Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga siódma/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Tymczasem słońce wschodzi.

Dzień niebawem zaświtał na widnokręgu.
Razem z nim ukazała się na płasko wzgórzu Tourgue, ponad lasem Fougères, rzecz osobliwa, nieruchoma i zadziwiająca, której ptaki niebieskie nie znały.
Postawiono to tam w ciągu nocy Było to raczej ustawione niż zbudowane. Zdała na widnokręgu wyglądało to jak sylwetka linij prostych i ostrych, mająca kształt litery hebrajskiej lub jednego z owych hieroglifów egipskich, co należały do alfabetu starożytnej zagadki.
Z pierwszego wejrzenia zdawało się, że to jakaś rzecz nieużyteczna, stojąca pośród krzaków kwieciem okrytych. I mimowolnie pytałeś się, do czego to może służyć? Po chwili jednak przejmowały cię dreszcze. Było to rusztowanie z desek, wsparte na czterech słupach. W jednym boku rusztowania dwie wysokie i proste belki, połączone u szczytu poprzeczną tarcicą, sterczały do góry i trzymały zawieszony trójkąt, który w błękitach poranku zdawał się być czarnym. Z przeciwnego boku rusztowania była drabina. Między dwiema belkami, na dole pod trójkątem, była jakby ściana z desek, złożona z dwóch części ruchomych, które zespolone z sobą, ukazywały oczom dziurę okrągłą, objętości nieco większej od szyi człowieka. Część górna ściany przesuwała się w wyżłobieniu i mogła się podnosić i spuszczać. W owej chwili porannej dwie części, które łącząc się tworzyły naszyjnik, były odsunięte. U stóp dwóch belek podtrzymujących trójkąt widziałeś deskę, dającą się obracać na zawiasach i podobną do huśtawki. Obok tej deski był kosz podłużny, a między belkami w końcu rusztowania wystawał kosz kwadratowy. Pomalowane to było na czerwono. Wszystko było z drzewa z wyjątkiem trójkąta, który był z żelaza. Czułeś, że zbudowali to ludzie, tak było brzydkie, nikczemne — i nędzne; a jednak godne było rąk duchów nadziemskich, tak było potężne i straszne.
Tą niekształtną budowlą była — gilotyna.
O kilka kroków naprzeciw niej, w parowie, stał inny potwór, wieża Tourgue. Potwór z kamienia był jakby uzupełnieniem potworu z drzewa. I powiedzmy mimochodem; gdy człowiek dotknie się drzewa lub kamienia, drzewo i kamień przestają być drzewem i kamieniem i przejmują coś z człowieka.
Wieża Tourgue była wynikiem przeszłości feodalnej; w niej streściło się tysiąc pięćset lat średniowiecznych lenistwa, niewoli gruntowej i feudalizmu; w gilotynie skupiał się tylko rok jeden, ale ten rok jeden piętnastu stuleciom przeciwważył.
Tragicznem było to spotkanie przeszłości średniowiecznej z brzaskami nowych czasów.
Z jednej strony dług, z drugiej wypłata. Tam nierozplątane powikłanie wszelkiej niewoli, tu proste rozwiązanie cięciem noża, z jednej strony węzeł, z drugiej miecz.
Wieża Tourgue oddawna stała samotnie w tej pustyni, jak złowrogie widmo średniowiecznych nadużyć i barbarzyńskich gwałtów i swoją straszną postacią spokojnie przez piętnaście wieków panowała nad lasem, budząc dokoła postrach i uszanowanie; a tu nagle, naprzeciw niej stanął inny potwór, nie mniej straszny.
Niekiedy kamienie zdają się mieć dziwne oczy. Posąg robi spostrzeżenia, wieża wypatruje, fasada gmachu spogląda zamyślona. Wieża Tourgue zdawała się przypatrywać gilotynie i pytać: coś ty za jedna i zkąd się wzięłaś?
Gilotyna miała prawo odpowiedzieć jej: Jestem twoją córką. Wzrosłam z łez i krwi, którąś ty przelała.
I wieża Tourgue nagle wobec tego strasznego zjawiska uczuła jakby przerażenie. Potworna masa granitu była wspaniała i sromotna, ale ta deska z trójkątem była czemś jeszcze gorszem. Upadła wszechmoc czuje zgrozę na widok nowej wszechmocy. History a zbrodni patrzyła na historyę mściwej sprawiedliwości. Stare gwałty stanęły przed kratkami nowych gwałtów. Dzień wczorajszy drżał wobec dnia dzisiejszego.
Natura jest nielitościwą; nie chce ukryć swoich kwiatów, swych dźwięków, swoich woni i swych promieni wobec obrzydliwości ludzkiej; gnębi człowieka przeciwieństwem między pięknością boską a społeczną brzydotą i nie daruje mu ani skrzydeł motyla, ani śpiewu ptasząt. Pośród mordów, zemst i barbarzyństw swoich człowiek musi wytrzymać spojrzenie rzeczy świętych; daremnie chciałby uniknąć niezmiernego wyrzutu łagodności powszechnej i nieubłaganej pogody błękitów. Potworność praw ludzkich w całej swej szpetnej nagości ukazać się musi pośród lśniącego wiekuistego przepychu. Człowiek burzy i druzgocze, człowiek niweczy, człowiek zabija; ale lato pozostaje latem, lilia lilią, a gwiazda gwiazdą.
Tego poranku wschodzące na pogodnem niebie słońce roztaczało przepych czarowniejszy niż kiedykolwiek. Ciepły wietrzyk poruszał krzaki, wyziewy poranne rozkosznie czołgały się po gałązkach, las Fougères, przenikniony wskroś oddechem źródeł, dymił się o świcie jak olbrzymia kadzielnica, pełna wonnych tumanów. Błękit niebieskiego stropu, białość obłoków, jasna przezroczystość wód, cienista zieloność, ta harmonijna gama, która od koloru beryla przechodzi do barwy szmaragdu; braterskie gromadki drzew, kobierce ziół, głębokie równiny — wszystko miało ową czystość, co jest wiekuistą przestrogą, jaką natura daje człowiekowi. Pośród tego wszystkiego rozpierał się ohydny bezwstyd ludzki; pośród tego wszystkiego sterczały: warownia i rusztowanie, wojna i sromotna kara, dwie postacie krwawego wieku i krwawej chwili, puchacz nocy przeszłości i nietoperz przedświtów przyszłości. Wobec przyrody kwitnącej, wonnej, kochającej i czarownej, wspaniale jaśniejące niebo zalewało blaskami jutrzenki wieżę Tourgue i gilotynę, i zdawało się mówić do ludzi: Patrzcie, co ja czynię, a co wy czynicie.
Takie są potężne a straszne użytki, jakie słońce roli ze swego światła.
Widowisko to miało widzów.
Cztery tysiące ludzi małej armii ekspedycyjnej stanęło w szyku bojowym na płaskowzgórzu. Żołnierze otoczyli gilotynę z trzech stron, tworząc figurę geometryczną, podobną do litery E; baterya, ustawiona w środku linii najdłuższej, stanowiła boczny ogonek głoski. Czerwona maszyna była jakby zamkniętą w trzech tych frontach bojowych w owej rozwiniętej po obu stronach ścianie żołnierzy, aż do stoków płaskowzgórza; czwarty bok, bok otwarty był parowem i patrzył na wieżę Tourgue.
Tworzyło to przestrzeń podłużnego czworoboku pośród którego stało rusztowanie. W miarę, jak słońce wznosiło się na niebie, cień gilotyny zmniejszał się na trawie.
Artylerzyści z lontami zapalonemi stali przy swoich armatach.
Niebieskawy dymek zwolna wznosił się z parowu: było to zamieranie pożaru.
Ten dym dość rzadki nie zasłaniał wieży Tourgue, której wysoki taras górował nad całym widnokręgiem. Między tym tarasem i gilotyną była tylko przestrzeń parowu. Z jednej i drugiej strony można było z sobą rozmawiać.
Na ow taras przeniesiono stół sądu wojennego i krzesła osłonione trójkolorowemi chorągwiami, Wschodzące za wieżą słońce w czarnych zarysach uwydatniało granitową masę twierdzy, a na jej szczycie, na krześle trybunału i pod zwojem chorągwi, postać człowieka, co siedział nieruchomy z założonemi na piersiach rękami.
Tym człowiekiem był Cimourdain. Miał on na sobie, jak w przededniu, ubiór delegowanego cywilnego, na głowie kapelusz z trójkolorowym pióropuszem, przy boku pałasz, a za pasem pistolety.
Człowiek ten milczał. Wszyscy milczeli. Żołnierze mieli karabiny u nogi i oczy spuszczone. Trącali się łokciem, ale nic nie mówili. Przed ich wyobraźnią przesuwały się mgliste obrazy owej wojny, tylu walk, tylu zasadzek w lesie, na które się odważnie narażali, owej ćmy chłopów wściekłych, którą rozpraszało ich mężne tchnienie, owych warowni zdobytych, bitew wygranych i licznych zwycięztw — i teraz im się zdawało, że wszystka ta chwała przemienia się w ich sromotę. Posępne oczekiwanie ściskało wszystkie serca. Na estradzie gilotyny widziano przechadzającego się kata. Wzrastająca jasność poranku majestatycznie zapełniała niebo.
Nagle usłyszano przytłumiony łoskot, jaki sprawiają bębny krepą okryte. Odgłos tego pogrzebowego bębnienia zbliżał się; rozwarły się szeregi, orszak wszedł w czworobok i skierował się ku rusztowaniu.
Najprzód dobosze z czarnemi bębnami, potem kompania grenadyerów ze spuszczonemi karabinami, potem pluton żandarmów z obnażonemi pałaszami, potem skazany — Gauvain.
Gauvain szedł krokiem swobodnym. Nie miał więzów ani na nogach, ani na rękach. Był w wicemundurze, miał przy boku szpadę.
Za nim szedł drugi oddział żandarmów.
Gauvain miał jeszcze w twarzy ów wyraz radości zadumanej, która ją rozjaśniła w chwili, gdy powiedział do Cimourdain’a: Myślę o przyszłości. Nic niema tak niewysłowienie szczytnego, jak ten uśmiech nieprzerwany.
Dochodząc do smutnego miejsca, pierwszem spojrzeniem obdarzył taras wieży. Na gilotynę nie raczył spojrzeć.
Wiedział, że Cimourdain poczyta sobie za powinność być obecnym przy traceniu skazanego. Szukał go więc oczyma na tarasie. I znalazł go tam.
Cimourdain był sino-blady i zimny. Ci, co siedzieli przy nim, nie słyszeli jego oddechu.
I nie zadrżał zobaczywszy Gauvain’a.
Tymczasem Gauvain szedł ku rusztowaniu.
Tak idąc, patrzył na Cimourdain’a i Cimourdain na niego patrzył. Zdawało się, że Cimourdain czerpał siłę w tem spojrzeniu.
Gauvain doszedł do rusztowania. I wstąpił na nie. Oficer dowodzący grenadyerami wszedł za nim. Gauvain odpasał swoją szpadę i oddał ją oficerowi, potem odwiązał chustkę ze swojej szyi i podał ją katu.
I zdawał się być podobny do niebiańskiego widzenia. Nigdy jeszcze nie był tak pięknym. Ciemne jego włosy kołysały się na wietrze; w owym czasie nie obcinano włosów. Patrząc na jego białą szyję, mimowolnie myślałeś o kobiecie; a patrząc na jego oczy bohaterskie i dumnie wszechwładne, mimowolnie myślałeś o archaniele. I stanął na rusztowaniu zadumany. To miejsce jest także zaszczytem. Gauvain stał tu wspaniały, wzniosły i spokojny. Promienie słońca otaczały go jakby gloryą.
Należało jednak związać skazanego. Kat przyszedł z postronkiem w ręku.
W tej to chwili, gdy młody wódz był już niewątpliwie oddany pod miecz katowski, żołnierze nie mogli dłużej wytrzymać; serce tych wojowników wybuchnęło. I usłyszano rzecz niesłychaną, głośne łkania armii. I rozległo się wołanie wielkie: Łaski! łaski! Niektórzy żołnierze padli na kolana; inni rzucili swoje karabiny i podnieśli ręce ku tarasowi, na którym był Cimourdain. Jeden grenadyer krzyknął, wskazując na gilotynę: — Czy przyjmie to zastępców za naszego wodza? Jam gotów. — A wszyscy powtarzali z namiętnem uniesieniem: Łaski! łaski! I gdyby lwy to słyszały, byłyby wzruszone lub przestraszone, bo łzy żołnierzy są straszne.
Kat zatrzymał się, nie wiedząc już co począć.
Naówczas glos krótki i nizki, który jednak wszyscy słyszeli, tak był złowrogim, zawołał z wysokości wieży:
— Prawo winno być wykonane!
Poznano głos nieubłagany. Cimourdain przemówił. Armia zadrżała.
Kat już się nie wahał. I zbliżył się, trzymając postronek.
— Poczekaj — rzekł Gauvain.
I obrócił się ku Cimourdain’owi, i ręką prawą, jeszcze wolną, przesłał mu pożegnanie; potem dał się związać.
Gdy już był związany, rzekł do kata:
— Za pozwoleniem. Jeszcze chwilkę.
I krzyknął:
— Niech żyje Rzeczpospolita!
Położono go na desce ruchomej. Piękną i dumną jego głowę osadzono w haniebnym naszyjniku. Kat delikatnie podniósł jego włosy, a potem nacisnął sprężynę; trójkąt odczepił się i zsunął, najprzód zwolna, potem szybko; usłyszano ohydne uderzenie...
Współcześnie rozległ się inny łoskot. Na cios topora odpowiedział strzał z pistoletu. Cimourdain schwycił jeden z pistoletów, które miał za pasem, i w chwili, gdy głowa Gauvain’a toczyła się do kosza, Cimourdain przeszył sobie serce kulą. Strumienie krwi trysnęły z jego ust i padł nieżywy.
I dwie te dusze, siostry tragiczne, uleciały razem; cień jednej złączył się ze światłością drugiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.