Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga siódma/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Więzienie.

Sala sądowa stała się znów kordegardą; zdwojono straże jak dnia poprzedniego; dwóch żołnierzy stanęło u drzwi zamkniętego więzienia.
Około północy człowiek z latarką w ręku przeszedł przez salę, dał się poznać strażom i kazał otworzyć więzienie. Był to Cimourdain.
Wszedł i drzwi za sobą zostawił otwarte.
Więzienie było ciemne i milczące. Cimourdain postąpił krok w tej ciemności, postawił latarkę na ziemi i zatrzymał się. W cieniu słychać było regularne oddychanie śpiącego człowieka. Cimourdain, zamyślony, przysłuchiwał się temu cichemu szelestowi.
W głębi więzienia na wiązce słomy leżał Gauvain. Jego to oddech słyszano. Spał snem głębokim.
Cimourdain zbliżył się na palcach i patrzył na Gauvaina: matka, patrząca na swoje niemowlę, nie miałaby spojrzenia czulszego i tak niewymownie serdecznego. To spojrzenie było może silniejszem od Cimourdaina; przycisnął on, jak to niekiedy czynią dzieci, dwie swoje pięści do oczu i przez chwilę był nieruchomy. Potem ukląkł, delikatnie podniósł rękę Gauvaina i przycisnął do niej swoje usta.
Gauvain poruszył się i otworzył oczy z półsennem zdziwieniem nagłego obudzenia. Latarka słabo oświetlała więzienie. Gauvain poznał Cimourdaina.
— A! — rzekł — to ty, mój mistrzu.
I dodał:
— Śniło mi się, że śmierć całowała mnie w rękę.
Cimourdain drgnął gwałtownie, jak się to nam niekiedy zdarza, gdy nagle napłyną fale myśli do głowy; czasami te fale piętrzą się tak wysoko i tak burzliwie, iż zdaje się, że zatopią duszę. Z głębi serca Cimourdaina nic wyjść nie mogło. Zaledwie zdołał powiedzieć: Gauvainie!
I obadwaj spojrzeli na siebie; Cimourdain oczyma pełnemi płomieni palących łzy, a Gauvain z najsłodszym uśmiechem.
Gauvain wsparł się na łokciu i rzekł:
— Ta blizna na twojej twarzy — to cięcie pałasza, któreś otrzymał za mnie. Wczoraj jeszcze wśród walki byłeś przy mnie i z mojego powodu. Gdyby Opatrzność nie sprowadziła cię do mojej kolebki, gdzież byłbym dzisiaj? — w ciemnościach. Urodziłem się skrępowany Przesądy są więzami, tyś zerwał ze mnie te powijaki, pozwoliłeś mi wzrastać swobodnie i z tego, co było już mumią, uczyniłeś znów żywe i zdrowe dziecię. W prawdopodobnego niedołęgę tchnąłeś sumienie. Gdyby nie ty, urósłbym, nie przestając być karłem duchowym. Dzięki tobie, mam poczucie swych powinności. Byłem tylko wielkim panem, a tyś zrobił ze mnie obywatela i nietylko obywatela, ale człowieka myślącego; jako człowieka uzdolniłeś mnie do życia ziemskiego, a jako duszę do niebieskiego żywota. Dałeś mi klucz prawdy do oryentowania się w rzeczywistościach tego padołu i klucz światła, który mi wyższe otwiera życie. Dzięki ci, o mój mistrzu. Ty jesteś moim drugim stwórcą.
Cimourdain siadł na słomie obok Gauvaina i rzekł do niego:
— Przyszedłem wieczerzać z tobą.
Gauvain przełamał chleb razowy i podał mu. Cimourdain wziął kawałek; potem Gauvain podał mu dzban z wodą.
— Pij pierwszy — rzekł Cimourdain.
Gauvain napił się i podsunął dzban Cimourdainowi, który pił po nim. Gauvain trochę tylko się napił.
Cimourdain pił długo.
Podczas tej wieczerzy Gouvain jadł, a Cimourdain pił; znak to spokojności pierwszego, a gorączki drugiego.
Jakiś straszny, pogodny spokój panował w tem więzieniu. Dwaj ci ludzie gawędzili najswobodniej.
Gauvain mówił:
— Zanosi się na wielkie rzeczy. To, co teraz robi rewolucya, jest tajemnicą. Za dziełem widzialnem jest dzieło niewidzialne. Jedno zakrywa drugie. Dzieło widzialne — okropne, dzieło niewidzialne — szczytne. W tej chwili wszystko wyraźnie dostrzegam. Jest to zarazem i dziwne i piękne. Należało posługiwać się materyałami przeszłości. Ztąd ów nadzwyczajny rok dziewięćdziesiąty trzeci. Pod rusztowaniem barbarzyństwa buduje się świątynia cywilizacyi.
— Tak — odpowiedział Cimourdain. — Z tej tymczasowości wyjdzie stanowcze położenie. Położenie stanowcze jest to prawo równoległe z powinnością, podatek stosunkowy postępowy, służba wojskowa obowiązująca wszystkich, zrównanie, żadnego zboczenia, a ponad wszystkiemi i wszystkiem linia prosta — prawo. Rzeczpospolita bezwzględna.
— Wolę rzeczpospolitą idealną — rzekł Gauvain.
Umilkł na chwilę i tak dalej mówił:
— O mój mistrzu, powiedz mi, w tem, coś mówił przed chwilą, gdzie pomieścisz poświęcenie, ofiarę, zaparcie się, siebie i ten wspaniały splot życzliwości, miłością zwany? Dobrze jest stawić wszystko w równowadze, lepiej jednak ułożyć wszystko w harmonię. Ponad szalą jest lira. Wasza rzeczpospolita waży, mierzy i reguluje człowieka; moja zaś unosi go w błękity; jest to taka sama różnica, jak między twierdzeniem matematycznem a orłem.
— Gubisz się w obłokach.
— A ty w rachunku.
— W twojej harmonii są marzenia.
— Są także w twojej algebrze.
— Chciałbym, żeby człowieka kształcił matematyk Euklides.
— A ja — odrzekł Gauvain — żeby go kształcił poeta Homer.
Cimourdain spojrzał z surowym uśmiechem na Gauvaina, jakby chciał wstrzymać polot tej duszy.
— To poezya. Nie dowierzaj poetom.
— O, znam to słówko. Nie dowierzaj natchnieniu, nie dowierzaj promieniom, nie dowierzaj zapachom, nie dowierzaj kwiatom, nie dowierzaj gwiazdom.
— Wszystko to jeść nie daje.
— A zkąd wiesz o tem? Myśl jest także pożywieniem. Myśleć, jest to jeść.
— Porzućmy abstrakcye. Rzeczpospolita jest oczywistością, jak dwa razy dwa cztery. Gdym dał każdemu, co mu się należy...
— Pozostaje ci jeszcze dać każdemu to, czego mu się nie należy.
— Co przez to rozumiesz?
— Rozumiem niezmierne wzajemne ustępstwo, które każdy winien jest wszystkim i które wszyscy winni są każdemu, a co jest calem życiem społecznem.
— Za obrębem ścisłego prawa nic niema.
— Przeciwnie, jest wszystko.
— Widzę tylko sprawiedliwość.
— A ja patrzę wyżej.
— Co może być wyższego nad sprawiedliwość?
— Słuszność.
Czasami zatrzymywali się, jakby przemykały błyski.
Cimourdain odpowiedział:
— Dowiedź tego, jeśli zdołasz.
— I owszem. Chcesz służby wojskowej obowiązującej wszystkich. Przeciw komu? przeciw innym ludziom. Ja zaś nie chcę służby wojskowej. Chcę pokoju. Żądasz tylko nędznych zapomóg, ja chcę zniesienia nędzy. Chcesz podatku stosunkowego, ja zgoła nie chcę podatków. Żądam, żeby były wydatki wspólne, sprowadzone do najprostszego wyrażenia i płacone z przewyżki wartości społecznej.
— Jak to rozumiesz?
— Tak: najprzód znieście darmozjadów. Potem wyzyskajcie wasze bogactwa; rzucacie mierzwę do ścieków, rzućcie ją na skibę. Trzy czwarte części gruntu leży ugorem; wykarczujcie Francyę, znieście nieprzydatne na nic pastewniki, podzielcie grunta gminne. Niech każdy człowiek ma kawałek ziemi, niech każdy kawałek ziemi ma człowieka. W ten sposób stokroć pomnożycie produkcyę społeczną. Obecnie Francya cztery tylko dni w roku daje mięsne pożywienie swym rolnikom; dobrze uprawiona wyżywiałaby trzysta milionów ludzi, całą Europę.
Zużytkujcie przyrodę, tę niezmierną a pogardzoną pomocnicę. Niech dla was pracują wszystkie powiewy wiatru, wszystkie spadki wód, wszystkie prądy magnetyczne. Kula ziemska ma sieć żył podziemnych; w tej sieci jest cudowne krążenie wody, oleju i ognia; otwórzcie żyłę globu, niech z niej tryśnie woda dla waszych studzien, olej dla waszych lamp, ogień dla waszych kuchen. Zastanawiajcie się nad ruchem bałwanów morskich, nad przypływem i odpływem morza, nad nieustanną ruchliwością fali. Czem jest ocean? ogromną siłą straconą. Jakże głupią jest ziemia. Żeby też nie używać oceanu!
— Znów marzysz.
— Przeciwnie, mówię o rzeczywistości.
I po chwili Gauvain dodał:
— A kobieta? Co z niej uczynicie?
Cimourdain odpowiedział:
— To, czem jest. Sługę mężczyzny.
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że i mężczyzna będzie sługą kobiety.
— Co ci się roi — zawołał Cimourdain — mężczyzna sługą! nigdy. Mężczyzna jest panem. Przyjmuj? jedno tylko królestwo: domowego ogniska. Mężczyzna jest królem u siebie w domu.
— Zapewne, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że i kobieta będzie tam królową.
— To jest chcesz dla mężczyzny i kobiety...
— Równości.
— Równości! Jak możesz o tem myśleć? Dwie te istoty są różne.
— Powiedziałem równości. Nie powiedziałem tożsamości.
Nastała chwila milczenia, niby pewien rozejm między tymi dwoma duchami, wymieniającymi błyskawice. Cimourdain je przerwał:
— A dziecię! Komu je dasz?
— Najprzód ojcu, który je płodzi, potem matce, która je rodzi, potem nauczycielowi, który je wychowuje, potem społeczności, która je hartuje, potem ojczyźnie, która jest wielką matką i wreszcie ludzkości, która jest najwyższą rodzicielką.
— Nie mówisz o Bogu.
— Każdy z tych stopni: ojciec, matka, nauczyciel, społeczność, ojczyzna i ludzkość, są szczeblami drabiny sięgającej do Boga.
Cimourdain milczał, Gauvain mówił dalej:
— Gdy wejdziesz na szczyt drabiny, dosięgniesz Boga; królestwo Boże otworzy się dla ciebie.
Cimourdain poruszył ręką, jakby przywołując.
— Gauvainie, powróć na ziemię. Chcemy urzeczywistnić wszystko, co jest możliwem.
— A więc przedewszystkiem nie róbże tego niemożliwem.
— Co jest możliwe, to zawsze się urzeczywistnia.
— Nie zawsze. Gdy szorstko potrącisz utopię, zabijesz ją. Niema nic bezbronniejszego nad jajko.
— A jednak trzeba pochwycić utopię, narzucić jej jarzmo rzeczywistości i osadzić ją w fakcie, jak w ramach. Myśl oderwana powinna się przemienić w myśl ujętą; straci przez to na piękności, lecz na użyteczności zyska; będzie mniejszą, ale lepszą. Trzeba, żeby prawo jednostek weszło do ogólnego prawa; a gdy prawo jednostek stanie się prawem ogólnem, wówczas będzie prawem bezwzględnem. To władnie nazywam możliwem.
— Możliwem jest coś więcej jeszcze.
— Ach! znów wpadasz w marzenia.
— Możliwe jest, jak ptak tajemniczy, zawsze szybujący ponad człowiekiem.
— Trzeba go złowić.
— Żywego.
Gauvain mówił dalej:
— Myśl moja jest taka. Jeśliby Bóg chciał, żeby człowiek się cofał, to byłby mu dał oko w tyle głowy. Patrzmy zawsze w stronę jutrzenki, rozkwitu, narodzin. To, co upada, daje zachętę temu, co wstępuje w górę. Skrzypienie starego drzewa jest wezwaniem dla nowego drzewa. Każdy wiek spełni swoje dzieło, dziś obywatelskie, jutro ogólnie ludzkie. Dziś kwestya prawa; jutro kwestya zapłaty. Zapłata i prawo, to w gruncie rzeczy jedno i to samo. Człowiek nie po to żyje, żeby nie był płaconym; Bóg, dając życie, zaciąga dług; prawo — to zapłata wrodzona; zapłata — to prawo nabyte.
Gauvain mówił w proroczem skupieniu ducha. Cimourdain słuchał. Role były zmienione i teraz się zdawało, że uczeń jest mistrzem.
Cimourdain mruknął:
— Za prędko idziesz.
— Bo może mi jest pilno — rzekł z uśmiechem Gauvain.
I dodał:
— O, mój mistrzu, powiem ci różnicę między naszemi dwiema utopiami. Ty chcesz koszar przymusowych, ja chcę szkoły. Ty marzysz o człowieku-żołnierzu, ja marzę o człowieku-obywatelu. Ty chcesz, żeby był strasznym, ja chcę, żeby był myślącym. Ty zakładasz rzeczpospolitę mieczów, ja zakładam...
I poprawił się:
— Ja założyłbym rzeczpospolitę duchów.
Cimourdain spojrzał na podłogę więzienia i rzekł:
— A tymczasem czego chcesz?
— Tego, co jest.
— Więc rozgrzeszasz chwilę obecną?
— Rozgrzeszam.
— Dlaczego?
— Gdyż to burza. Burza zawsze wie, co robi. Zdruzgocze piorunem kilka dębów, ale ileż lasów orzeźwi! Cywilizacya była dotknięta zarazą, dziś wielka nawałnica uwalnia ją od tej plagi Wprawdzie burza niedość przebiera w swoich ofiarach. Czy może jednak robić inaczej? Ciężka to dla niej praca, to wymiatanie! Wobec okropności zaraźliwych wyziewów pojmuję wściekłość wyjących wichrów.
Gauvain mówił dalej:
— Zresztą, co mnie obchodzi burza, jeśli mam busolę, i co mnie obchodzą wypadki, jeśli mam sumienie?
I dodał głosem zniżonym, który jest także głosem uroczystym:
— Jest ktoś, którem u nigdy opierać się nie trzeba.
— Kto? — spytał Cimourdain.
Gauvain podniósł palec nad swoją głowę. Cimourdain powiódł spojrzenie w kierunku tego podniesionego palca i zdało mu się, że przez sklepienie więzienia widzi niebo gwiaździste.
Obaj milczeli.
Cimourdain odezwał się po chwili.
— Społeczeństwo większe jest od natury. Mówiłem ci, że to już nie jest możliwe, to marzenie.
— To cel. Inaczej, po co istniałoby społeczeństwo? Zostańcie w naturze. Bądźcie dzikimi. Otaiti jest rajem. Tylko, że w tym raju nie myślą. Wolałbym piekło rozumne, niż raj głupi. Ale nie, precz z piekłem! Bądźmy społeczeństwem ludzkiem. Większem niż natura. Tak, większem. Jeśli jednak nic nie dodajecie do natury, pocóż z niej wychodzić? Więc poprzestańcie na pracy, jak mrówka, lub na miodzie, jak pszczoła. Pozostańcie bydłem roboczem, zamiast być rozumem królującym. Jeśli zaś dodacie coś do natury, będziecie koniecznie od niej więksi; dodawać, to pomnażać, a pomnażać, to rosnąć w potęgę i wielkość. Społeczeństwo jest naturą uduchownioną. Chcę wszystkiego, czego braknie ulom i mrowiskom; chcę pomników, sztuk, poezyi, bohaterów i geniuszów. Dźwigać ciężary wiekuiste nie jest prawem, któremu człowiek podlega. Nie, nie, nie; nie chcę już wyrzutków społeczeństwa, niewolników, kajdaniarzy i galerników! chcę, by każdy przymiot człowieka był godłem cywilizacją i znamieniem postępu; chcę wolności wobec ducha, równości wobec serca, braterstwa wobec duszy Nie! Nie chcę już jarzma! Człowiek stworzony jest nie do dźwigania kajdan, lecz do rozwijania skrzydeł. Nie chcę już człowieka, płazu! Chcę, żeby z poczwarki przeistoczył się w motyla; chcę, żeby robak ziemi przemienił się w kwiat żyjący i uleciał w błękity. Chcę...
I umilkł. Oczy jego zapalały żywym blaskiem.
Usta poruszały się jeszcze, ale mówić przestały.
Drzwi wciąż były otwarte. Jakaś zewnętrzna wrzawa przenikała do więzienia. Słyszano przygłuszone dźwięki trąby, prawdopodobnie pobudkę poranną; potem kolby karabinów zadźwięczały uderzając o ziemię, zapewne luzowano warty; potem, dość blizko wieży, o ile można było wnosić w ciemnościach, zrobił się ruch podobny do poruszania desek i grubych tarcic razem z głuchym i przerywanym łoskotem, podobnym do uderzeń młota.
Cimourdain, blady, słuchał. Gauvain nic nie słyszał.
Jego zaduma stawała się coraz głębszą. Zdawało się, że przestał oddychać, z taką uwagą wpatrywał się w widzenie, jakie miał pod sklepieniem swego mózgu. Czasami lekko drgnął, a światłość, jutrzenki rosła w jego źrenicach.
Tak upłynął czas pewien. Cimourdain zapytał:
— O czem myślisz?
— O przyszłości — rzekł Gauvain.
I znów zapadł w głębokie rozmyślania. Cimourdain wstał ze słomianego łoża, na którem obaj siedzieli. Gauvain nie spostrzegł tego. Cimourdain, pożerając czułem spojrzeniem młodego człowieka, zwolna cofnął się ku drzwiom i wyszedł. Więzienie się zamknęło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.