<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Rosmersholm
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Rosmersholm
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
Scena przedstawia obszerny pokój w Rosmersholmie, wygodnie umeblowany starożytnemi sprzętami. Na przodzie sceny na prawo piec ustrojony brzozową kratką i kwiatami. Za nim drzwi. W głębi drzwi wiodące do przedpokoju. Z lewéj strony okno, przed niém kolumna otoczona roślinami i kwieciem. Niedaleko pieca stół z kanapą i fotelami. Na ścianach dawne i nowsze portrety przedstawiające kaznodziei, wojskowych, urzędników w mundurach i strojach odpowiednich. Okno jest otwarte, także otwarte są drzwi do przedpokoju i dalsze drzwi wchodowe. Widać przez nie wielkie, stare drzewa alei, prowadzącéj do mieszkalnego domu. Słońce tylko co zaszło; ciepły, letni wieczór.

(Rebeka West w fotelu kończy szydełkiem wielki szal z białéj włóczki, który leży przy niéj. Od czasu do czasu wygląda przez okno pomiędzy doniczkami kwiatów. Z prawéj strony wchodzi pani Helseth).

PANI HELSETH (wyglądając). Czy to nie pan pastor tam idzie?
REBEKA (szybko). Gdzie? (powstaje). Tak, to on (staje za firanką). Stań pani z boku, żeby nas nie zobaczył.
PANI HELSETH. Ach! pomyśl pani tylko, on znowu zaczyna chodzić koło Mülbachu.
REBEKA. Tak, szedł tamtędy onegdaj (wygląda szparą pomiędzy firanką a oknem). Teraz zobaczymy.
PANI HELSETH. Czy odważy się przejść przez most?
REBEKA. To właśnie chcę zobaczyć (po krótkiéj chwili). Nie, zawraca się. Dziś także obchodzi to miejsce (odchodząc od okna), chociaż trzeba dużo drogi nałożyć.
PANI HELSETH. Dobry Boże! Ciężko byłoby panu pastorowi przejść przez most po tym wypadku.
REBEKA (składając swoję robotę). Tutaj w Rosmersholmie pozostający pamiętają długo o umarłych.
PANI HELSETH. Proszę pani, zdaje mi się, że to umarli długo pamiętają o Rosmersholmie.
REBEKA (spoglądając na nią). Umarli?
PANI HELSETH. Tak. Jakby nie mogli się w zupełności odłączyć od tych, których tu zostawili.
REBEKA. Skądże to pani na myśl przyszło?
PANI HELSETH. Inaczéj sądzę że nie zjawiałby się tutaj „koń biały”.
REBEKA. Cóż to ma za związek z białym koniem, kochana pani Helseth?
PANI HELSETH. Ach! co tu mówić! Pani w to przecież nie wierzy?
REBEKA. A pani czy wierzy?
PANI HELSETH (zamykając okno). Proszę pani, nie chcę się śmieszną wydawać (wygląda przez okno). Czyż to znowu nie pan pastor, na drodze do Mülbachu?
REBEKA (wyglądając). Ten, co tam idzie? (wchodzi na okno). Nie, to przecież rektor.
PANI HELSETH. Tak, rzeczywiście rektor!
REBEKA. Ślicznie! Niezawodnie idzie do nas.
PANI HELSETH. Idzie prosto przez most. A przecież to była jego rodzona siostra. Ale teraz trzeba już nakrywać. (Rebeka stoi przez chwilę przy oknie, potém kłania się i wita z uśmiechem zbliżającą się niewidzialną osobę. Ściemnia się).
REBEKA (mówi przez drzwi na prawo). Kochana pani Helseth, pomyśl proszę o jakim przysmaku do wieczerzy, wiész przecież, co rektor lubi.
PANI HELSETH (za drzwiami). Dobrze, pani. Już ja się tém zajmę.
REBEKA (otwierając drzwi przedpokoju). Ach! nareszcie! Witam z całego serca, kochany rektorze.
REKTOR KROLL (z przedpokoju, gdzie zostawia swoję laskę). Dziękuję. Więc nie jestem pani natrętnym?
REBEKA. Pan? Jak można coś podobnego mówić.
KROLL (wchodząc do pokoju). Zawsze czarująca (ogląda się). Rosmer pewnie jest w swoim pokoju.
REBEKA. Nie, poszedł na przechadzkę i bawi dłużéj niż zwykle. Zaraz powróci (wskazuje mu miejsce na kanapie). Ale siadajże pan tymczasem.
KROLL (kładąc na bok kapelusz). Tysiączne dzięki (siada i przygląda się pokojowi). Jak ładnym i przyjemnym uczyniłaś pani ten staroświecki pokój. Wszędzie kwiaty.
REBEKA. Rosmer lubi miéć wkoło siebie kwiaty.
KROLL. I pani także?
REBEKA. Tak, mają tak miłą odurzającą woń. Dawniéj musieliśmy się wyrzec téj przyjemności.
KROLL (smutnie przytakując). Biedna Beata nie mogła znosić ich zapachu.
REBEKA. Ani ich barw. One powiększały jéj obłęd.
KROLL. Pamiętam to dobrze (ciszéj). No, jakżeż tu teraz?
REBEKA. Wszystko idzie zwykłym trybem, dzień jeden podobny jest do poprzednich. Ale jakżeż panu powodzi się w mieście? Jakże żona?
KROLL. Kochana pani, nie mówmy o tém. W każdéj rodzinie jest zawsze coś, co nie tak idzie, jakby iść powinno. Szczególniéj też w takich czasach jak nasze.
REBEKA (po krótkiém milczeniu siada przy fotelu na kanapie). Dlaczegoż pan przez całe wakacye nie był tu ani razu?
KROLL. Nie można się tak przecież ludziom narzucać.
REBEKA. Gdybyś pan wiedział, z jakim wyglądaliśmy cię upragnieniem...
KROLL. Byłem także w podróży.
REBEKA. Ale tylko parę tygodni. Objeżdżałeś pan zgromadzenia ludowe.
KROLL (robi znak potwierdzający). I cóż pani na to powiész? Czy byłabyś kiedy uwierzyła, że na stare lata stanę się jeszcze agitatorem politycznym? Jakże?
REBEKA (z uśmiechem). Potrosze, agitowałeś pan zawsze, rektorze.
KROLL. No tak, dla własnéj przyjemności. Ale teraz czynię to na seryo. Czy pani czytuje czasami dzienniki radykalne?
REBEKA. Czytuję, kochany rektorze, nie mogę temu przeczyć.
KROLL. Ależ kochana pani, nic nie mam przeciwko temu, przynajmniéj co do ciebie.
REBEKA. Tak sądzę. Muszę mieć przecież jasne wyobrażenie o wypadkach, być o wszystkiém dobrze zawiadomioną.
KROLL. Pod żadnym względem nie wymagam od pani — jako kobiety — byś zajęła wyraźne stanowisko w ludowych rozprawach, albo raczéj walkach, które wrą tutaj. W każdym razie musiałaś pani czytać, co ci panowie z „Ludu” uznają za stosowne na mnie wypisywać. Do jakich doszli nikczemności!..
REBEKA. Zdaje mi się, że pan także dobrze pokazałeś im zęby.
KROLL. Uczyniłem to, przyznaję, teraz nawet znajduję w tém przyjemność. Niech zobaczą przynajmniéj, że nie należę do ludzi, którzy się bezkarnie kąsać pozwalają (przerywając sobie). Nie, lepiéj nie mówmy dziś wieczór o tych smutnych, oburzających rzeczach.
REBEKA. Więc porzućmy ten przedmiot.
KROLL. Powiedz mi pani lepiéj, jak się czujesz w Rosmersholmie, od czasu jak się tu samą zostałaś, od czasu jak nasza nieszczęśliwa Beata...
REBEKA. Wcale dobrze. Jednakże odczuwam w wielu okolicznościach wielką pustkę, tęsknotę i smutek. Jest to rzecz naturalna. Ale po za tém...
KROLL. Czy pani zamierza tu pozostać... to jest pozostać na zawsze?
REBEKA. Ach! kochany rektorze, ja doprawdy nic nie zamierzam. Czuję się tu jak u siebie tak dalece, iż zdaje mi się, jakbym należała do tego domu.
KROLL. Tak i mnie się zdaje.
REBEKA. I pozostaję tu chętnie, skoro pan Rosmer sądzi, że mogę przyczynić się do ułatwienia mu życia.
KROLL (patrząc na nią bystro). Rzeczywiście. Jest coś wzniosłego w kobiecie, która poświęca innym swą młodość.
REBEKA. Inaczéj dla kogożbym żyła?
KROLL. Dawniéj miałaś pani ciężkie utrapienie z twym kulawym, nieznośnym opiekunem.
REBEKA. Tylko nie sądź pan, by doktór West był w Finmarken tak nieznośnym. Złamały go straszliwe morskie podróże. Kiedyśmy się tu osiedlili, było wprawdzie kilka lat bardzo ciężkich, dopóki się nie poddał losowi.
KROLL. A lata późniejsze czy jeszcze cięższemi nie były dla pani?
REBEKA. Nie. Jak możesz pan tak sądzić? Ja kochałam Beatę z całego serca. A ona biedna, tak potrzebowała troskliwych starań, pieszczotliwego obejścia.
KROLL. Jakże pani wdzięczny jestem, że mówisz o niéj z taką dobrocią.
REBEKA (przysuwając się). Kochany rektorze, powiedziałeś pan to tak serdecznie, iż jestem przekonaną, że nic nie ukrywasz w głębi duszy.
KROLL. Co pani chcesz przez to powiedziéć?
REBEKA. Czyż byłoby to dziwném, gdyby panu było przykro widziéć obcą osobę rządzącą w Rosmersholmie?
KROLL. Ależ czemu? na Boga!
REBEKA. Więc tak nie jest (wyciąga do niego rękę). Dzięki ci serdeczne, kochany rektorze.
KROLL. Jakżeż pani mogła nawet przyjść myśl podobna?
REBEKA. Zaczęłam się tego lękać, gdyś pan tak rzadko u nas bywał.
KROLL. Myliłaś się pani najzupełniéj. A wreszcie, w głębi rzeczy nic się tu nie zmieniło. Wszakże w czasie smutnego ostatniego roku życia biednéj Beaty, pani tu wszystkiém rządziłaś.
REBEKA. Był to tylko rodzaj regencyi w imieniu pani domu.
KROLL. Niech i tak będzie. Wiész pani, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś... Ale o tém mówić nie wypada.
REBEKA. Co pan przez to rozumie?
KROLL. Gdybyś pani zajęła opróżnione miejsce.
REBEKA. Mam miejsce, którego pragnę, panie rektorze.
KROLL. To jest, masz pani zajęcie, ale...
REBEKA (przerywając). Ach! panie rektorze. Jak możesz żartować, mówiąc o rzeczach tak poważnych.
KROLL. Tak, tak być może, iż naszemu dobremu Rosmerowi zbrzydło małżeństwo, ale gdyby nie to...
REBEKA. Doprawdy, mogłabym się śmiać z pana.
KROLL. Gdyby nie to... Daruj mi, pani, proszę, jeżeli ośmielę się zapytać, wiele lat masz właściwie?
REBEKA. Wstyd mi to przyznać. Mam dwadzieścia dziewięć lat, zaczęłam już trzydziestkę.
KROLL. Tak, tak, a Rosmer? Ileż on ma lat? Pozwól mi pani obliczyć. Jest pięć lat młodszy odemnie, więc ma najmniéj czterdzieści trzy. Mniemam, że wiek byłby zupełnie stosowny.
REBEKA (powstając). Niezawodnie, zupełnie stosowny. Wypijesz pan z nami filiżankę herbaty dziś wieczór, nieprawdaż?
KROLL. Z wdzięcznością. Przyszedłem z zamiarem zabawienia tu dłużéj, gdyż mam rzecz ważną do omówienia z naszym wspólnym przyjacielem. Ażebyś zaś pani znowu nie wpadła w szalone posądzenia, będę tu jak dawniéj często bywał.
REBEKA. Ach! uczyń to pan (ściska go za ręce). Dziękuję. Jesteś pan naprawdę dobrym człowiekiem.
KROLL (trochę niechętnie mruczy). Tak? Więc ja takim jestem? Nie przywykłem słyszéć tego w domu. (Wchodzi Jan Rosmer z prawéj strony).
REBEKA. Patrz pan, kogo tu mamy?
ROSMER. Pani Helseth już mi o tém powiedziała. (Rektor Kroll powstał. Rosmer łagodny i skupiony ściska go za ręce). Bądź-że znowu pozdrowiony w moim domu, (kładąc mu ręce na ramionach i patrząc w oczy). Mój drogi stary przyjacielu! Wiedziałem, że będziemy z sobą jak za dawnych czasów.
KROLL. Ale mój drogi, czyś ty miał także tę szaloną myśl, że coś pomiędzy nami stanęło?
REBEKA (do Rosmera). Tak, pomyśl pan, jak dobrze, że było to tylko przywidzenie.
ROSMER. Więc tak było rzeczywiście? A dlaczegoż tak zupełnie odsunąłeś się od nas?
KROLL (poważnie i cicho). Ażebym nie był dla ciebie nieustannie żywém wspomnieniem nieszczęśliwych lat twoich, wspomnieniem téj, co skończyła życie w Mülbachu.
ROSMER. Jak to było serdecznie pomyślane! Ty jesteś zawsze tak oględny. Ale nie potrzeba ci się było oddalać. Chodź, siądźmy koło siebie (siadają). Ja doprawdy mogę myśléć o Beacie bez przykrości. Codzień o niéj mówimy. Zdaje nam się, że ona jest zawsze obecna w tym domu.
KROLL. Doprawdy?
REBEKA (zapalając lampę). Tak, rzeczywiście.
ROSMER. Jest to tak naturalne. Oboje kochaliśmy ją tak głęboko. A ponieważ tak Rebek... panna West jak i ja jesteśmy przekonani, że dla biednéj obłąkanéj czyniliśmy wszystko, co możliwe, nie mamy sobie nic do wyrzucenia. I dlatego słodko i dobrze mi jest myśléć o Beacie.
KROLL. Drogi, najlepszy! Od dziś będę u was codziennym gościem.
REBEKA (siadając na fotelu). Tylko niech pan słowa dotrzyma.
ROSMER (powolnie). Ach! chciałbym z całego serca, ażeby nasza zażyłość nigdy się nie była przerwała. Od czasu jak się znamy, byłeś zawsze moim dobrym doradcą. Jeszcze za moich lat studenckich.
KROLL. Tak, cieszyło mnie to niewypowiedzianie. Czy może teraz zaszło coś szczególnego?
ROSMER. Jest wiele rzeczy, o których chciałbym bez żadnéj ogródki z tobą pomówić... wywnętrzyć się.
REBEKA. Nieprawdaż, panie Rosmer? Ja sądzę, że to tak miło być musi pomiędzy dawnemi przyjaciołmi.
KROLL. Wierz mi, ja mam jeszcze więcéj z tobą do mówienia, ja, com się stał czynnym działaczem politycznym, jak pewno wiesz?
ROSMER. Wiem. Jakimże się to właściwie stało sposobem?
KROLL. Musiałem. Musiałem chociaż wbrew mojéj chęci. Niepodobna być daléj bezczynnym widzem wypadków, teraz kiedy radykalni wzrośli w potęgę, czas najwyższy wmieszać się do walki; dlatego téż doprowadziłem w mieście szczupłe koło naszych przyjaciół do ściślejszéj spójni, bo, jak mówię, jest na to czas najwyższy.
REBEKA (z lekkim uśmiechem). Czy nie będzie to trochę zapóźno?
KROLL. Nie mogę przeczyć, iż byłoby stokroć lepiéj, gdyby ten ruch wprzódy był powstrzymany. Ale któż mógł przewidzieć, do czego on dojdzie? Ja przyznaję, że mi to do głowy nie przyszło (powstaje i przechadza się). Teraz jednak otworzyły mi się oczy, gdyż duch niepokoju nawet szkoły opanował.
ROSMER. Szkoły? Przecież nie twoją szkołę?
KROLL. Moję własną. Jak ci się to wydaje? Odkryłem, że uczniowie najwyższéj klasy, to jest pewna ich liczba, już więcéj niż od pół roku utworzyli tajemny związek i trzymają dziennik Mortensgardena.
ROSMER. Ach! „Latarnię”.
KROLL. Tak. Nieprawdaż, że to zdrowy pokarm duchowy dla przyszłych urzędników? A co najsmutniejsze, do związku należą najzdolniejsi z całéj klasy, oni to zawiązali spisek przeciwko mnie. Tylko jedni mole i kowale nie przystąpili do niego.
REBEKA. I to pana tak bardzo boli?
KROLL. Czy mnie to boli! Widzieć zniszczoną pracę całego życia (ciszéj). A jednak powiedziałbym na to jeszcze, niech się dzieje, co chce. Ale co najgorsza (ogląda się). Czy tu niéma nikogo, coby podsłuchiwał pod drzwiami?
REBEKA. O, z pewnością niéma.
KROLL. Wiedzcie więc, że rozdwojenie i bunt opanowały mój własny dom, znalazły miejsce przy mojém cichém ognisku, zniweczyły mój spokój rodzinny.
ROSMER (powstając) Co mówisz? W domu? u ciebie?
REBEKA (zbliżając się do rektora). Drogi rektorze! Cóż się to stało?
KROLL. Czy uwierzycie, że moje własne dzieci... Laurenty jest naczelnikiem szkolnego spisku, a Hilda wyhaftowała czerwoną tekę, w którą wkładają „Latarnię”.
REBEKA. Cóż na to żona pańska?
KROLL. Ach! właśnie ze wszystkiego najgorszém jest to, że ona, która przez całe swoje życie, zarówno w drobnych jak ważnych rzeczach, podzielała moje poglądy, teraz — rzecz nie do uwierzenia — w wielu razach bierze stronę dzieci. I jeszcze na mnie zwala winę za to, co się stało. Utrzymuje, że ja gnębię młodzież. Jak gdyby to nie było właśnie potrzebném. Mam więc niepokój we własnym domu. Naturalnie, mówię o tém jak najmniéj, tym sposobem rzecz najłatwiéj stłumić... (przechadza się). Ach tak, tak (staje z rękoma założonemi na plecach przed oknem).
REBEKA (która zbliżyła się do Rosmera, mówi do niego szybko i pocichu tak, by rektor tego nie słyszał). Uczyń to.
ROSMER (w ten sam sposób). Dzisiaj, nie.
REBEKA (jak wprzódy). Właśnie dzisiaj (niby zajmuje się lampą).
KROLL (zbliżając się znowu). Tak mój drogi Rosmerze, wiész teraz, że duch czasu rzucił swój cień na moje domowe życie jak i na obowiązki zawodowe. I z tym duchem niszczącym, szkodliwym, rozluźniającym wszystkie węzły, nie mam walczyć każdą bronią, którą pochwycić zdołam? Będę z nim walczył, pismem i słowem.
ROSMER. Czy masz nadzieję, tym sposobem przyprowadzić rzeczy do porządku?
KROLL. Chcę w każdym razie spełnić obowiązek obywatelski, i sądzę, że każdy pragnący dobra kraju powinien to samo uczynić. Otóż widzisz, głównie z tego powodu, przyszedłem tu dziś wieczór.
ROSMER. Mój drogi, co przez to rozumiész? Cóż ja...
KROLL. Powinieneś pomagać dawnym przyjaciołom. Działaj wspólnie z nami.
REBEKA. Znasz przecież, rektorze, niechęć pana Rosmera do takich rzeczy.
KROLL. Niech się stara tę niechęć przezwyciężyć. Rosmerze, ty nie śledzisz wypadków, siedzisz zakopany w twych historycznych zbiorach. Szanuję drzewa gienealogiczne i wszystko, co się ich tyczy, ale czas nie jest właściwy dla takich zajęć, nie możesz sobie wyobrazić, jaki duch zapanował w całym kraju. Wszystkie pojęcia wywrócone są do góry nogami, trzeba będzie olbrzymiéj pracy, by te błędy wykorzenić.
ROSMER. Tak sądzę i ja także, ale to nie dla mnie robota.
REBEKA. Zdaje mi się, iż pan Rosmer dziś jaśniéj niż dawniéj, patrzy na te rzeczy.
KROLL (zdumiony). Jaśniéj?
REBEKA. Albo raczéj swobodniéj, mniéj stronnie.
KROLL. Co to ma znaczyć, Rosmerze? Nie możesz być przecież tak słabym, by zmienić przekonania, z powodu, że naczelnicy ruchu otrzymali chwilowe zwycięstwo.
ROSMER. Mój drogi, wiész, jak mało znam się na polityce. Sądzę przecież, że w ostatnich czasach jednostki mają więcéj niezależności.
KROLL. I ty uważasz to za rzecz dobrą? W takim razie popełniasz grubą omyłkę. Przypatrzono się tylko, jakie to ideje rozpowszechniają się pomiędzy radykałami, zarówno w dalszych okolicach, jak w naszém mieście. Właśnie tę mądrość głosi „Latarnia”.
REBEKA. Tak jest, Mortensgard ma wielki wpływ.
KROLL. Pomyśléć tylko... Człowiek z tak brudną przeszłością. Człowiek, który za niewłaściwy stosunek był usunięty przez władzę naukową. I taki ośmiela się zabierać naczelne miejsce wśród ludowych działaczy. I to mu się udaje, udaje naprawdę. Słyszałem, że chce powiększyć swoje pismo. Wiem nawet z pewnego źródła, że poszukuje zręcznego współpracownika.
REBEKA. Mnie się to dziwném zdaje, że pan ze swemi przyjaciołmi przeciw niemu nie wystąpi.
KROLL. Właśnie chcemy to uczynić. Kupiliśmy dzisiaj „Gazetę urzędową”. Kwestya pieniężna nie przedstawia żadnéj trudności. Ale (zwraca się do Rosmera) teraz przyszedłem tu z własnego natchnienia, trudność stanowi dziennikarska wprawa. Powiedz mi, Rosmerze, czybyś się przez miłość dobréj sprawy redaktorstwa nie podjął?
ROSMER (prawie z przerażeniem). Ja?
REBEKA. Jak pan mógł pomyśléć nawet o czémś podobnem!..
KROLL. Że cofasz się przed zgromadzeniem ludowém i nie chcesz narażać się na nieprzyjemności, które cię tam spotkać mogą, jest to rzecz bardzo zrozumiała. Ale spokojna, redaktorska praca, albo raczéj...
ROSMER. Nie, nie, mój drogi, nie żądaj tego odemnie.
KROLL. Jabym się temu całém sercem poświęcił, to już jednak przenosi moje siły. Mam zajęć bez liku, ty zaś nie jesteś już obarczony żadnym urzędem. My naturalnie dopomagalibyśmy ci wedle możności.
ROSMER. Nie mogę, Krollu, na nic wam się nie przydam.
KROLL. Nie przydasz się? To samo mówiłeś, gdy twój ojciec wystarał się dla ciebie o urząd.
ROSMER. Miałem słuszność. I poszedłem swoją drogą.
KROLL. Gdybyś był tylko tak zdolnym redaktorem, jak byłeś kaznodzieją — będziemy zadowoleni.
ROSMER. Kochany Krollu, mówię ci ostatecznie, że tego nie zrobię.
KROLL. No, to w takim razie, użycz nam przynajmniéj twego nazwiska.
ROSMER. Mego nazwiska?
KROLL. Tak! Samo nazwisko Jana Rosmera będzie korzystne dla pisma. My uchodzimy za ludzi zaciekłych. Słyszałem, że mnie okrzyczano jako nieubłaganego fanatyka. Nie możemy więc rachować na to, by dziennik, wydawany pod naszém nazwiskiem, wyrobił sobie wpływ na obłąkane masy. Ty zawsze usuwałeś się od starć. Twój łagodny, uczciwy sposób myślenia, twój subtelny umysł, twoja nieskazitelna prawość w postępowaniu, słyną daleko, są wszędzie należycie oceniane. Dodaj do tego szacunek, jakim cię przyodział twój dawny duchowny charakter, wreszcie zacność twego rodowego nazwiska...
ROSMER. O! rodowe nazwisko!
KROLL (wskazując portrety). Rosmerowie z Rosmersholmu, duchowni, oficerowie, wysocy urzędnicy, wszyscy ludzie bez zarzutu. Ród, który od paru wieków pierwszym był w okolicy (kładzie rękę na ramieniu Rosmera). Ty Rosmerze, powinieneś dla siebie samego i dla tradycyi rodzinnych stać przy tém i tego bronić, co dotąd w naszém społeczeństwie za dobre uznaném było (zwracając się do Rebeki). Cóż pani na to?
REBEKA (śmiéjąc się lekko). Kochany rektorze, wydaje mi się rzeczą niewypowiedzianie komiczną słuchać tego wszystkiego.
KROLL. Jakto? Komiczną?
REBEKA. Tak, bo właśnie chciałam panu wyznać...
ROSMER. Nie, nie; dość, nie teraz.
KROLL (spoglądając na nich kolejno). Ależ na Boga, moi drodzy?.. (przerywa sobie). Hm. (Pani Helseth wchodzi z prawéj strony).
PANI HELSETH. Jakiś człowiek stoi w korytarzu przed kuchnią i mówi, że chce się panu pastorowi pokłonić.
ROSMER (z widoczną ulgą). Czy tak? ach, poproś go tu pani.
PANI HELSETH. Tu! do pokoju?
ROSMER. No tak.
PANI HELSETH. Ale bo on doprawdy, nie wygląda na takiego, któregoby do pokoju wpuścić można.
REBEKA. Jakżeż on wygląda, pani Helseth?
PANI HELSETH. Do niczego nie podobny.
ROSMER. Czy nie powiedział, jak się nazywa?
PANI HELSETH. Tak, zdaje mi się, powiedział, że się nazywa Hetmann, czy coś podobnego.
ROSMER. Nie znam nikogo tego nazwiska.
PANI HELSETH. Powiedział także, iż się nazywa Ulryk.
ROSMER (zdziwiony). Ulryk Hetmann czy nie tak?
PANI HELSETH. Tak, Hetmann.
KROLL. Nazwisko to słyszałem niezawodnie.
REBEKA. Tém nazwiskiem podpisywał się zwykle ten, ten niepospolity...
ROSMER (do Krolla). Jest to pseudonim literacki Ulryka Brendela.
KROLL. Zaginionego Ulryka Brendela. Tak.
REBEKA. To on jeszcze żyje!
ROSMER. Sądziłem, że podróżuje z trupą aktorską.
KROLL. Ostatnia wiadomość, jaką miałem o nim, była, że siedzi w zakładzie zarobkowym.
ROSMER. Poproś go tu, pani Helseth.
PANI HELSETH. Dobrze, dobrze (odchodzi).
KROLL. Chcesz rzeczywiście cierpieć tego człowieka w twoim pokoju?
ROSMER. Wiész przecież, że był niegdyś moim nauczycielem.
KROLL. Tak, wiem, że ci kładł w głowę swoje przewrotne przekonania, i że twój ojciec szpicrózgą wypędził go z domu.
ROSMER (z trochą goryczy). Mój ojciec był także panem w swoim domu.
KROLL. Bądź mu nawet w grobie wdzięczny za to, drogi Rosmerze. No cóż? (Pani Helseth otwiera drzwi na prawo Ulrykowi Brendel, cofa się i zamyka je za nim. Brendel ma postać wysoką, trochę zniszczoną, ile zręczną. Włosy i broda jego są siwe. Nosi ubiór zwykłego włóczęgi. Szaty wytarte, stare obuwie, wcale nie widać bielizny, ma na rękach stare czarne rękawiczki, pod pachą trzyma brudny, miękki kapelusz złożony we dwoje, a w ręku ma kij podróżny).
BRENDEL (z początku niepewny, następnie szybko zbliża się do rektora i wyciąga do niego rękę). Dobry wieczór, Janie.
KROLL. Przepraszam.
BRENDEL. Czyś się spodziewał, że się jeszcze kiedy zobaczymy i to w tych nienawistnych murach?
KROLL. Przepraszam (wskazując). Tam.
BRENDEL (zwracając się do Rosmera). Właśnie. Otóż go mamy! Janie... mój chłopcze... Ty, któregom najwięcéj ukochał.
ROSMER (podając mu rękę). Mój stary nauczycielu!
BRENDEL. Pomimo niektórych wspomnień, nie chciałem minąć bez krótkich odwiedzin Rosmersholmu.
ROSMER. Z serca rad ci jestem, tego możesz być pewny.
BRENDEL. Ach! ta piękna pani (kłania się). Naturalnie, pani pastorowa.
ROSMER Panna West.
BRENDEL. Pewno blizka krewna. A ten nieznajomy? Jak widzę, kolega w urzędzie.
ROSMER. Rektor Kroll.
BRENDEL. Kroll? Kroll? Czekaj. Czy pan w młodości studyował filologię?
KROLL. Ma się rozumiéć.
BRENDEL. Ależ, „parbleu”, toż ja cię znałem.
KROLL. Przepraszam pana.
BRENDEL. Czyś nie był?..
KROLL. Przepraszam pana.
BRENDEL. Jednym z tych strażników cnoty, którzy mnie wyrzucili ze „Stowarzyszenia rozpraw?”
KROLL. Bardzo być może, ale zastrzegam się przeciw bliższéj znajomości.
BRENDEL. No, no. Jak się podoba, panie doktorze. To czasem przychodzi samo z siebie. Ulryk Brendel pomimo to zostanie, czém jest.
REBEKA. Udaje się pan zapewne do miasta? panie Brendel.
BRENDEL. Pani pastorowa to odgadła. Jestém okolicznościami zmuszony prowadzić walkę o byt. Niechętnie to czynię, ale... „enfin”... nieubłagana konieczność.
ROSMER. Kochany panie Brendel, pozwolisz, bym ci był pomocnym pod każdym względem.
BRENDEL. Co za propozycya? Czy chcesz rozluźnić czysty węzeł, jaki nas łączy? Nigdy, Janie, nigdy!
ROSMER. Cóż zamierzasz pan w mieście przedsięwziąć? Wierz mi pan, nie pójdzie to łatwo.
BRENDEL. To już mnie zostaw, chłopcze. Kości rzucone. Tak jak mnie tu widzisz, zostałem pochwycony na nowe drogi, pochwycony silniéj niż we wszystkich poprzednich sprawach (zwracając się do Krolla). Czy mogę pana profesora zapytać... „entre nous”... czy w waszém szanowném mieście znajduje się przyzwoite, przestronne miejsce zebrań?
KROLL. Największa jest sala stowarzyszenia robotników.
BRENDEL. Czy pan docent ma jakikolwiek wpływ na to niezawodnie bardzo pożyteczne stowarzyszenie?
KROLL. Nie mam z niém nic wspólnego.
REBEKA (do Brendla). Musi się pan zwrócić do Piotra Mortensgarda.
BRENDEL. Przepraszam panią, cóż to za idyota?
ROSMER. Dlaczego sądzisz pan, że on jest idyotą?
BRENDEL. Alboż nie słyszę po dźwięku nazwiska, że musi je nosić idyota?
KROLL. Nie spodziewałem się takiéj odpowiedzi.
BRENDEL. Ale ja się przezwyciężę, skoro niéma innéj rady... Kiedy kto... tak jak ja, stoi na zwrotnym punkcie życia... Stało się... Wchodzę w stosunki z ludźmi, będę z niemi znosił się wprost.
ROSMER. Czy stoisz pan rzeczywiście na zwrotnym punkcie?
BRENDEL. Czy serdeczny mój chłopiec nie wié, że Ulryk Brendel zawsze stoi rzeczywiście tam, gdzie stoi. Tak, od téj chwili przywdzieję nowego człowieka. Porzucę powściągliwą oględność, którą zachowywałem dotąd.
ROSMER. W jaki sposób?
BRENDEL. Wejdę w życie, pochwycę je silną ręką. Żyjemy w burzliwéj chwili, ja także chcę mój grosz rzucić na ołtarz wyswobodzenia.
KROLL. Pan chce także...
BRENDEL (zwracając się do wszystkich). Czy publiczność tu zgromadzona zna moje rozpowszechnione pisma?
KROLL. Nie. Muszę to wyznać.
REBEKA. Czytałam niektóre, gdyż miał je mój opiekun.
BRENDEL. W takim razie, piękna pani, był to czas stracony. To są podłe marnoty.
REBEKA. Tak?
BRENDEL. To, coś pani czytała, tak. Moich najznakomitszych dzieł nie zna ani żaden mężczyzna, ani żadna kobieta. Nikt, prócz mnie samego.
REBEKA. Jakżeż to być może?
BRENDEL. Bo nigdy nie były napisane.
ROSMER. Ależ, kochany Brendlu...
BRENDEL. Wiész dobrze, mój Janie, że jestem kawałkiem sybaryty, smakoszem, tak było przez całe życie. Lubię używać w samotności, bo wówczas używam podwójnie, używam podziesięćkroć. Więc kiedy złote sny mnie otoczą, omglą, kiedy zawrotne dalekonośne myśli we mnie powstają i unoszą mnie silnemi skrzydły... wtedy tworzę z nich poezye, widzenia, obrazy. Tak w wielkich zarysach, pojmujesz.
ROSMER. Tak, tak.
BRENDEL. Och! jakże używałem, jakżem się rozkoszował tą zagadkową rozkoszą tworzenia... tak, w wielkich zarysach... Pochwały, dzięki, sława, wieńce laurowe — wszystko w całéj pełni chwytałem w drżące szczęściem dłonie. W tych tajemniczych przedstawieniach nasyciłem się radością.
KROLL. Hm!
ROSMER. I nigdyś tego nie napisał.
BRENDEL. Ani jednego słowa. Ta powszednia robota pisania zawsze wstręt we mnie budziła. Dlaczegóż więc miałem moje własne ideały bezcześcić, kiedy mogłem je czystémi dla siebie samego zachować? Teraz jednak muszę zrobić z nich ofiarę i mam uczucie takie jak matka, która swą córkę oddaje w ręce męża, ale je ofiarowuję na ołtarzu wyswobodzenia. Będę po kraju roznosił całe zastępy niezbitych argumentów.
REBEKA (z żywością). To pięknie z pana strony, bo ofiarujesz to, co masz najdroższego.
ROSMER. Rzecz jedyną.
REBEKA (patrząc znacząco na Rosmera). Jak mało takich, coby to uczynili, coby mieli tę odwagę.
ROSMER (odwzajemniając jéj spojrzenie). Któż to wié?
BRENDEL. Zgromadzenie jest wzruszone. Raduje to moje serce i wzmacnia wolę. Idę działać. Ale jeszcze jedna rzecz (do rektora). Czy możesz mi powiedziéć, panie guwernerze, czy jest w mieście stowarzyszenie umiarkowanych, zupełnie umiarkowanych? Naturalnie, takie być musi?
KROLL. Tak, do usług, ja sam stoję na jego czele.
BRENDEL. To panu z oczu patrzy! No być może, iż się do was na jaki tydzień zapiszę.
KROLL. Przepraszam. Nie przyjmujemy wcale tygodniowych członków.
BRENDEL. „A la bonheur”, panie pedagogu. Ulryk Brendel nigdy nie przestąpił progu podobnego stowarzyszenia (oglądając się). Ale nie powinienem przedłużać moich odwiedzin, w tym domu tak bogatym we wspomnienia. Muszę śpieszyć do miasta, by tam znaléźć sobie jakie takie mieszkanie. Mam nadzieję, że jest tam przecież porządny hotel.
REBEKA. Czy nie wypijesz pan coś gorącego przed odejściem?
BRENDEL. Co takiego, łaskawa pani?
REBEKA. Filiżankę herbaty, albo też...
BRENDEL. Dzięki składam wspaniałéj gospodyni tego domu, ale nie zwykłem nadużywać gościnności przyjaciół (robi znak pożegnalny ręką). Żegnajcie, łaskawi państwo (idzie ku drzwiom i wraca). Ach! prawda, Janie... Pastorze Rosmer — czy nie zechcesz oddać małéj przysługi twemu dawnemu nauczycielowi?
ROSMER. Z całego serca.
BRENDEL. To pożycz mi na parę dni krochmalnéj koszuli z mankietami.
ROSMER. I to wszystko?
BRENDEL. Bo widzisz, podróżuję piechotą, a kufer nadejdzie późniéj.
ROSMER. Dobrze. Czy więcéj panu nic nie potrzeba?
BRENDEL. Wiesz co, może mógłbyś mi także letniego ubioru pożyczyć.
ROSMER. Naturalnie, że mogę.
BRENDEL. A gdyby do ubioru należały także przyzwoite kamasze.
ROSMER. I to się znajdzie. Skoro tylko będziemy mieli adres, wyślemy rzeczy.
BRENDEL. Pod żadnym pozorem nie chcę robić kłopotu. Drobiazgi te sam zabiorę.
ROSMER. Dobrze, dobrze, chodź więc pan ze mną.
REBEKA. Już ja i pani Helseth tém się zajmiemy.
BRENDEL. Nigdy nie pozwolę, by tak dystyngowana dama...
REBEKA. Cóż znowu? Chodź pan, panie Brendel. (wychodzą z prawéj strony).
ROSMER (zatrzymując Brendla). Powiedz mi pan, czém mogę ci jeszcze służyć?
BRENDEL. Nie wiem już czém, doprawdy? Ależ... tak, przypominam sobie. Janie, czy przypadkiem nie masz przy sobie ośmiu koron.
ROSMER. Zobaczymy (otwiera partmonetkę). Mam dwa dziesięciokoronowe banknoty.
BRENDEL. Wszystko jedno. Mogę je wziąć. W mieście zmienię je z łatwością. Dziękuję ci. A pamiętaj, że wziąłem dwie dziesiątówki. Dobranoc jedyny, kochany chłopcze! Dobranoc, szanowny panie. (Idzie ku drzwiom na prawo. Rosmer go odprowadza, żegna jeszcze i drzwi za nim zamyka).
KROLL. Miłosierny Boże! Więc to jest ów Ulryk Brendel, o którym sądzono niegdyś, że coś wielkiego na świecie uczyni.
ROSMER (cicho). W każdym razie, miał on odwagę żyć według swéj myśli a to rzecz nie mała.
KROLL. Co? Takie życie jak jego? Zdaje mi się, że właśnie ten człowiek mógłby raz jeszcze wszystkie twoje pojęcia wywrócić.
ROSMER. O, nie. Teraz doszedłem we wszystkich stosunkach do zupełnéj harmonii wewnętrznéj.
KROLL. Chciałbym, mój drogi, ażeby tak było. Ale ty jesteś tak wrażliwy na wpływ każdy.
ROSMER. Usiądźmy. Chciałbym z tobą pomówić.
KROLL. I owszem. Mówmy (siadają na kanapie).
ROSMER (po krótkiém milczeniu). Czy nie uważasz, jak tu ładnie i wygodnie?
KROLL. Tak, teraz jest tu ładnie, wygodnie i spokojnie. Masz ognisko domowe, Rosmerze, a ja swoje straciłem.
ROSMER. Nie mów tego, mój drogi. Rozdwojenie ustąpi i znowu zakwitnie zgoda.
KROLL. Nigdy, nigdy. Nasienie złego zostanie i nie wróci się już to, co było.
ROSMER. Posłuchaj mnie. My dwaj przez wiele lat staliśmy tak blizko siebie. Czy zdaje ci się możliwém, żeby się nasza przyjaźń zerwała?
KROLL. Nie pojmuję, by nas cokolwiek na świecie rozdzielić mogło. Skądże ci myśl podobna?
ROSMER. Bo ty kładziesz tak nadzwyczajną wagę na jedność przekonań i poglądów.
KROLL. No tak, ale my obadwaj jesteśmy we wszystkiém zjednoczeni, przynajmniéj w zasadniczych kwestyach.
ROSMER (cicho). Nie, teraz już nie.
KROLL (chce się zerwać z miejsca). Co to znaczy?
ROSMER (przytrzymując go). Nic, proszę cię, pozostań tak.
KROLL. Co to ma znaczyć? Nie rozumiem cię. Mówże wyraźnie.
ROSMER. Nowe światło padło na mój umysł, nowy, młodzieńczy sposób widzenia. Dlatego to dziś stoję tam...
KROLL. Gdzie? Gdzież ty stoisz?
ROSMER. Tam, gdzie i twoje dzieci.
KROLL. Ty! ty! Co ty mówisz, po któréj ty stronie stoisz?
ROSMER. Po téj saméj, co Laurenty i Hilda.
KROLL (spuszcza głowę). Odstępca! Jan Rosmer, odstępcą!
ROSMER. Byłbym tak szczęśliwy, tak głęboko uradowany tém, co ty nazywasz odstępstwem, tylko dręczyła mnie zawsze myśl o tobie, wiedziałem, że sprawi ci to wielkie zmartwienie.
KROLL. Rosmerze, Rosmerze, ja tego nigdy nie przeniosę (patrzy na niego smutnie). Och! żebyś i ty w tym nieszczęśliwym kraju rękę przykładał do dzieła zniszczenia...
ROSMER. Jest to dzieło wyzwolenia, nad którém pracują.
KROLL. Tak, wiem o tém, tak nazywają je zarówno uwodziciele jak uwiedzeni. Ale czyż wierzysz naprawdę, by przyniósł wyzwolenie ten duch, który się teraz rozpowszechnia, zatruwając całe społeczeństwo?
ROSMER. Nie przywiązuję się wyłącznie do ducha, jaki panuje, do żadnego z walczących stronnictw. Ja chcę wszędzie szukać ludzi, jednoczyć ich tak silnie, jak się to tylko da uczynić. Chcę żyć i całe moje żywotne siły temu celowi poświęcić, by prawdziwy ludowy rząd w kraju utrwalić.
KROLL. I nie zdaje ci się, że dość już mamy tego ludowego rządu? Co do mnie, sądzę, że jesteśmy wszyscy na drodze do tego zbydlęcenia, w jakiém znajdują się tylko warstwy najniższe.
ROSMER. Właśnie dlatego chodzi mi o rząd ludowy, tu leży całe zadanie.
KROLL. Jakie zadanie?
ROSMER. Wszystkich ludzi w kraju szlachetnemi uczynić.
KROLL. Wszystkich ludzi?
ROSMER. Ilu tylko można.
KROLL. Jakim sposobem?
ROSMER. Wyzwalając ich ducha, oświecając wolę. Tak sądzę.
KROLL. Jesteś marzycielem, Rosmerze. I ty chcesz wyzwalać, oświecać?
ROSMER. Nie, mój drogi, ja probuję tylko rozbudzać. Reszty muszą sami dokonać.
KROLL. Sądzisz, że to mogą uczynić?
ROSMER. Sądzę.
KROLL. Własnemi siłami?
ROSMER. Tak, własnemi siłami. Inaczéj być nie może.
KROLL (powstając). Czy podobna mowa przystoi duchownemu?
ROSMER. Nie jestem już duchownym.
KROLL. Tak, ale twoja dziecinna wiara...
ROSMER. Téj już nie mam.
KROLL. Nie masz jéj już?
ROSMER (powstając). Odstąpiłem od niéj, musiałem odstąpić.
KROLL (wzruszony, ale panując nad sobą). Tak. No tak, tak, jedno idzie za drugiém. Może dlatego porzuciłeś urząd kościelny?
ROSMER. Tak. Gdy jasno przejrzałem w sobie... gdy się przekonałem, że nie była to przejściowa wewnętrzna walka, ale coś, od czego się już nigdy nie będę mógł ani też chciał wyzwolić.
KROLL. Tak długo byłeś w téj rozterce, a — my, twoi przyjaciele, nie wiedzieliśmy o tém — jak mogłeś przed nami tę smutną prawdę ukrywać?..
ROSMER. Sądziłem, że te rzeczy mnie jednego obchodzą, a potém nie chciałem tobie i innym moim przyjaciołom sprawiać daremnego smutku. Myślałem, że będę tu żył tak jak dotąd, cicho i szczęśliwie. Chciałem zagłębić się w książkach, które dotąd były dla mnie zamknięte, zatopić się w świecie prawdy i swobody, jaki się teraz przedemną otworzył.
KROLL. Odstępca! Świadczy o tém każde twoje słowo. Więc dlaczegoż to odstępstwo ujawniasz? i to właśnie dzisiaj?
ROSMER. Sam zmusiłeś mnie do tego.
KROLL. Ja? Ja cię zmusiłem?
ROSMER. Gdym słyszał o twoich gwałtownych wystąpieniach na zebraniach, gdym czytał twoje mowy pełne nienawiści, gdy widzę, że urągasz przeciwnikom, że rzucasz na nich wyroki potępienia... O jak możesz tak postępować!.. Wówczas zrozumiałem także mój obowiązek. Ludzie z podobnéj walki mają tylko zgorszenie. Trzeba, żeby spokój, szczęście, przebaczenie znów zapanowały w umysłach. Otóż dlatego wchodzę i ja w szranki i okażę się takim, jakim jestem, ja także chcę sił moich sprobować. Gdybyś mógł z twojéj strony dopomódz mi?
KROLL. Nigdy w życiu nie zawrę przymierza z żywiołami podkopującemi społeczeństwo.
ROSMER. To przynajmniéj walczmy szlachetną bronią, skoro już walczyć musimy.
KROLL. Kto w zasadniczych kwestyach życiowych nie idzie ze mną, tego nie znam więcéj, i nie będę miał dla niego żadnych względów.
ROSMER. Do mnie to stosujesz?
KROLL. Toś ty ze mną zerwał.
ROSMER. Czyż to zerwanie?
KROLL. Jest to zerwanie ze wszystkiemi temi, co ci byli najbliżsi, i skutki musisz ponosić. (Rebeka West otwiera drzwi na oścież na prawo).
REBEKA. No, poszedł już, ażeby złożyć swą wielką ofiarę, a my możemy siąść do stołu. Panie rektorze, bądź łaskaw.
KROLL (biorąc kapelusz). Dobranoc pani. Nie mam tu już nic do czynienia.
REBEKA (zdumiona). Cóż to znaczy? (zamyka drzwi i zbliża się). Rozmówiliście się?
ROSMER. Teraz on wié...
KROLL. Nie puścimy cię, Rosmerze, przeciągniemy cię na naszę stronę.
ROSMER. Tam, nie powrócę nigdy.
KROLL. Obaczymy. Nie zniesiesz samotności.
ROSMER. Zupełnie samotnym nie będę. Dwoje nas jest, zniesiemy ją.
KROLL. Ach!.. (powstaje w nim podejrzenie). Jeszcze i to... Słowa Beaty.
ROSMER. Beaty?
KROLL (odsuwając tę myśl). Nie, nie, to było źle. Daruj mi.
ROSMER. Ale co?
KROLL. Nie mówmy już o tém. Daruj mi. Żegnam (wychodzi do przedpokoju).
ROSMER (stoi chwilę we drzwiach otwartych, zamyka je i powraca).. To nic nie znaczy, Rebeko. Potrafimy to znieść, jesteśmy dwojgiem przyjaciół, ty i ja.
REBEKA. Co on rozumiał przez ostatnie słowa?
ROSMER. Najdroższa, nie troszcz się o to. On sam nie wierzył w to, co pomyślał. Jutro pójdę do niego. Dobranoc.
REBEKA. Dziś także, tak wcześnie idziesz na górę, po tém wszystkiém...
ROSMER. Dziś wieczór tak jak dawniéj. Tak mi lekko, że to już przeszło. Widzisz, droga Rebeko, jestem zupełnie spokojny. Przyjm to spokojnie ty także. Dobranoc.
REBEKA. Dobranoc, najdroższy. Śpij dobrze. (Rosmer wychodzi drzwiami od przedpokoju, potém słychać kroki jego na wschodach. Rebeka pociąga taśmę od dzwonka, znajdującą się niedaleko pieca. Zaraz potém pani Helseth wchodzi z prawéj strony).
REBEKA. Można stół sprzątnąć. Pan pastor jeść nie chce, a rektor poszedł do domu.
PANI HELSETH. Rektor poszedł? Cóż to się stało?
REBEKA (biorąc szydełkową robotę). Wróżył, że nadciąga groźna burza.
PANI HELSETH. To dziwne. Niéma ani jednéj chmurki na niebie.
REBEKA. Byle nie spotkał białego konia. Tak mi dziś smutno, że pewno usłyszymy o czémś podobném.
PANI HELSETH. Boże odpuść, nie mów pani takich rzeczy.
REBEKA. No cóż?
PANI HELSETH (ciszéj). Czy doprawdy myśli pani, że tu jest ktoś, co musi świat rzucić?
REBEKA. Nie, tego nie myślę. Ale na świecie jest tyle rodzajów białych koni. No, dobranoc pani. (Rebeka wychodzi ze swoją robotą na prawo).
PANI HELSETH (gasi lampę i mruczy, wstrząsając głową). Jezus! Jezus! Ta panna West, co ona czasem wygaduje!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.