanapie z dwiema paniami siedziała z białemi, gładko przyczesanemi włosami, bladéj twarzy, sztywna dosyć i smutna pani domu, z robótką w ręku. Ubiór jéj, suknia czarna pod szyję z mankietami białemi, czépeczek nie wytworny, ledwie w niéj dozwalał domyślać się gospodyni. Troszkę opodal również z robotą panienka, któréj rysy familijne ojca przypominały, siedziała zajęta nią ze spuszczonemi oczyma. Fabrycz i dwóch czy trzech panów w surdutach, starszy komisant domu we fraku wysłużonym, młody człowiek, którego Płocki widział, przechodząc w kancelaryi, składali całe towarzystwo. Rozmowa szła dosyć zwolna i pocichu, gdy Płocki wszedł wyświéżony, w białych rękawiczkach. Powitawszy spieszącego na przyjęcie jego Fabrycza, poprosił, aby go pani przedstawił. Przybycie jego nie uczyniło tu najmniejszego wrażenia, podano mu krzesło, panowie przytomni popatrzyli troszkę na przybysza, i powrócono do rozmowy o nowych miasta budowach i porządku, który zaprowadzić należało. Płocki bardzo umiejętnie zastosował się do cichego i spokojnego tonu domu, usiłując potakiwać panu Fabryczowi i dzielić wszystkie jego zdania, co wszakże wcale nie zbliżało ich do siebie.
Wkrótce po nim nadszedł pan radca Smolewski, stary przyjaciel domu, potém niejaki pan Nieruchowicz, kupiec, i włoch Capioni, nauczyciel muzyki, emeryt, który pono saméj pani jeszcze niegdyś dawał lekcyje fortepianu. Po nadejściu tych panów i wybiciu ósméj godziny, otworzyły się drzwi do mniejszego saloniku, w którym podana była herbata i wieczorna przekąska niewykwintna. Jedynym przepychem była stara saska porcelana i delfty, na których podano jedzenie i herbatę. Służący w surducie szaraczkowym, powolnym krokiem stół obchodząc, usługiwał.
Płocki znalazł troszkę przesady i skąpstwa w téj prostocie życia ludzi, którychby stało na przepych książęcy, gdyby go potrzebowali, lub się w nim kochali. Mylił się jednak, nie była to ani afektacyja, ani oszczędność bojaźliwa, ale proste nawyknienie do rodzaju życia, w którém oboje państwo Fabryczowie smakowali i chcieli dzieci swe doń wdrożyć zawczasu.
Płocki nie okazywał po sobie zadziwienia, lecz był niemal upokorzonym, porównywając ten dom ze swoim, i swoje z Fabryczów położeniem. Rodziło to w nim uczucie prawie do zazdrości podobne. Ci ludzie nie potrzebowali jak on dobijać się uznania, kupować sobie sto sukien, zabiegać o nie... W duszy mówił jednak, nie umieją żyć! z ich środkami w moim ręku, owładnąłbym wszystkiém... To są ludzie mali.
Stary Fabrycz bardzo grzeczny dla gościa, mówił z nim jednak mało, i wcale mu nie nadskakiwał.
Parę razy w rozmowie Płocki probował bryznąć słówkiem przeciwko Werndorfowi dwuznaczném, ukąsić nieszkodliwie hrabiego Adama, chciał zbadać usposobienia i wyszpiegować jaką niechęć lub współzawodnictwo, lecz i to mu się nie udało. Fabrycz bronił obwinionych. Był w ogóle pobłażającym bardzo, obmowa na gruncie tutejszym nie udawała się wcale, trzeba jéj było poprzestać. Płocki piérwszy zręcznie zawrócił się tak, że co wyglądało na naganę i szyderstwo, wyszło na pochwałę.
Nikt mu nie potakiwał.
Domownicy, sama pani, słuchali go z uwagą, z ciekawością, lecz jakby z nieufnością i niedowierzaniem. Napróżno starał się być zabawnym, dowcipnym, zajmującym, naiwnym; zmęczywszy się przez wieczór cały nadaremnie, czuł, że nie postąpił ani na krok daléj. Pożegnano go ceremonijalnie, gospodarz dziękując, odprowadził do drzwi i... na tém się skończyło.
Skutkiem tych ponowionych odwiedzin było, iż Płocki zyskał jednego więcéj człowieka, którego czuł się w obowiązku nienawidziéć. Obok Werndorfa zapisał sobie Fabrycza z którego przynajmniéj łatwo mu się było wyśmiać, bo ten staroświecki dom dla ludzi innych pojęć i obyczajów mógł się poniekąd śmiésznym wydawać.
Ażeby nie okazać tego po sobie, iż się uczuł zimno przyjętym i odepchniętym przez Fabrycza, w miesiąc potém znalazł się u niego jeszcze jednego wieczora czwartkowego w podrobionym wesołym bardzo humorze. Zaprosił potém na obiad pana Feliksa, ale ten się pilną podróżą wymówił, i tak ten plan stosunków użytecznych dla Płockiego rozwiał się i w nic obrócił. Ciężką zemstę zapisał sobie tylko na przyszłość pan Julijan, jeśliby się jaka zręczność wywarcia jéj trafiła.
W rozmowach wcale nie oszczędzał Fabryczów... Nie domyślał się, jak na nich późniéj zarobić potrafi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.