<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Rosmersholm
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
ROSMERSHOLM
SZTUKA W CZTERECH AKTACH.




OSOBY:

JAN ROSMER, właściciel Rosmersholmu, niegdyś pastor.
REBEKA WEST, mieszkająca w domu Rosmera.
REKTOR KROLL, szwagier Rosmera.
ULRYK BRENDEL.
PIOTR MORTENSGARD.
PANI HELSETH, zarządzająca domem w Rosmersholm.

Rzecz dzieje się w Rosmersholm, staréj pańskiéj siedzibie, w blizkości miasteczka nad fiordem, we wschodniéj Norwegii.






AKT I.
Scena przedstawia obszerny pokój w Rosmersholmie, wygodnie umeblowany starożytnemi sprzętami. Na przodzie sceny na prawo piec ustrojony brzozową kratką i kwiatami. Za nim drzwi. W głębi drzwi wiodące do przedpokoju. Z lewéj strony okno, przed niém kolumna otoczona roślinami i kwieciem. Niedaleko pieca stół z kanapą i fotelami. Na ścianach dawne i nowsze portrety przedstawiające kaznodziei, wojskowych, urzędników w mundurach i strojach odpowiednich. Okno jest otwarte, także otwarte są drzwi do przedpokoju i dalsze drzwi wchodowe. Widać przez nie wielkie, stare drzewa alei, prowadzącéj do mieszkalnego domu. Słońce tylko co zaszło; ciepły, letni wieczór.

(Rebeka West w fotelu kończy szydełkiem wielki szal z białéj włóczki, który leży przy niéj. Od czasu do czasu wygląda przez okno pomiędzy doniczkami kwiatów. Z prawéj strony wchodzi pani Helseth).

PANI HELSETH (wyglądając). Czy to nie pan pastor tam idzie?
REBEKA (szybko). Gdzie? (powstaje). Tak, to on (staje za firanką). Stań pani z boku, żeby nas nie zobaczył.
PANI HELSETH. Ach! pomyśl pani tylko, on znowu zaczyna chodzić koło Mülbachu.
REBEKA. Tak, szedł tamtędy onegdaj (wygląda szparą pomiędzy firanką a oknem). Teraz zobaczymy.
PANI HELSETH. Czy odważy się przejść przez most?
REBEKA. To właśnie chcę zobaczyć (po krótkiéj chwili). Nie, zawraca się. Dziś także obchodzi to miejsce (odchodząc od okna), chociaż trzeba dużo drogi nałożyć.
PANI HELSETH. Dobry Boże! Ciężko byłoby panu pastorowi przejść przez most po tym wypadku.
REBEKA (składając swoję robotę). Tutaj w Rosmersholmie pozostający pamiętają długo o umarłych.
PANI HELSETH. Proszę pani, zdaje mi się, że to umarli długo pamiętają o Rosmersholmie.
REBEKA (spoglądając na nią). Umarli?
PANI HELSETH. Tak. Jakby nie mogli się w zupełności odłączyć od tych, których tu zostawili.
REBEKA. Skądże to pani na myśl przyszło?
PANI HELSETH. Inaczéj sądzę że nie zjawiałby się tutaj „koń biały”.
REBEKA. Cóż to ma za związek z białym koniem, kochana pani Helseth?
PANI HELSETH. Ach! co tu mówić! Pani w to przecież nie wierzy?
REBEKA. A pani czy wierzy?
PANI HELSETH (zamykając okno). Proszę pani, nie chcę się śmieszną wydawać (wygląda przez okno). Czyż to znowu nie pan pastor, na drodze do Mülbachu?
REBEKA (wyglądając). Ten, co tam idzie? (wchodzi na okno). Nie, to przecież rektor.
PANI HELSETH. Tak, rzeczywiście rektor!
REBEKA. Ślicznie! Niezawodnie idzie do nas.
PANI HELSETH. Idzie prosto przez most. A przecież to była jego rodzona siostra. Ale teraz trzeba już nakrywać. (Rebeka stoi przez chwilę przy oknie, potém kłania się i wita z uśmiechem zbliżającą się niewidzialną osobę. Ściemnia się).
REBEKA (mówi przez drzwi na prawo). Kochana pani Helseth, pomyśl proszę o jakim przysmaku do wieczerzy, wiész przecież, co rektor lubi.
PANI HELSETH (za drzwiami). Dobrze, pani. Już ja się tém zajmę.
REBEKA (otwierając drzwi przedpokoju). Ach! nareszcie! Witam z całego serca, kochany rektorze.
REKTOR KROLL (z przedpokoju, gdzie zostawia swoję laskę). Dziękuję. Więc nie jestem pani natrętnym?
REBEKA. Pan? Jak można coś podobnego mówić.
KROLL (wchodząc do pokoju). Zawsze czarująca (ogląda się). Rosmer pewnie jest w swoim pokoju.
REBEKA. Nie, poszedł na przechadzkę i bawi dłużéj niż zwykle. Zaraz powróci (wskazuje mu miejsce na kanapie). Ale siadajże pan tymczasem.
KROLL (kładąc na bok kapelusz). Tysiączne dzięki (siada i przygląda się pokojowi). Jak ładnym i przyjemnym uczyniłaś pani ten staroświecki pokój. Wszędzie kwiaty.
REBEKA. Rosmer lubi miéć wkoło siebie kwiaty.
KROLL. I pani także?
REBEKA. Tak, mają tak miłą odurzającą woń. Dawniéj musieliśmy się wyrzec téj przyjemności.
KROLL (smutnie przytakując). Biedna Beata nie mogła znosić ich zapachu.
REBEKA. Ani ich barw. One powiększały jéj obłęd.
KROLL. Pamiętam to dobrze (ciszéj). No, jakżeż tu teraz?
REBEKA. Wszystko idzie zwykłym trybem, dzień jeden podobny jest do poprzednich. Ale jakżeż panu powodzi się w mieście? Jakże żona?
KROLL. Kochana pani, nie mówmy o tém. W każdéj rodzinie jest zawsze coś, co nie tak idzie, jakby iść powinno. Szczególniéj też w takich czasach jak nasze.
REBEKA (po krótkiém milczeniu siada przy fotelu na kanapie). Dlaczegoż pan przez całe wakacye nie był tu ani razu?
KROLL. Nie można się tak przecież ludziom narzucać.
REBEKA. Gdybyś pan wiedział, z jakim wyglądaliśmy cię upragnieniem...
KROLL. Byłem także w podróży.
REBEKA. Ale tylko parę tygodni. Objeżdżałeś pan zgromadzenia ludowe.
KROLL (robi znak potwierdzający). I cóż pani na to powiész? Czy byłabyś kiedy uwierzyła, że na stare lata stanę się jeszcze agitatorem politycznym? Jakże?
REBEKA (z uśmiechem). Potrosze, agitowałeś pan zawsze, rektorze.
KROLL. No tak, dla własnéj przyjemności. Ale teraz czynię to na seryo. Czy pani czytuje czasami dzienniki radykalne?
REBEKA. Czytuję, kochany rektorze, nie mogę temu przeczyć.
KROLL. Ależ kochana pani, nic nie mam przeciwko temu, przynajmniéj co do ciebie.
REBEKA. Tak sądzę. Muszę mieć przecież jasne wyobrażenie o wypadkach, być o wszystkiém dobrze zawiadomioną.
KROLL. Pod żadnym względem nie wymagam od pani — jako kobiety — byś zajęła wyraźne stanowisko w ludowych rozprawach, albo raczéj walkach, które wrą tutaj. W każdym razie musiałaś pani czytać, co ci panowie z „Ludu” uznają za stosowne na mnie wypisywać. Do jakich doszli nikczemności!..
REBEKA. Zdaje mi się, że pan także dobrze pokazałeś im zęby.
KROLL. Uczyniłem to, przyznaję, teraz nawet znajduję w tém przyjemność. Niech zobaczą przynajmniéj, że nie należę do ludzi, którzy się bezkarnie kąsać pozwalają (przerywając sobie). Nie, lepiéj nie mówmy dziś wieczór o tych smutnych, oburzających rzeczach.
REBEKA. Więc porzućmy ten przedmiot.
KROLL. Powiedz mi pani lepiéj, jak się czujesz w Rosmersholmie, od czasu jak się tu samą zostałaś, od czasu jak nasza nieszczęśliwa Beata...
REBEKA. Wcale dobrze. Jednakże odczuwam w wielu okolicznościach wielką pustkę, tęsknotę i smutek. Jest to rzecz naturalna. Ale po za tém...
KROLL. Czy pani zamierza tu pozostać... to jest pozostać na zawsze?
REBEKA. Ach! kochany rektorze, ja doprawdy nic nie zamierzam. Czuję się tu jak u siebie tak dalece, iż zdaje mi się, jakbym należała do tego domu.
KROLL. Tak i mnie się zdaje.
REBEKA. I pozostaję tu chętnie, skoro pan Rosmer sądzi, że mogę przyczynić się do ułatwienia mu życia.
KROLL (patrząc na nią bystro). Rzeczywiście. Jest coś wzniosłego w kobiecie, która poświęca innym swą młodość.
REBEKA. Inaczéj dla kogożbym żyła?
KROLL. Dawniéj miałaś pani ciężkie utrapienie z twym kulawym, nieznośnym opiekunem.
REBEKA. Tylko nie sądź pan, by doktór West był w Finmarken tak nieznośnym. Złamały go straszliwe morskie podróże. Kiedyśmy się tu osiedlili, było wprawdzie kilka lat bardzo ciężkich, dopóki się nie poddał losowi.
KROLL. A lata późniejsze czy jeszcze cięższemi nie były dla pani?
REBEKA. Nie. Jak możesz pan tak sądzić? Ja kochałam Beatę z całego serca. A ona biedna, tak potrzebowała troskliwych starań, pieszczotliwego obejścia.
KROLL. Jakże pani wdzięczny jestem, że mówisz o niéj z taką dobrocią.
REBEKA (przysuwając się). Kochany rektorze, powiedziałeś pan to tak serdecznie, iż jestem przekonaną, że nic nie ukrywasz w głębi duszy.
KROLL. Co pani chcesz przez to powiedziéć?
REBEKA. Czyż byłoby to dziwném, gdyby panu było przykro widziéć obcą osobę rządzącą w Rosmersholmie?
KROLL. Ależ czemu? na Boga!
REBEKA. Więc tak nie jest (wyciąga do niego rękę). Dzięki ci serdeczne, kochany rektorze.
KROLL. Jakżeż pani mogła nawet przyjść myśl podobna?
REBEKA. Zaczęłam się tego lękać, gdyś pan tak rzadko u nas bywał.
KROLL. Myliłaś się pani najzupełniéj. A wreszcie, w głębi rzeczy nic się tu nie zmieniło. Wszakże w czasie smutnego ostatniego roku życia biednéj Beaty, pani tu wszystkiém rządziłaś.
REBEKA. Był to tylko rodzaj regencyi w imieniu pani domu.
KROLL. Niech i tak będzie. Wiész pani, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś... Ale o tém mówić nie wypada.
REBEKA. Co pan przez to rozumie?
KROLL. Gdybyś pani zajęła opróżnione miejsce.
REBEKA. Mam miejsce, którego pragnę, panie rektorze.
KROLL. To jest, masz pani zajęcie, ale...
REBEKA (przerywając). Ach! panie rektorze. Jak możesz żartować, mówiąc o rzeczach tak poważnych.
KROLL. Tak, tak być może, iż naszemu dobremu Rosmerowi zbrzydło małżeństwo, ale gdyby nie to...
REBEKA. Doprawdy, mogłabym się śmiać z pana.
KROLL. Gdyby nie to... Daruj mi, pani, proszę, jeżeli ośmielę się zapytać, wiele lat masz właściwie?
REBEKA. Wstyd mi to przyznać. Mam dwadzieścia dziewięć lat, zaczęłam już trzydziestkę.
KROLL. Tak, tak, a Rosmer? Ileż on ma lat? Pozwól mi pani obliczyć. Jest pięć lat młodszy odemnie, więc ma najmniéj czterdzieści trzy. Mniemam, że wiek byłby zupełnie stosowny.
REBEKA (powstając). Niezawodnie, zupełnie stosowny. Wypijesz pan z nami filiżankę herbaty dziś wieczór, nieprawdaż?
KROLL. Z wdzięcznością. Przyszedłem z zamiarem zabawienia tu dłużéj, gdyż mam rzecz ważną do omówienia z naszym wspólnym przyjacielem. Ażebyś zaś pani znowu nie wpadła w szalone posądzenia, będę tu jak dawniéj często bywał.
REBEKA. Ach! uczyń to pan (ściska go za ręce). Dziękuję. Jesteś pan naprawdę dobrym człowiekiem.
KROLL (trochę niechętnie mruczy). Tak? Więc ja takim jestem? Nie przywykłem słyszéć tego w domu. (Wchodzi Jan Rosmer z prawéj strony).
REBEKA. Patrz pan, kogo tu mamy?
ROSMER. Pani Helseth już mi o tém powiedziała. (Rektor Kroll powstał. Rosmer łagodny i skupiony ściska go za ręce). Bądź-że znowu pozdrowiony w moim domu, (kładąc mu ręce na ramionach i patrząc w oczy). Mój drogi stary przyjacielu! Wiedziałem, że będziemy z sobą jak za dawnych czasów.
KROLL. Ale mój drogi, czyś ty miał także tę szaloną myśl, że coś pomiędzy nami stanęło?
REBEKA (do Rosmera). Tak, pomyśl pan, jak dobrze, że było to tylko przywidzenie.
ROSMER. Więc tak było rzeczywiście? A dlaczegoż tak zupełnie odsunąłeś się od nas?
KROLL (poważnie i cicho). Ażebym nie był dla ciebie nieustannie żywém wspomnieniem nieszczęśliwych lat twoich, wspomnieniem téj, co skończyła życie w Mülbachu.
ROSMER. Jak to było serdecznie pomyślane! Ty jesteś zawsze tak oględny. Ale nie potrzeba ci się było oddalać. Chodź, siądźmy koło siebie (siadają). Ja doprawdy mogę myśléć o Beacie bez przykrości. Codzień o niéj mówimy. Zdaje nam się, że ona jest zawsze obecna w tym domu.
KROLL. Doprawdy?
REBEKA (zapalając lampę). Tak, rzeczywiście.
ROSMER. Jest to tak naturalne. Oboje kochaliśmy ją tak głęboko. A ponieważ tak Rebek... panna West jak i ja jesteśmy przekonani, że dla biednéj obłąkanéj czyniliśmy wszystko, co możliwe, nie mamy sobie nic do wyrzucenia. I dlatego słodko i dobrze mi jest myśléć o Beacie.
KROLL. Drogi, najlepszy! Od dziś będę u was codziennym gościem.
REBEKA (siadając na fotelu). Tylko niech pan słowa dotrzyma.
ROSMER (powolnie). Ach! chciałbym z całego serca, ażeby nasza zażyłość nigdy się nie była przerwała. Od czasu jak się znamy, byłeś zawsze moim dobrym doradcą. Jeszcze za moich lat studenckich.
KROLL. Tak, cieszyło mnie to niewypowiedzianie. Czy może teraz zaszło coś szczególnego?
ROSMER. Jest wiele rzeczy, o których chciałbym bez żadnéj ogródki z tobą pomówić... wywnętrzyć się.
REBEKA. Nieprawdaż, panie Rosmer? Ja sądzę, że to tak miło być musi pomiędzy dawnemi przyjaciołmi.
KROLL. Wierz mi, ja mam jeszcze więcéj z tobą do mówienia, ja, com się stał czynnym działaczem politycznym, jak pewno wiesz?
ROSMER. Wiem. Jakimże się to właściwie stało sposobem?
KROLL. Musiałem. Musiałem chociaż wbrew mojéj chęci. Niepodobna być daléj bezczynnym widzem wypadków, teraz kiedy radykalni wzrośli w potęgę, czas najwyższy wmieszać się do walki; dlatego téż doprowadziłem w mieście szczupłe koło naszych przyjaciół do ściślejszéj spójni, bo, jak mówię, jest na to czas najwyższy.
REBEKA (z lekkim uśmiechem). Czy nie będzie to trochę zapóźno?
KROLL. Nie mogę przeczyć, iż byłoby stokroć lepiéj, gdyby ten ruch wprzódy był powstrzymany. Ale któż mógł przewidzieć, do czego on dojdzie? Ja przyznaję, że mi to do głowy nie przyszło (powstaje i przechadza się). Teraz jednak otworzyły mi się oczy, gdyż duch niepokoju nawet szkoły opanował.
ROSMER. Szkoły? Przecież nie twoją szkołę?
KROLL. Moję własną. Jak ci się to wydaje? Odkryłem, że uczniowie najwyższéj klasy, to jest pewna ich liczba, już więcéj niż od pół roku utworzyli tajemny związek i trzymają dziennik Mortensgardena.
ROSMER. Ach! „Latarnię”.
KROLL. Tak. Nieprawdaż, że to zdrowy pokarm duchowy dla przyszłych urzędników? A co najsmutniejsze, do związku należą najzdolniejsi z całéj klasy, oni to zawiązali spisek przeciwko mnie. Tylko jedni mole i kowale nie przystąpili do niego.
REBEKA. I to pana tak bardzo boli?
KROLL. Czy mnie to boli! Widzieć zniszczoną pracę całego życia (ciszéj). A jednak powiedziałbym na to jeszcze, niech się dzieje, co chce. Ale co najgorsza (ogląda się). Czy tu niéma nikogo, coby podsłuchiwał pod drzwiami?
REBEKA. O, z pewnością niéma.
KROLL. Wiedzcie więc, że rozdwojenie i bunt opanowały mój własny dom, znalazły miejsce przy mojém cichém ognisku, zniweczyły mój spokój rodzinny.
ROSMER (powstając) Co mówisz? W domu? u ciebie?
REBEKA (zbliżając się do rektora). Drogi rektorze! Cóż się to stało?
KROLL. Czy uwierzycie, że moje własne dzieci... Laurenty jest naczelnikiem szkolnego spisku, a Hilda wyhaftowała czerwoną tekę, w którą wkładają „Latarnię”.
REBEKA. Cóż na to żona pańska?
KROLL. Ach! właśnie ze wszystkiego najgorszém jest to, że ona, która przez całe swoje życie, zarówno w drobnych jak ważnych rzeczach, podzielała moje poglądy, teraz — rzecz nie do uwierzenia — w wielu razach bierze stronę dzieci. I jeszcze na mnie zwala winę za to, co się stało. Utrzymuje, że ja gnębię młodzież. Jak gdyby to nie było właśnie potrzebném. Mam więc niepokój we własnym domu. Naturalnie, mówię o tém jak najmniéj, tym sposobem rzecz najłatwiéj stłumić... (przechadza się). Ach tak, tak (staje z rękoma założonemi na plecach przed oknem).
REBEKA (która zbliżyła się do Rosmera, mówi do niego szybko i pocichu tak, by rektor tego nie słyszał). Uczyń to.
ROSMER (w ten sam sposób). Dzisiaj, nie.
REBEKA (jak wprzódy). Właśnie dzisiaj (niby zajmuje się lampą).
KROLL (zbliżając się znowu). Tak mój drogi Rosmerze, wiész teraz, że duch czasu rzucił swój cień na moje domowe życie jak i na obowiązki zawodowe. I z tym duchem niszczącym, szkodliwym, rozluźniającym wszystkie węzły, nie mam walczyć każdą bronią, którą pochwycić zdołam? Będę z nim walczył, pismem i słowem.
ROSMER. Czy masz nadzieję, tym sposobem przyprowadzić rzeczy do porządku?
KROLL. Chcę w każdym razie spełnić obowiązek obywatelski, i sądzę, że każdy pragnący dobra kraju powinien to samo uczynić. Otóż widzisz, głównie z tego powodu, przyszedłem tu dziś wieczór.
ROSMER. Mój drogi, co przez to rozumiész? Cóż ja...
KROLL. Powinieneś pomagać dawnym przyjaciołom. Działaj wspólnie z nami.
REBEKA. Znasz przecież, rektorze, niechęć pana Rosmera do takich rzeczy.
KROLL. Niech się stara tę niechęć przezwyciężyć. Rosmerze, ty nie śledzisz wypadków, siedzisz zakopany w twych historycznych zbiorach. Szanuję drzewa gienealogiczne i wszystko, co się ich tyczy, ale czas nie jest właściwy dla takich zajęć, nie możesz sobie wyobrazić, jaki duch zapanował w całym kraju. Wszystkie pojęcia wywrócone są do góry nogami, trzeba będzie olbrzymiéj pracy, by te błędy wykorzenić.
ROSMER. Tak sądzę i ja także, ale to nie dla mnie robota.
REBEKA. Zdaje mi się, iż pan Rosmer dziś jaśniéj niż dawniéj, patrzy na te rzeczy.
KROLL (zdumiony). Jaśniéj?
REBEKA. Albo raczéj swobodniéj, mniéj stronnie.
KROLL. Co to ma znaczyć, Rosmerze? Nie możesz być przecież tak słabym, by zmienić przekonania, z powodu, że naczelnicy ruchu otrzymali chwilowe zwycięstwo.
ROSMER. Mój drogi, wiész, jak mało znam się na polityce. Sądzę przecież, że w ostatnich czasach jednostki mają więcéj niezależności.
KROLL. I ty uważasz to za rzecz dobrą? W takim razie popełniasz grubą omyłkę. Przypatrzono się tylko, jakie to ideje rozpowszechniają się pomiędzy radykałami, zarówno w dalszych okolicach, jak w naszém mieście. Właśnie tę mądrość głosi „Latarnia”.
REBEKA. Tak jest, Mortensgard ma wielki wpływ.
KROLL. Pomyśléć tylko... Człowiek z tak brudną przeszłością. Człowiek, który za niewłaściwy stosunek był usunięty przez władzę naukową. I taki ośmiela się zabierać naczelne miejsce wśród ludowych działaczy. I to mu się udaje, udaje naprawdę. Słyszałem, że chce powiększyć swoje pismo. Wiem nawet z pewnego źródła, że poszukuje zręcznego współpracownika.
REBEKA. Mnie się to dziwném zdaje, że pan ze swemi przyjaciołmi przeciw niemu nie wystąpi.
KROLL. Właśnie chcemy to uczynić. Kupiliśmy dzisiaj „Gazetę urzędową”. Kwestya pieniężna nie przedstawia żadnéj trudności. Ale (zwraca się do Rosmera) teraz przyszedłem tu z własnego natchnienia, trudność stanowi dziennikarska wprawa. Powiedz mi, Rosmerze, czybyś się przez miłość dobréj sprawy redaktorstwa nie podjął?
ROSMER (prawie z przerażeniem). Ja?
REBEKA. Jak pan mógł pomyśléć nawet o czémś podobnem!..
KROLL. Że cofasz się przed zgromadzeniem ludowém i nie chcesz narażać się na nieprzyjemności, które cię tam spotkać mogą, jest to rzecz bardzo zrozumiała. Ale spokojna, redaktorska praca, albo raczéj...
ROSMER. Nie, nie, mój drogi, nie żądaj tego odemnie.
KROLL. Jabym się temu całém sercem poświęcił, to już jednak przenosi moje siły. Mam zajęć bez liku, ty zaś nie jesteś już obarczony żadnym urzędem. My naturalnie dopomagalibyśmy ci wedle możności.
ROSMER. Nie mogę, Krollu, na nic wam się nie przydam.
KROLL. Nie przydasz się? To samo mówiłeś, gdy twój ojciec wystarał się dla ciebie o urząd.
ROSMER. Miałem słuszność. I poszedłem swoją drogą.
KROLL. Gdybyś był tylko tak zdolnym redaktorem, jak byłeś kaznodzieją — będziemy zadowoleni.
ROSMER. Kochany Krollu, mówię ci ostatecznie, że tego nie zrobię.
KROLL. No, to w takim razie, użycz nam przynajmniéj twego nazwiska.
ROSMER. Mego nazwiska?
KROLL. Tak! Samo nazwisko Jana Rosmera będzie korzystne dla pisma. My uchodzimy za ludzi zaciekłych. Słyszałem, że mnie okrzyczano jako nieubłaganego fanatyka. Nie możemy więc rachować na to, by dziennik, wydawany pod naszém nazwiskiem, wyrobił sobie wpływ na obłąkane masy. Ty zawsze usuwałeś się od starć. Twój łagodny, uczciwy sposób myślenia, twój subtelny umysł, twoja nieskazitelna prawość w postępowaniu, słyną daleko, są wszędzie należycie oceniane. Dodaj do tego szacunek, jakim cię przyodział twój dawny duchowny charakter, wreszcie zacność twego rodowego nazwiska...
ROSMER. O! rodowe nazwisko!
KROLL (wskazując portrety). Rosmerowie z Rosmersholmu, duchowni, oficerowie, wysocy urzędnicy, wszyscy ludzie bez zarzutu. Ród, który od paru wieków pierwszym był w okolicy (kładzie rękę na ramieniu Rosmera). Ty Rosmerze, powinieneś dla siebie samego i dla tradycyi rodzinnych stać przy tém i tego bronić, co dotąd w naszém społeczeństwie za dobre uznaném było (zwracając się do Rebeki). Cóż pani na to?
REBEKA (śmiéjąc się lekko). Kochany rektorze, wydaje mi się rzeczą niewypowiedzianie komiczną słuchać tego wszystkiego.
KROLL. Jakto? Komiczną?
REBEKA. Tak, bo właśnie chciałam panu wyznać...
ROSMER. Nie, nie; dość, nie teraz.
KROLL (spoglądając na nich kolejno). Ależ na Boga, moi drodzy?.. (przerywa sobie). Hm. (Pani Helseth wchodzi z prawéj strony).
PANI HELSETH. Jakiś człowiek stoi w korytarzu przed kuchnią i mówi, że chce się panu pastorowi pokłonić.
ROSMER (z widoczną ulgą). Czy tak? ach, poproś go tu pani.
PANI HELSETH. Tu! do pokoju?
ROSMER. No tak.
PANI HELSETH. Ale bo on doprawdy, nie wygląda na takiego, któregoby do pokoju wpuścić można.
REBEKA. Jakżeż on wygląda, pani Helseth?
PANI HELSETH. Do niczego nie podobny.
ROSMER. Czy nie powiedział, jak się nazywa?
PANI HELSETH. Tak, zdaje mi się, powiedział, że się nazywa Hetmann, czy coś podobnego.
ROSMER. Nie znam nikogo tego nazwiska.
PANI HELSETH. Powiedział także, iż się nazywa Ulryk.
ROSMER (zdziwiony). Ulryk Hetmann czy nie tak?
PANI HELSETH. Tak, Hetmann.
KROLL. Nazwisko to słyszałem niezawodnie.
REBEKA. Tém nazwiskiem podpisywał się zwykle ten, ten niepospolity...
ROSMER (do Krolla). Jest to pseudonim literacki Ulryka Brendela.
KROLL. Zaginionego Ulryka Brendela. Tak.
REBEKA. To on jeszcze żyje!
ROSMER. Sądziłem, że podróżuje z trupą aktorską.
KROLL. Ostatnia wiadomość, jaką miałem o nim, była, że siedzi w zakładzie zarobkowym.
ROSMER. Poproś go tu, pani Helseth.
PANI HELSETH. Dobrze, dobrze (odchodzi).
KROLL. Chcesz rzeczywiście cierpieć tego człowieka w twoim pokoju?
ROSMER. Wiész przecież, że był niegdyś moim nauczycielem.
KROLL. Tak, wiem, że ci kładł w głowę swoje przewrotne przekonania, i że twój ojciec szpicrózgą wypędził go z domu.
ROSMER (z trochą goryczy). Mój ojciec był także panem w swoim domu.
KROLL. Bądź mu nawet w grobie wdzięczny za to, drogi Rosmerze. No cóż? (Pani Helseth otwiera drzwi na prawo Ulrykowi Brendel, cofa się i zamyka je za nim. Brendel ma postać wysoką, trochę zniszczoną, ile zręczną. Włosy i broda jego są siwe. Nosi ubiór zwykłego włóczęgi. Szaty wytarte, stare obuwie, wcale nie widać bielizny, ma na rękach stare czarne rękawiczki, pod pachą trzyma brudny, miękki kapelusz złożony we dwoje, a w ręku ma kij podróżny).
BRENDEL (z początku niepewny, następnie szybko zbliża się do rektora i wyciąga do niego rękę). Dobry wieczór, Janie.
KROLL. Przepraszam.
BRENDEL. Czyś się spodziewał, że się jeszcze kiedy zobaczymy i to w tych nienawistnych murach?
KROLL. Przepraszam (wskazując). Tam.
BRENDEL (zwracając się do Rosmera). Właśnie. Otóż go mamy! Janie... mój chłopcze... Ty, któregom najwięcéj ukochał.
ROSMER (podając mu rękę). Mój stary nauczycielu!
BRENDEL. Pomimo niektórych wspomnień, nie chciałem minąć bez krótkich odwiedzin Rosmersholmu.
ROSMER. Z serca rad ci jestem, tego możesz być pewny.
BRENDEL. Ach! ta piękna pani (kłania się). Naturalnie, pani pastorowa.
ROSMER Panna West.
BRENDEL. Pewno blizka krewna. A ten nieznajomy? Jak widzę, kolega w urzędzie.
ROSMER. Rektor Kroll.
BRENDEL. Kroll? Kroll? Czekaj. Czy pan w młodości studyował filologię?
KROLL. Ma się rozumiéć.
BRENDEL. Ależ, „parbleu”, toż ja cię znałem.
KROLL. Przepraszam pana.
BRENDEL. Czyś nie był?..
KROLL. Przepraszam pana.
BRENDEL. Jednym z tych strażników cnoty, którzy mnie wyrzucili ze „Stowarzyszenia rozpraw?”
KROLL. Bardzo być może, ale zastrzegam się przeciw bliższéj znajomości.
BRENDEL. No, no. Jak się podoba, panie doktorze. To czasem przychodzi samo z siebie. Ulryk Brendel pomimo to zostanie, czém jest.
REBEKA. Udaje się pan zapewne do miasta? panie Brendel.
BRENDEL. Pani pastorowa to odgadła. Jestém okolicznościami zmuszony prowadzić walkę o byt. Niechętnie to czynię, ale... „enfin”... nieubłagana konieczność.
ROSMER. Kochany panie Brendel, pozwolisz, bym ci był pomocnym pod każdym względem.
BRENDEL. Co za propozycya? Czy chcesz rozluźnić czysty węzeł, jaki nas łączy? Nigdy, Janie, nigdy!
ROSMER. Cóż zamierzasz pan w mieście przedsięwziąć? Wierz mi pan, nie pójdzie to łatwo.
BRENDEL. To już mnie zostaw, chłopcze. Kości rzucone. Tak jak mnie tu widzisz, zostałem pochwycony na nowe drogi, pochwycony silniéj niż we wszystkich poprzednich sprawach (zwracając się do Krolla). Czy mogę pana profesora zapytać... „entre nous”... czy w waszém szanowném mieście znajduje się przyzwoite, przestronne miejsce zebrań?
KROLL. Największa jest sala stowarzyszenia robotników.
BRENDEL. Czy pan docent ma jakikolwiek wpływ na to niezawodnie bardzo pożyteczne stowarzyszenie?
KROLL. Nie mam z niém nic wspólnego.
REBEKA (do Brendla). Musi się pan zwrócić do Piotra Mortensgarda.
BRENDEL. Przepraszam panią, cóż to za idyota?
ROSMER. Dlaczego sądzisz pan, że on jest idyotą?
BRENDEL. Alboż nie słyszę po dźwięku nazwiska, że musi je nosić idyota?
KROLL. Nie spodziewałem się takiéj odpowiedzi.
BRENDEL. Ale ja się przezwyciężę, skoro niéma innéj rady... Kiedy kto... tak jak ja, stoi na zwrotnym punkcie życia... Stało się... Wchodzę w stosunki z ludźmi, będę z niemi znosił się wprost.
ROSMER. Czy stoisz pan rzeczywiście na zwrotnym punkcie?
BRENDEL. Czy serdeczny mój chłopiec nie wié, że Ulryk Brendel zawsze stoi rzeczywiście tam, gdzie stoi. Tak, od téj chwili przywdzieję nowego człowieka. Porzucę powściągliwą oględność, którą zachowywałem dotąd.
ROSMER. W jaki sposób?
BRENDEL. Wejdę w życie, pochwycę je silną ręką. Żyjemy w burzliwéj chwili, ja także chcę mój grosz rzucić na ołtarz wyswobodzenia.
KROLL. Pan chce także...
BRENDEL (zwracając się do wszystkich). Czy publiczność tu zgromadzona zna moje rozpowszechnione pisma?
KROLL. Nie. Muszę to wyznać.
REBEKA. Czytałam niektóre, gdyż miał je mój opiekun.
BRENDEL. W takim razie, piękna pani, był to czas stracony. To są podłe marnoty.
REBEKA. Tak?
BRENDEL. To, coś pani czytała, tak. Moich najznakomitszych dzieł nie zna ani żaden mężczyzna, ani żadna kobieta. Nikt, prócz mnie samego.
REBEKA. Jakżeż to być może?
BRENDEL. Bo nigdy nie były napisane.
ROSMER. Ależ, kochany Brendlu...
BRENDEL. Wiész dobrze, mój Janie, że jestem kawałkiem sybaryty, smakoszem, tak było przez całe życie. Lubię używać w samotności, bo wówczas używam podwójnie, używam podziesięćkroć. Więc kiedy złote sny mnie otoczą, omglą, kiedy zawrotne dalekonośne myśli we mnie powstają i unoszą mnie silnemi skrzydły... wtedy tworzę z nich poezye, widzenia, obrazy. Tak w wielkich zarysach, pojmujesz.
ROSMER. Tak, tak.
BRENDEL. Och! jakże używałem, jakżem się rozkoszował tą zagadkową rozkoszą tworzenia... tak, w wielkich zarysach... Pochwały, dzięki, sława, wieńce laurowe — wszystko w całéj pełni chwytałem w drżące szczęściem dłonie. W tych tajemniczych przedstawieniach nasyciłem się radością.
KROLL. Hm!
ROSMER. I nigdyś tego nie napisał.
BRENDEL. Ani jednego słowa. Ta powszednia robota pisania zawsze wstręt we mnie budziła. Dlaczegóż więc miałem moje własne ideały bezcześcić, kiedy mogłem je czystémi dla siebie samego zachować? Teraz jednak muszę zrobić z nich ofiarę i mam uczucie takie jak matka, która swą córkę oddaje w ręce męża, ale je ofiarowuję na ołtarzu wyswobodzenia. Będę po kraju roznosił całe zastępy niezbitych argumentów.
REBEKA (z żywością). To pięknie z pana strony, bo ofiarujesz to, co masz najdroższego.
ROSMER. Rzecz jedyną.
REBEKA (patrząc znacząco na Rosmera). Jak mało takich, coby to uczynili, coby mieli tę odwagę.
ROSMER (odwzajemniając jéj spojrzenie). Któż to wié?
BRENDEL. Zgromadzenie jest wzruszone. Raduje to moje serce i wzmacnia wolę. Idę działać. Ale jeszcze jedna rzecz (do rektora). Czy możesz mi powiedziéć, panie guwernerze, czy jest w mieście stowarzyszenie umiarkowanych, zupełnie umiarkowanych? Naturalnie, takie być musi?
KROLL. Tak, do usług, ja sam stoję na jego czele.
BRENDEL. To panu z oczu patrzy! No być może, iż się do was na jaki tydzień zapiszę.
KROLL. Przepraszam. Nie przyjmujemy wcale tygodniowych członków.
BRENDEL. „A la bonheur”, panie pedagogu. Ulryk Brendel nigdy nie przestąpił progu podobnego stowarzyszenia (oglądając się). Ale nie powinienem przedłużać moich odwiedzin, w tym domu tak bogatym we wspomnienia. Muszę śpieszyć do miasta, by tam znaléźć sobie jakie takie mieszkanie. Mam nadzieję, że jest tam przecież porządny hotel.
REBEKA. Czy nie wypijesz pan coś gorącego przed odejściem?
BRENDEL. Co takiego, łaskawa pani?
REBEKA. Filiżankę herbaty, albo też...
BRENDEL. Dzięki składam wspaniałéj gospodyni tego domu, ale nie zwykłem nadużywać gościnności przyjaciół (robi znak pożegnalny ręką). Żegnajcie, łaskawi państwo (idzie ku drzwiom i wraca). Ach! prawda, Janie... Pastorze Rosmer — czy nie zechcesz oddać małéj przysługi twemu dawnemu nauczycielowi?
ROSMER. Z całego serca.
BRENDEL. To pożycz mi na parę dni krochmalnéj koszuli z mankietami.
ROSMER. I to wszystko?
BRENDEL. Bo widzisz, podróżuję piechotą, a kufer nadejdzie późniéj.
ROSMER. Dobrze. Czy więcéj panu nic nie potrzeba?
BRENDEL. Wiesz co, może mógłbyś mi także letniego ubioru pożyczyć.
ROSMER. Naturalnie, że mogę.
BRENDEL. A gdyby do ubioru należały także przyzwoite kamasze.
ROSMER. I to się znajdzie. Skoro tylko będziemy mieli adres, wyślemy rzeczy.
BRENDEL. Pod żadnym pozorem nie chcę robić kłopotu. Drobiazgi te sam zabiorę.
ROSMER. Dobrze, dobrze, chodź więc pan ze mną.
REBEKA. Już ja i pani Helseth tém się zajmiemy.
BRENDEL. Nigdy nie pozwolę, by tak dystyngowana dama...
REBEKA. Cóż znowu? Chodź pan, panie Brendel. (wychodzą z prawéj strony).
ROSMER (zatrzymując Brendla). Powiedz mi pan, czém mogę ci jeszcze służyć?
BRENDEL. Nie wiem już czém, doprawdy? Ależ... tak, przypominam sobie. Janie, czy przypadkiem nie masz przy sobie ośmiu koron.
ROSMER. Zobaczymy (otwiera partmonetkę). Mam dwa dziesięciokoronowe banknoty.
BRENDEL. Wszystko jedno. Mogę je wziąć. W mieście zmienię je z łatwością. Dziękuję ci. A pamiętaj, że wziąłem dwie dziesiątówki. Dobranoc jedyny, kochany chłopcze! Dobranoc, szanowny panie. (Idzie ku drzwiom na prawo. Rosmer go odprowadza, żegna jeszcze i drzwi za nim zamyka).
KROLL. Miłosierny Boże! Więc to jest ów Ulryk Brendel, o którym sądzono niegdyś, że coś wielkiego na świecie uczyni.
ROSMER (cicho). W każdym razie, miał on odwagę żyć według swéj myśli a to rzecz nie mała.
KROLL. Co? Takie życie jak jego? Zdaje mi się, że właśnie ten człowiek mógłby raz jeszcze wszystkie twoje pojęcia wywrócić.
ROSMER. O, nie. Teraz doszedłem we wszystkich stosunkach do zupełnéj harmonii wewnętrznéj.
KROLL. Chciałbym, mój drogi, ażeby tak było. Ale ty jesteś tak wrażliwy na wpływ każdy.
ROSMER. Usiądźmy. Chciałbym z tobą pomówić.
KROLL. I owszem. Mówmy (siadają na kanapie).
ROSMER (po krótkiém milczeniu). Czy nie uważasz, jak tu ładnie i wygodnie?
KROLL. Tak, teraz jest tu ładnie, wygodnie i spokojnie. Masz ognisko domowe, Rosmerze, a ja swoje straciłem.
ROSMER. Nie mów tego, mój drogi. Rozdwojenie ustąpi i znowu zakwitnie zgoda.
KROLL. Nigdy, nigdy. Nasienie złego zostanie i nie wróci się już to, co było.
ROSMER. Posłuchaj mnie. My dwaj przez wiele lat staliśmy tak blizko siebie. Czy zdaje ci się możliwém, żeby się nasza przyjaźń zerwała?
KROLL. Nie pojmuję, by nas cokolwiek na świecie rozdzielić mogło. Skądże ci myśl podobna?
ROSMER. Bo ty kładziesz tak nadzwyczajną wagę na jedność przekonań i poglądów.
KROLL. No tak, ale my obadwaj jesteśmy we wszystkiém zjednoczeni, przynajmniéj w zasadniczych kwestyach.
ROSMER (cicho). Nie, teraz już nie.
KROLL (chce się zerwać z miejsca). Co to znaczy?
ROSMER (przytrzymując go). Nic, proszę cię, pozostań tak.
KROLL. Co to ma znaczyć? Nie rozumiem cię. Mówże wyraźnie.
ROSMER. Nowe światło padło na mój umysł, nowy, młodzieńczy sposób widzenia. Dlatego to dziś stoję tam...
KROLL. Gdzie? Gdzież ty stoisz?
ROSMER. Tam, gdzie i twoje dzieci.
KROLL. Ty! ty! Co ty mówisz, po któréj ty stronie stoisz?
ROSMER. Po téj saméj, co Laurenty i Hilda.
KROLL (spuszcza głowę). Odstępca! Jan Rosmer, odstępcą!
ROSMER. Byłbym tak szczęśliwy, tak głęboko uradowany tém, co ty nazywasz odstępstwem, tylko dręczyła mnie zawsze myśl o tobie, wiedziałem, że sprawi ci to wielkie zmartwienie.
KROLL. Rosmerze, Rosmerze, ja tego nigdy nie przeniosę (patrzy na niego smutnie). Och! żebyś i ty w tym nieszczęśliwym kraju rękę przykładał do dzieła zniszczenia...
ROSMER. Jest to dzieło wyzwolenia, nad którém pracują.
KROLL. Tak, wiem o tém, tak nazywają je zarówno uwodziciele jak uwiedzeni. Ale czyż wierzysz naprawdę, by przyniósł wyzwolenie ten duch, który się teraz rozpowszechnia, zatruwając całe społeczeństwo?
ROSMER. Nie przywiązuję się wyłącznie do ducha, jaki panuje, do żadnego z walczących stronnictw. Ja chcę wszędzie szukać ludzi, jednoczyć ich tak silnie, jak się to tylko da uczynić. Chcę żyć i całe moje żywotne siły temu celowi poświęcić, by prawdziwy ludowy rząd w kraju utrwalić.
KROLL. I nie zdaje ci się, że dość już mamy tego ludowego rządu? Co do mnie, sądzę, że jesteśmy wszyscy na drodze do tego zbydlęcenia, w jakiém znajdują się tylko warstwy najniższe.
ROSMER. Właśnie dlatego chodzi mi o rząd ludowy, tu leży całe zadanie.
KROLL. Jakie zadanie?
ROSMER. Wszystkich ludzi w kraju szlachetnemi uczynić.
KROLL. Wszystkich ludzi?
ROSMER. Ilu tylko można.
KROLL. Jakim sposobem?
ROSMER. Wyzwalając ich ducha, oświecając wolę. Tak sądzę.
KROLL. Jesteś marzycielem, Rosmerze. I ty chcesz wyzwalać, oświecać?
ROSMER. Nie, mój drogi, ja probuję tylko rozbudzać. Reszty muszą sami dokonać.
KROLL. Sądzisz, że to mogą uczynić?
ROSMER. Sądzę.
KROLL. Własnemi siłami?
ROSMER. Tak, własnemi siłami. Inaczéj być nie może.
KROLL (powstając). Czy podobna mowa przystoi duchownemu?
ROSMER. Nie jestem już duchownym.
KROLL. Tak, ale twoja dziecinna wiara...
ROSMER. Téj już nie mam.
KROLL. Nie masz jéj już?
ROSMER (powstając). Odstąpiłem od niéj, musiałem odstąpić.
KROLL (wzruszony, ale panując nad sobą). Tak. No tak, tak, jedno idzie za drugiém. Może dlatego porzuciłeś urząd kościelny?
ROSMER. Tak. Gdy jasno przejrzałem w sobie... gdy się przekonałem, że nie była to przejściowa wewnętrzna walka, ale coś, od czego się już nigdy nie będę mógł ani też chciał wyzwolić.
KROLL. Tak długo byłeś w téj rozterce, a — my, twoi przyjaciele, nie wiedzieliśmy o tém — jak mogłeś przed nami tę smutną prawdę ukrywać?..
ROSMER. Sądziłem, że te rzeczy mnie jednego obchodzą, a potém nie chciałem tobie i innym moim przyjaciołom sprawiać daremnego smutku. Myślałem, że będę tu żył tak jak dotąd, cicho i szczęśliwie. Chciałem zagłębić się w książkach, które dotąd były dla mnie zamknięte, zatopić się w świecie prawdy i swobody, jaki się teraz przedemną otworzył.
KROLL. Odstępca! Świadczy o tém każde twoje słowo. Więc dlaczegoż to odstępstwo ujawniasz? i to właśnie dzisiaj?
ROSMER. Sam zmusiłeś mnie do tego.
KROLL. Ja? Ja cię zmusiłem?
ROSMER. Gdym słyszał o twoich gwałtownych wystąpieniach na zebraniach, gdym czytał twoje mowy pełne nienawiści, gdy widzę, że urągasz przeciwnikom, że rzucasz na nich wyroki potępienia... O jak możesz tak postępować!.. Wówczas zrozumiałem także mój obowiązek. Ludzie z podobnéj walki mają tylko zgorszenie. Trzeba, żeby spokój, szczęście, przebaczenie znów zapanowały w umysłach. Otóż dlatego wchodzę i ja w szranki i okażę się takim, jakim jestem, ja także chcę sił moich sprobować. Gdybyś mógł z twojéj strony dopomódz mi?
KROLL. Nigdy w życiu nie zawrę przymierza z żywiołami podkopującemi społeczeństwo.
ROSMER. To przynajmniéj walczmy szlachetną bronią, skoro już walczyć musimy.
KROLL. Kto w zasadniczych kwestyach życiowych nie idzie ze mną, tego nie znam więcéj, i nie będę miał dla niego żadnych względów.
ROSMER. Do mnie to stosujesz?
KROLL. Toś ty ze mną zerwał.
ROSMER. Czyż to zerwanie?
KROLL. Jest to zerwanie ze wszystkiemi temi, co ci byli najbliżsi, i skutki musisz ponosić. (Rebeka West otwiera drzwi na oścież na prawo).
REBEKA. No, poszedł już, ażeby złożyć swą wielką ofiarę, a my możemy siąść do stołu. Panie rektorze, bądź łaskaw.
KROLL (biorąc kapelusz). Dobranoc pani. Nie mam tu już nic do czynienia.
REBEKA (zdumiona). Cóż to znaczy? (zamyka drzwi i zbliża się). Rozmówiliście się?
ROSMER. Teraz on wié...
KROLL. Nie puścimy cię, Rosmerze, przeciągniemy cię na naszę stronę.
ROSMER. Tam, nie powrócę nigdy.
KROLL. Obaczymy. Nie zniesiesz samotności.
ROSMER. Zupełnie samotnym nie będę. Dwoje nas jest, zniesiemy ją.
KROLL. Ach!.. (powstaje w nim podejrzenie). Jeszcze i to... Słowa Beaty.
ROSMER. Beaty?
KROLL (odsuwając tę myśl). Nie, nie, to było źle. Daruj mi.
ROSMER. Ale co?
KROLL. Nie mówmy już o tém. Daruj mi. Żegnam (wychodzi do przedpokoju).
ROSMER (stoi chwilę we drzwiach otwartych, zamyka je i powraca).. To nic nie znaczy, Rebeko. Potrafimy to znieść, jesteśmy dwojgiem przyjaciół, ty i ja.
REBEKA. Co on rozumiał przez ostatnie słowa?
ROSMER. Najdroższa, nie troszcz się o to. On sam nie wierzył w to, co pomyślał. Jutro pójdę do niego. Dobranoc.
REBEKA. Dziś także, tak wcześnie idziesz na górę, po tém wszystkiém...
ROSMER. Dziś wieczór tak jak dawniéj. Tak mi lekko, że to już przeszło. Widzisz, droga Rebeko, jestem zupełnie spokojny. Przyjm to spokojnie ty także. Dobranoc.
REBEKA. Dobranoc, najdroższy. Śpij dobrze. (Rosmer wychodzi drzwiami od przedpokoju, potém słychać kroki jego na wschodach. Rebeka pociąga taśmę od dzwonka, znajdującą się niedaleko pieca. Zaraz potém pani Helseth wchodzi z prawéj strony).
REBEKA. Można stół sprzątnąć. Pan pastor jeść nie chce, a rektor poszedł do domu.
PANI HELSETH. Rektor poszedł? Cóż to się stało?
REBEKA (biorąc szydełkową robotę). Wróżył, że nadciąga groźna burza.
PANI HELSETH. To dziwne. Niéma ani jednéj chmurki na niebie.
REBEKA. Byle nie spotkał białego konia. Tak mi dziś smutno, że pewno usłyszymy o czémś podobném.
PANI HELSETH. Boże odpuść, nie mów pani takich rzeczy.
REBEKA. No cóż?
PANI HELSETH (ciszéj). Czy doprawdy myśli pani, że tu jest ktoś, co musi świat rzucić?
REBEKA. Nie, tego nie myślę. Ale na świecie jest tyle rodzajów białych koni. No, dobranoc pani. (Rebeka wychodzi ze swoją robotą na prawo).
PANI HELSETH (gasi lampę i mruczy, wstrząsając głową). Jezus! Jezus! Ta panna West, co ona czasem wygaduje!..




AKT II.
Gabinet Jana Rosmera. W ścianie na lewo drzwi, w głębi firanką zasłonięte wejście do sypialnego pokoju, na prawo okno, pod niém biurko założone książkami i papierami. Szafy i półki z książkami pod ścianami. Skromne meble. Na lewo kanapa starego fasonu, przed nią stół.

(Jan Rosmer siedzi w szlafroku przed biurkiem, na fotelu, z wysokiemi poręczami, przecina kartki broszury, którą przerzuca. Słychać stukanie do drzwi z lewéj strony).

ROSMER (nie odwracając głowy). Chodź. (Wchodzi Rebeka w ranném ubraniu).
REBEKA. Dzień dobry.
ROSMER (przerzucając kartki broszury). Dzień dobry, najdroższa. Czy chcesz czego?
REBEKA. Nie, chciałabym tylko zapytać, czy dobrze spałeś?
ROSMER. Ach! spałem tak spokojnie i smacznie. Bez snów (obraca się). A ty?
REBEKA. Dziękuję. Usnęłam nad ranem.
ROSMER. Dawno mi już nie było tak lekko na sercu jak teraz. Doprawdy dobrze się stało, żem to raz wypowiedział.
REBEKA. Tak jest, nie powinieneś był tak długo milczéć.
ROSMER. Sam nie pojmuję, czemu byłem tak tchórzliwym.
REBEKA. Właściwie nie czyniłeś tego przez tchórzostwo.
ROSMER. Och! gdy się gruntownie zastanawiam, widzę, że było w tém także trochę tchórzostwa.
REBEKA. Tém lepiéj, żeś ten węzeł raz rozplątał (siada na krześle przy biurku). Ale teraz muszę ci powiedzieć, com zrobiła, ażebyś się o to nie gniewał.
ROSMER. Gniewać? Najdroższa, jak możesz myśléć...
REBEKA. Było to może zbyt samowolnie z mojéj strony... ale...
ROSMER. No, powiedz-że.
REBEKA. Wczora wieczór, gdy ten Ulryk Brendel odchodził, napisałam przez niego parę słów do Mortensgarda.
ROSMER (z zastanowieniem) Ależ kochana Rebeko, cóżeś pisała?
REBEKA. Napisałam, że uczyniłby ci przysługę, zajmując się i dopomagając temu biednemu człowiekowi.
ROSMER. Tego nie powinnaś była robić, najdroższa. Brendelowi zaszkodziłaś tylko, a co do Mortensgarda, chciałbym się trzymać od niego jak najdaléj. Wiesz przecież, co zaszło pomiędzy nami.
REBEKA. A czy nie pomyślałeś, że byłoby lepiéj, gdybyście dziś znaleźli się na lepszéj stopie?
ROSMER. Ja! — z Mortensgardem? Skąd ci to na myśl przyszło!
REBEKA. Bo teraz, gdyś się poróżnił z przyjaciółmi, mogą cię spotkać zaczepki.
ROSMER. (patrzy na nią, wstrząsając głową) I ty na prawdę możesz przypuszczać, że Kroll lub ktokolwiek inny chciałby się mścić z tego powodu, — że oni byliby do tego zdolni?
REBEKA. W pierwszéj chwili oburzenia, mój drogi, nikt za to zaręczyć nie może. Zwłaszcza po sposobie, jakim to rektor przyjął.
ROSMER. Powinnaś go była lepiéj poznać, Kroll jest na wskroś zacnym człowiekiem. Dziś popołudniu pójdę do niego i rozmówię się. Chcę pomówić z niemi wszystkiemi. Zobaczysz, jak to gładko pójdzie. (Pani Helseth wchodzi z lewéj strony).
REBEKA (powstając) Czego pani chce?
PANI HELSETH. Rektor Kroll jest na dole w przedpokoju.
ROSMER (z żywością). Kroll!
REBEKA. Rektor? No pomyśl tylko.
PANI HELSETH. Pyta, czy może się widziéć z panem pastorem?
ROSMER (do Rebeki). A co, nie mówiłem? Naturalnie niech przyjdzie. (Idzie do drzwi i woła). Chodź-że na górę. Z całego serca rad ci jestém. (Rosmer we drzwiach otwartych. Pani Helsetch odchodzi. Rebeka zasuwa firankę od sypialni i porządkuje to i owo. Rektor Kroll wchodzi z kapeluszem w ręku).
ROSMER (cicho i wzruszony). Wiedziałem dobrze, iż to nie było po raz ostatni.
KROLL. Dziś widzę rzeczy w zupełnie inném świetle niż wczoraj.
ROSMER. Nieprawdaż, Krollu, gdyś się zastanowił...
KROLL. Nie rozumiesz mnie (kładzie kapelusz na stole przed kanapą ). Muszę w ważnéj sprawie rozmówić się z tobą sam na sam.
ROSMER. Dlaczegóżby panna West...
REBEKA. Nie, nie, panie Rosmer, odchodzę.
KROLL (mierząc ją wzrokiem). Muszę téż panią przeprosić, że przychodzę tak rano, zanim miałaś czas...
REBEKA (zatrzymując się). Jakto! uważasz pan za niewłaściwe, że chodzę w domu w ranném ubraniu?
KROLL. Niech Bóg broni. Ja nie wiem zupełnie, co dzisiaj w Rosmersholmie uchodzi lub nie.
ROSMER. Ależ Krollu, jesteś dziś tak zmienionym.
REBEKA. Oddalam się już, panie rektorze. (Wychodzi na lewo).
KROLL (siada na kanapie). Pozwolisz!
ROSMER. Tak, mój drogi. Siądźmy i rozmówmy się szczerze. (siada na krześle przy rektorze).
KROLL. Przez całą noc ani na chwilę nie spałem. Leżałem i myślałem.
ROSMER. I cóż powiesz dzisiaj?
KROLL. To długa rzecz, Rosmerze. Pozwól mi zacząć od wstępu. Mogę ci coś o Ulryku Brendelu opowiedzieć.
ROSMER. Był u ciebie?
KROLL. Nie. Zatrzyma się w jakiejś knajpie, naturalnie tam, gdzie się zbiera najpospolitsze towarzystwo. Pił i częstował, dopóki miał coś w kieszeni. Wówczas zaczął lżyć wszystkich obecnych, w czém naturalnie miał słuszność. Został pobity i wyrzucony do rynsztoku.
ROSMER. On jest niepoprawny.
KROLL. Ubiór, jaki mu dałeś, zastawił. Poratowano go jednak. Zgadnij kto?
ROSMER. Ty może sam.
KROLL. Nie, szlachetny pan Mortensgard.
ROSMER. Ach! tak.
KROLL. Opowiadano mi, że pan Brendel pierwszą wizytę w mieście złożył temu idyocie.
ROSMER. Było to z jego strony bardzo szczęśliwie.
KROLL. Niezawodnie. (Opiera się na stole naprzeciw Rosmera). Teraz dochodzę do rzeczy, o któréj ostrzedz cię muszę w imię naszéj staréj, dawniéjszéj przyjaźni.
ROSMER. Mój drogi, cóż to być może?
KROLL. Oto, że tu ktoś w domu po za twemi plecami swoje sprawy prowadzi i miesza cię do nich.
ROSMER. Jak możesz tak sądzić? Czyż masz na myśli Rebek... pannę West.
KROLL. Ją samę. Rozumiem, że to czyni. Od dawna już jest tutaj panią, ale przecież...
ROSMER. Kochany Krollu, mylisz się w zupełności. Ja i ona nie nie ukrywamy przed sobą wzajem.
KROLL. Czy ci się zwierzyła, że koresponduje z redaktorami „Latarni“?
ROSMER. Ach! mówisz o tych kilku słowach, które dała Brendelowi?
KROLL. Więc do tego doszedłeś! Pochwalasz jéj stosunki z paszkwilistą, który co tydzień stawia pod pręgierzem moję działalność pedagogiczną i społeczną?
ROSMER. Z pewnością ona o tém nie pomyślała. Zresztą może przecież działać swobodnie.
KROLL. Tak? To już należy do tych nowych kierunków, obecnie przez ciebie przyjętych. Bo pod tym względem ty i panna West stoicie na jednakim gruncie.
ROSMER. Niezawodnie rozbieraliśmy razem najważniejsze kwestye i wpływali wzajem na siebie.
KROLL (patrzy na niego i zwolna kręci głową). Och! ty ślepy, oślepiony człowieku!
ROSMER. Ja? Skąd ci to przyszło?
KROLL. Bo nie śmiem czynić gorszych przypuszczeń, bo czynić ich nie chcę. Nie, nie, pozwól mi skończyć. Wszak moja przyjaźń ma rzeczywiście dla ciebie wartość? I mój szacunek także? Nieprawdaż?
ROSMER. Takie pytania odpowiedzi nie potrzebują.
KROLL. Ale są inne rzeczy wymagające odpowiedzi i zupełnego wyjaśnienia z twéj strony. Czy pozwolisz, ażebym przeprowadził z tobą rodzaj śledztwa?
ROSMER. Śledztwa?..
KROLL. Tak jest, ażebym cię zapytał o rzeczy, które obudzą w tobie przykre wspomnienia. Widzisz, twoje odstępstwo — twoje wyzwolenie, jak je nazywasz, łączy się z tylu innemi rzeczami, chciałbym, żebyś mi dobrowolnie zdał z nich rachunek.
ROSMER. Mój drogi, pytaj, o co chcesz. Nie mam nic do ukrycia.
KROLL. Więc powiedz, jaką właściwie była według ciebie główna przyczyna samobójstwa Beaty?
ROSMER. Alboż masz pod tym względem jaką wątpliwość? Albo też jaśniéj mówiąc, czy można pytać o powód czynów choréj, nieszczęśliwéj, niepoczytalnéj istoty?
KROLL. Czy jesteś pewny, że taką w zupełności była Beata? Pod tym względem lekarze mieli wątpliwości.
ROSMER. Gdyby lekarze widzieli ją w każdéj chwili dnia i nocy jak ja, nie byliby o tém wątpili.
KROLL. Ja także wówczas nie wątpiłem.
ROSMER. Nie podobna było wątpić. Opowiadałem ci o jéj szalonéj namiętności, którą chciała, ażebym podzielał. Ach! jakiémże napełniła mnie przerażeniem! A potém w ostatnich latach jéj bezpodstawne, rozdzierające oskarżenia przeciw saméj sobie.
KROLL. Tak, gdy się przekonała, że musi pozostać bezdzietną.
ROSMER. Wyobraź sobie, czyniła sobie straszne wyrzuty z powodu rzeczy od niéj niezależnéj. I ona miałaby być poczytalną?
KROLL. Hm! Przypomnij sobie, czy nie miałeś wówczas w domu książek o celach małżeństwa? — według postępowych pojęć obecnych?
ROSMER. Przypominam sobie, że panna West pożyczała mi takie dzieła, bo odziedziczyła, jak wiesz, księgozbiór doktora. Ależ nie sądzisz, kochany Krollu, byśmy byli tak nieprzezorni, ażeby biedną chorą zajmować podobnemi rzeczami. Mogę cię sumiennie zapewnić, że jesteśmy zupełnie niewinni. Działały tu jéj nieszczęsne nerwy i one to napędzały jéj do mózgu owe bezładne szaleństwa.
KROLL. W każdym razie, muszę ci powiedzieć, że ta biedna, strapiona, znękana Beata zabiła się dlatego, ażebyś ty mógł żyć szczęśliwy — żyć swobodny, według twoich pragnień.
ROSMER (zrywając się). Co chcesz przez to powiedziéć?
KROLL. Posłuchaj mnie spokojnie, bo teraz mogę o tém mówić. W ostatnim roku przed śmiercią Beata dwa razy była u mnie w mieście, ażeby mi się zwierzyć ze swych niepokojów i wątpliwości.
ROSMER. Względem tego samego?
KROLL. Nie. Przyszła mi powiedzieć, że jesteś na drodze do odstępstwa, że chcesz się wyprzeć wiary twoich ojców.
ROSMER (gwałtownie). Mówisz rzeczy niemożliwe, Krollu, czysto niemożliwe. Musisz się w tém mylić.
KROLL. Dlaczego?
ROSMER. Bo dopóki żyła Beata, wątpiłem i walczyłem samotnie, w milczeniu. Walka toczyła się jedynie w głębi mojéj duszy. Sądzę, że nawet Rebeka...
KROLL. Rebeka!
ROSMER. No tak, panna West, dla skrócenia nazywam ją Rebeką.
KROLL. Zauważyłem to.
ROSMER. Więc jest dla mnie niezrozumiałém, skąd Beacie mogły przyjść podobne myśli. Dlaczegóż ze mną nie mówiła o tém? A ona nie uczyniła tego nigdy, nigdy nawet najmniéjszem słówkiem.
KROLL. Biedna. Prosiła mnie, błagała, bym z tobą pomówił.
ROSMER. Dlaczegożeś tego nie zrobił?
KROLL. Nie wątpiłem ani na chwilę że była obłąkaną. Takie oskarżenie zwrócone przeciw człowiekowi takiemu jak ty... Potém była u mnie znowu. Może po upływie miesiąca. Z pozoru zdawała się spokojniejszą, ale na odchodném rzekła: Teraz możecie się wkrótce w Rosmersholmie białego konia spodziewać.
ROSMER. Tak, tak, o białym koniu często mówiła.
KROLL. A gdym probował wyperswadować jéj smutne myśli, powiedziała jeszcze: Nie mam już czasu, bo teraz musi się Jan zaraz ożenić z Rebeką.
ROSMER (prawie bez głosu). Co ty mówisz? Ja... ożenić się z...
KROLL. Było to we czwartek po południu... a w sobotę wieczór rzuciła się w Mülbach.
ROSMER. A ty! tyś nas nie ostrzegł!
KROLL. Wiesz sam, jak często napomykała o swéj blizkiéj śmierci.
ROSMER. Wiem, pomimo to, powinieneś nas był ostrzedz.
KROLL. Myślałem o tém. Ale było już poniewczasie.
ROSMER. Dlaczegóż nie powiedziałeś nam tego późniéj? Przemilczałeś o tém wszystkiém?
KROLL. Na cóżby się zdało, żebym tu przyszedł cię dręczyć i znów dawne rany otwierać? Uważałem to tylko za puste przywidzenia... aż do wczorajszego wieczoru.
ROSMER. A teraz?
KROLL. Beata widziała rzeczy jasno, kiedy przeczuwała, że odrzucisz twą dawną wiarę.
ROSMER (patrzy przed siebie osłupiały). Nie, tego nie pojmuję, to jest dla mnie ze wszystkiego najniezrozumialsze.
KROLL. Zrozumiałe czy nie — tak było. A teraz zapytuję cię, Rosmerze, ile jest prawdy w jéj drugiém oskarżeniu? Mówię o ostatniém.
ROSMER. Oskarżeniu? Więc to było oskarżenie?
KROLL. Możeś nie zauważył, jak się wyraziła. Chciała się usunąć... Dlaczego?
ROSMER. Żebym ja mógł się z Rebeką ożenić...
KROLL. Brzmiało to trochę odmiennie. Beata wyraziła się inaczéj. Powiedziała: Nie mam już czasu. Jan musi się zaraz ożenić z Rebeką.
ROSMER (patrzy mu długo w oczy, potém powstaje). Teraz rozumiem.
KROLL. I cóż mi odpowiesz?
ROSMER (spokojny, panując nad sobą). Na rzecz tak niesłychaną? Jedyną odpowiedzią właściwą byłoby wskazać drzwi.
KROLL (powstaje). Dobrze.
ROSMER (stając przed nim). Posłuchaj mnie teraz. Przez całe dnie i lata, odkąd niéma Beaty, żyliśmy tu w Rosmersholmie samotni z Rebeką West. Przez ten cały czas wiedziałeś o oskarżeniu Beaty przeciw nam, a nigdy, aż do obecnéj chwili, nie zauważyłem, ażebyś miał coś przeciwko naszemu wspólnemu życiu.
KROLL. Przekonałem się dopiero wczoraj wieczór, że tu mieszkają razem odstępca i kobieta wolnomyślna.
ROSMER. Aa... I nie wierzysz, ażeby pomiędzy odstępcami i wolnomyślnemi mogły być czyste stosunki? Nie wierzysz, by oni mogli miéć poczucie obyczajności?
KROLL. Nie wiele polegam na obyczajności, która nie opiera się na wierzeniach kościoła.
ROSMER. To ma się odnosić do Rebeki i do mnie, do stosunku, jaki między mną a Rebeką istnieje.
KROLL. Nie mogę na waszę korzyść zmienić moich zapatrywań, nie wielka przepaść dzieli wolnomyślność od.. hm...
ROSMER. Od czego?
KROLL. Od wolnéj miłości... skoro to chcesz usłyszéć.
ROSMER (cicho). I nie wstydzisz mi się tego powiedziéć? Ty, który znałeś mnie od najpierwszéj młodości?
KROLL. Właśnie dlatego. Wiem, jak łatwo ulegasz wpływowi tych, z któremi przestajesz. A ta twoja Rebeka... No, ta panna West, cóż my o niéj wiemy? Krótko mówiąc, nie opuszczę cię, Rosmerze, ale ty sam... musisz starać się ratować sam, póki czas.
ROSMER. Ratować od czego? (Pani Helseth wchodzi przez drzwi z lewéj strony). Czego pani chce?
PANI HELSETH. Chciałam poprosić panny West, by przyszła na dół.
ROSMER. Niéma tu panny West.
PANI HELSETH. Niéma! (ogląda się wokoło) To dziwne. (odchodzi).
ROSMER. Mówiłeś?
KROLL. Posłuchaj mnie jeszcze. Co się tu działo potajemnie za życia Beaty, i co się teraz dzieje, tego badać nie będę. Byłeś bardzo nieszczęśliwy w małżeństwie, trzeba to przyznać na twoje usprawiedliwienie.
ROSMER. Ach! jakże ty mnie nie znasz.
KROLL. Nie przerywaj mi. Otóż chciałem powiedzieć, że jeśli macie tak daléj żyć razem z panną West, jest rzeczą konieczną, ażebyś ukrył smutne odstępstwo, do którego cię przywiodła. Pozwól mi mówić. Otóż powiadam, że skoro tak już jest, możesz o Bogu myśleć, co chcesz, byleś przynajmniéj zachował swoje mniemania dla siebie samego. Jest to rzecz czysto osobista. Nie potrzeba tego krzyczéć głośno po całym kraj.
ROSMER. Dla mnie jest rzeczą konieczną wyjść z fałszywego położenia.
KROLL. Masz także obowiązki względem tradycyi twojego rodu. Nie zapominaj o tém. Od niepamiętnych czasów Rosmersholm był siedliskiem porządku, praw moralnych i poszanowania tego, co najlepsi w naszem społeczeństwie czcili i uznawali. Cała okolica wzorowała się na Rosmersholmie. Wiadomość, żeś sam zerwał z tém, co stanowiło hasła twego rodu wywołałaby nieszczęsne i szkodliwe zamieszanie.
ROSMER. Kochany Krollu, nie mogę w ten sposób zapatrywać się na rzeczy. Mniemam, że jest moim nieodwołalnym obowiązkiem, rozlać trochę światła i radości tu, gdzie ród Rosmerów od bardzo dawna szerzył tylko ciemnotę i ucisk.
KROLL (patrząc surowo na Rosmera). Tak, byłoby to godném działaniem tego, na którym ród się kończy. Daj pokój. Nie jest to wcale właściwa dla ciebie robota, jesteś stworzony do życia cichéj pracy i badań.
ROSMER. Być może. Ale ja chcę także wmieszać się raz do walk życiowych.
KROLL. Czy wiesz, czém taka walka byłaby dla ciebie? Walką na śmierć i życie z wszystkiemi twemi przyjaciółmi.
ROSMER (cicho). Wszyscy przecież nie są takiemi jak ty fanatykami.
KROLL. Masz duszę nie znającą podstępu, Rosmerze. Jesteś niedoświadczony. Nie masz pojęcia, z jaką wściekłością burze się na ciebie zwalą. (Pani Helseth staje we drzwiach po lewéj stronie).
PANI HELSETH. Panna West kazała powiedzieć...
ROSMER. Cóż tam?
PANI HELSETH. Na dole jest ktoś, co chciałby z panem pastorem parę słów zamienić.
ROSMER. Może ten sam, co był wczoraj wieczór?
PANI HELSETH. Nie, to Mortensgard.
ROSMER. Mortensgard?
KROLL. Aha! więc tak daleko zaszło. Tak daleko?
ROSMER. Czego on chce odemnie? Czemużeście go nie odprawili?
PANI HELSETH. Panna West powiedziała, iż trzeba się zapytać pana pastora, czy on tu wejść może.
ROSMER. Powiedz panu, że nie jestem sam.
KROLL (do pani Helseth). Niech go pani tu wprowadzi. (Pani Helseth wychodzi).
KROLL (biorąc kapelusz). Ustępuję na teraz. Ale główna bitwa jeszcze nie stoczona.
ROSMER. Jak prawda, że żyję, Krollu, nie mam nic do czynienia z Mortensgardem.
KROLL. Nie wierzę ci już w niczém. Teraz idzie pomiędzy nami na noże. Postaramy się uczynić cię nieszkodliwym.
ROSMER. Och! Jakże nizko teraz stoisz!
KROLL. Ja? I to mówi człowiek taki jak ty! Pomyśl o Beacie.
ROSMER. Znowu do tego powracasz.
KROLL. Zagadkę Mülbachu musisz sam w swojém sumieniu rozwiązać, jeśli masz jeszcze sumienie. (Piotr Mortensgard wchodzi po cichu z lewéj strony. Jest to mały, chudy człowieczek, z rzadkiemi ryżemi włosami i brodą).
KROLL. (
z nienawistném spojrzeniem). Więc mamy tu „Latarnię”, zapaloną, w Rosmersholmie. Teraz nie potrzebuję się dłużéj namyślać nad tém, co mam przedsięwziąć.
MORTENSGARD (spokojnie). „Latarnia” zawsze płonąć będzie, kiedy należy pana rektora oświetlić.
KROLL. Tak, już oddawna okazywał mi pan swoję dobrą wolę. Istnieje przecież przykazanie, które mówi: „Nie będziesz dawał fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu twemu”.
MORTENSGARD. Pan rektor nie ma potrzeby nauczać mnie przykazań.
KROLL. Nawet szóstego.
ROSMER. Krollu!
MORTENSGARD. Gdy tego zachodzi potrzeba, pan pastor będzie tu najwłaściwszym.
KROLL (ze skrytém szyderstwem). Pastor? Tak niezawodnie, w tych rzeczach mianowicie pastor Rosmer będzie najwłaściwszym. Życzę panom wszelkich przyjemności. (Odchodzi, rzucając drzwiami).
ROSMER (wychodzi na próg, ażeby za nim wyjrzéć, i mówi do siebie). Tak i to być może. (Zwracając się do Mortensgarda). Panie Mortensgard, zechciéj pan powiedziéć, co cię do mnie przywiodło.
MORTENSGARD. Właściwie szukałem panny West. Zdawało mi się, żem powinien podziękować za jéj łaskawy list.
ROSMER. Wiem, że do pana pisała. Czyś pan z nią mówił?
MORTENSGARD. Trochę. (Ze słabym uśmiechem). Słyszałem, że pojęcia co do niektórych rzeczy zmieniły się w Rosmersholmie.
ROSMER. Moje pojęcia zmieniły się w wielu rzeczach niemal we wszystkiém.
MORTENSGARD. Panna West mi to mówiła i dlatego właśnie sądziła, iż powinienem pomówić o tém z panem pastorem.
ROSMER. O czém, panie Mortensgard?
MORTENSGARD. Czy mogę ogłosić w „Latarni”, że pan zmienił swoje przekonania, i przyłączasz się do sprawy swobody myśli i postępu.
ROSMER. Możesz pan, a nawet proszę o to.
MORTENSGARD. Więc wydrukuję to jutro. Będzie to wielka i ważna nowina, że pastor Rosmer z Rosmersholmu sądzi, iż może z całém przekonaniem walczyć w sprawie oświaty.
ROSMER. Niezupełnie pana rozumiem.
MORTENSGARD. Chcę powiedzieć, że będzie to wielką moralną podporą dla naszego stronnictwa, skoro pozyskamy człowieka poważnego, chrześcijańskich przekonań.
ROSMER (trochę zdziwiony). Więc pan nie wie? Czy panna West nie powiedziała panu?
MORTENSGARD. Czego — panie pastorze? Panna West śpieszyła się bardzo, mówiła, żebym poszedł na górę do pana, a reszty się dowiem.
ROSMER. Więc powiem panu, żem się wyswobodził zupełnie, z wszystkich więzów. Nie jestem już związany nauką kościoła. Nie obchodzi mnie już ona wcale.
MORTENSGARD (patrzy na niego zdziwiony). Nie, gdyby teraz księżyc spadł z nieba, więcéjbym się nie zdziwił. Pan pastor sam utrzymuje, że się wyzwolił.
ROSMER. Tak, stoję dziś na punkcie, na którym pan stoisz od dawna. Możesz to także ogłosić w „Latarni”.
MORTENSGARD. I to także. Nie, wybacz panie pastorze, ale nie należy tego dotykać.
ROSMER. Dlaczego nie należy?
MORTENSGARD. W każdym razie, nie teraz.
ROSMER. Nie rozumiem.
MORTENSGARD. Widzisz, panie pastorze, sądzę, że nie znasz tak dobrze stosunków jak ja, ale skoro pan wszedł do obozu wolnomyślnych, i skoro — jak panna West powiada — chce pan się wmieszać do ruchu, czyni to pan dlatego ażeby ruchowi i stronnictwu przynieść możliwie największy pożytek.
ROSMER. Pragnę tego z całego serca.
MORTENSGARD. Więc muszę objaśnić, panie pastorze, że jeśli ujawnisz swoje zerwanie z kościołem, będziesz miał od razu związane ręce.
ROSMER. Tak pan sądzi?
MORTENSGARD. Możesz pan być pewny, że w takim razie nicbyś już nie mógł zdziałać. A potém wolnomyślnych mamy dużo, może nawet zawiele. Stronnictwu potrzeba żywiołów chrześcijańskich, tych, które wszyscy szanują, takich nam najwięcéj potrzeba. Dlatego pożądaném byłoby milczenie względem tego wszystkiego, co do publiczności nie należy. Takie jest moje zdanie.
ROSMER. Tak! więc nie będziesz pan miał odwagi wiązać się zemną, gdy jawnie wyznam moje odłączenie?
MORTENSGARD (wstrząsając głową). Czynię to z przykrością, panie pastorze, ale od pewnego czasu wziąłem sobie jako zasadę nie wspierać niczego i nikogo, coby zaczepiało o kościół.
ROSMER. Więc pan w ostatnich czasach wróciłeś na jego łono?
MORTENSGARD. Nie dotykajmy tego przedmiotu.
ROSMER. Jeśli tak rzeczy stoją, rozumiem pana.
MORTENSGARD. Panie pastorze niech pan pamięta, że ja, ja właśnie, nie mam zupełnéj swobody działania.
ROSMER. Cóż pana krępuje?
MORTENSGARD. Jestem człowiekiem napiętnowanym, o to co mnie krępuje.
ROSMER. Ach! tak.
MORTENSGARD. Człowiekiem napiętnowanym, panie pastorze. O tém, pan szczególniéj zapominać nie powinien; boś mnie pierwszy napiętnował.
ROSMER. Gdybym wówczas stał tu, gdzie dziś stoję, z większą oględnością patrzałbym na błąd pański.
MORTENSGARD. I ja tak sądzę. Ale dziś to są słowa daremne; napiętnowałeś mnie raz na zawsze. Pan nawet dobrze nie pojmuje, co to znaczy, może jednak przyjść wkrótce chwila, w któréj sam tego bólu doświadczysz, panie pastorze.
ROSMER. Ja?
MORTENSGARD. Tak jest. Przecież pan nie sądzi, by rektor Kroll i jego kółko byli pobłażającemi dla przestępstw takich jak pańskie, a to znaczy, że „Gazeta Urzędowa“ będzie bardzo krwiożerczą i może się zdarzyć, iż pana także napiętnuje.
ROSMER. Czuję się nieskazitelnym we wszystkich osobistych stosunkach, panie Mortensgard, moje prowadzenie nie ulega zarzutom.
MORTENSGARD. (ze spokojnym uśmiechem). To wielkie słowo, panie pastorze.
ROSMER. Być może, ale mam prawo to wielkie słowo wymówić.
MORTENSGARD. Nawet gdyby prowadzenie pańskie tak szczegółowo badano, jak pan moje niegdyś.
ROSMER. Mówisz to pan w dziwny sposób, do czego zmierzasz? Czy to coś określonego?
MORTENSGARD. Tak! tu chodzi o rzecz określoną, o jednę jedyną rzecz, ale ta mogłaby się bardzo złą okazać, gdyby ją złośliwie roztrząsać chciano.
ROSMER. Proszę mi łaskawie powiedzieć, co to być może.
MORTENSGARD. Czyż pan pastor sam tego nie odgaduje?
ROSMER. Nie, wcale nie. Pod żadnym względem.
MORTENSGARD. To muszę cofnąć się do przeszłości. Mam w mojém posiadaniu list szczególny, napisany tu w Rosmersholmie.
ROSMER. Masz pan na myśli list panny West? cóż tu szczególnego?
MORTENSGARD. List panny West nie był szczególnym. Ale niegdyś odebrałem z tego domu list inny.
ROSMER. Także od panny West?
MORTENSGARD. Nie, panie pastorze.
ROSMER. Od kogóż więc! od kogóż?
MORTENSGARD. Od nieboszczki pani.
ROSMER. Od mojéj żony? Pan otrzymałeś list od mojéj żony?
MORTENSGARD. Tak, otrzymałem.
ROSMER. Kiedy?
MORTENSGARD. Było to w ostatnich czasach życia nieboszczki, może z półtora roku temu. A ten list, przed śmiercią był tak dziwny...
ROSMER. Wiesz pan przecież, że moja żona była wówczas umysłowo chorą.
MORTENSGARD. Wiem, iż wielu tak sądziło, ale myślę, że tego po liście poznać nie można. Jeśli mówię, że list był dziwny, to z innego względu.
ROSMER. I cóż, przez miłosierdzie, moja biedna żona pisać panu mogła?
MORTENSGARD. Mam ten list w domu. Zaczęła od tego, iż żyje w wielkiém przerażeniu i grozie, że tu jest wielu złych ludzi w okolicy, a oni starają się tylko o to, ażeby panu szkodzić i dokuczać.
ROSMER. Mnie?
MORTENSGARD. Tak tam jest napisane, ale następuje rzecz najszczególniejsza. Czy mam ją powiedzieć, panie pastorze?
ROSMER. Naturalnie wszystko, nic nie ukrywając.
MORTENSGARD. Nieboszczka pani prosi i błaga mnie, ażebym był wspaniałomyślnym. Pisze iż wie, że dzięki panu pastorowi odebrano mi urząd nauczyciela i prosi z całego serca, ażebym się za to nie mścił.
ROSMER. W jakiż sposób sądziła, że pan mścić się może?
MORTENSGARD. W liście jest napisane, ażebym nie dawał wiary, jeśli dojdą mnie pogłoski, iż grzeszne rzeczy dzieją się w Rosmersholmie, bo to tylko tak źli ludzie powiadają, chcąc ją nieszczęśliwą uczynić.
ROSMER. I to jest w liście?
MORTENSGARD. Pan pastor może go przy sposobności przeczytać.
ROSMER. Ale ja nie rozumiem. Cóż ona miała na myśli, pisząc o tych złośliwych pogłoskach?
MORTENSGARD. Naprzód że pan pastor porzucił wiarę swych ojców, i tému zaprzeczała najwyraźniéj. Następnie... daléj... hm...
ROSMER. Cóż daléj?
MORTENSGARD. Daléj pisała i to już z ogródkami... że ona nie wie o żadnych grzesznych stosunkach w Rosmersholmie... że nikt jéj żadnéj krzywdy nie uczynił i że gdyby rozchodziły się podobne pogłoski, „Latarnia“ nie powinna o nich wspominać.
ROSMER. Nie było wymienione żadne nazwisko?
MORTENSGARD. Nie.
ROSMER. Kto panu ten list przyniósł?
MORTENSGARD. Przysiągłem, że tego nie powiem. Przyniesiono go pewnego wieczoru, gdy zmrok zapadł.
ROSMER. Gdyby się pan wówczas rozpytywał, dowiedziałbyś, się że moja biedna, nieszczęśliwa żona była niepoczytalną.
MORTENSGARD. Rozpytywałem się, panie pastorze, ale muszę wyznać, że nie nabyłem tego przekonania.
ROSMER. Nie? Dlaczegóż dopiero dzisiaj mówisz mi pan o tym dawnym, nierozjaśnionym liście?
MORTENSGARD. Żebyś pan był ostrożnym, panie pastorze.
ROSMER. W mojém postępowaniu?
MORTENSGARD. Tak jest — żebyś pan pamiętał, że nie jesteś pan już teraz człowiekiem poważanym.
ROSMER. Więc obstajesz pan przy tém, że tu jest coś do ukrycia.
MORTENSGARD. Nie wiem, dlaczego człowiek wolnomyślny nie miałby używać wszytkich przyjemności życia, skoro to jest możliwe. Ale od dzisiaj bądź pan ostrożnym. Możesz też być przekonany, że jeśliby się rozeszły pogłoski, przeciwne jego interesom, całe wolnomyślne stronnictwo nie da im posłuchu. Żegnaj, panie pastorze.
ROSMER. Żegnam pana.
MORTENSGARD. Idę teraz wprost do drukarni, ażeby w „Latarni“ ogłosić wielką nowinę.
ROSMER. Niech pan wszystko napisze.
MORTENSGARD. Teraz napiszę wszystko, to co ludziom wiedzieć należy. (Kłania się i odchodzi).
ROSMER. (we drzwiach patrzy za nim dopóki nie słychać otwarcia drzwi wchodowych. Zawsze we drzwiach woła przyciszonym głosem). Rebeko, Re... Hm! (głośno) Pani Helseth, czy panna West jest na dole?
PANI HELSETH. (z przedpokoju). Niéma jéj, panie pastorze. (Podnosi się firanka we drzwiach w głębi i ukazuje się w nich Rebeka).
REBEKA. Jestem.
ROSMER. (odwracając się). Co? Byłaś w mojéj sypialni? Cóżeś tam robiła, najdroższa?
REBEKA. (podchodząc ku niemu). Słuchałam.
ROSMER. Rebeko, jakżeś mogłaś...
REBEKA. Widzisz, że mogłam. Zwrócił w tak nieprzyzwoity sposób uwagę na mój ranny ubiór.
ROSMER. Ach! byłaś tam także, kiedy Kroll...
REBEKA. Byłam. Chciałam wiedzieć, co się właściwie kryło w téj uwadze.
ROSMER. Byłbym ci przecież powtórzył.
REBEKA. Zapewne nie powtórzyłbyś mi wszystkiego, a z pewnością uczyniłbyś to w innych słowach.
ROSMER. Słyszałaś wszystko?
REBEKA. Przynajmniéj większą cześć, bo musiałam zejść na chwilę, gdy przyszedł Mortensgard.
ROSMER. A potém wróciłaś tu znowu?
REBEKA. Najdroższy, nie gniewaj się na mnie.
ROSMER. Rób, co uważasz za stosowne, wszak masz zupełną swobodę. Ale cóż powiesz mi teraz? Zdaje mi się, żem cię nigdy tak nie potrzebował jak teraz.
REBEKA. Byliśmy przecież oboje przygotowani na to co kiedyś przyjść miało.
ROSMER. Nie, nie, nigdy na to.
REBEKA. Nie na to?
ROSMER. Myślałem czasem, że nasz czysty, piękny stosunek przyjaźni może być kiedyś zbrudzony w pojęciach ludzkich, ale nigdy przez Krolla. Od niego nie spodziewałem się tego nigdy, tylko od ogółu ludzi o grubych zmysłach i nieszlachetnym wzroku. Ach! miałem słuszne powody zazdrośnie ukrywać nasz związek. Była to niebezpieczna tajemnica.
REBEKA. Cóż cię obchodzą cudze sądy? My wiemy przecież, że jesteśmy bez winy?
ROSMER. Ja! bez winy? wierzyłem w to święcie aż do dzisiaj... Ale dziś... dziś, Rebeko.
REBEKA. A teraz?
ROSMER. Nie mogę sobie wytłomaczyć okropnych oskarżeń Beaty.
REBEKA. (gwałtownie). Ach! nie mów o Beacie. Nie myśl o Beacie. Jużeś się był uspokoił po jéj śmierci.
ROSMER. Gdym się o tych rzeczach przekonał, ona znowu jest tutaj... żyje.
REBEKA. O! nie, nie powinieneś, nie, nie powinieneś...
ROSMER. Mówię ci, że tak jest. Musimy starać się zbadać, jakim sposobem mogło dojść do tak fatalnego nieporozumienia.
REBEKA. Nie wątpisz przecież, że była niemal obłąkana.
ROSMER. Otóż tego właśnie pewnym już nie jestem. A poza tém... gdyby tak było...
REBEKA. Gdyby tak było? Więc cóż?
ROSMER. Na jakim właściwie gruncie w jéj chorym mózgu powstało obłąkanie?
REBEKA. Do czegóż prowadzi zapuszczanie się w takie subtelności?
ROSMER. Nie mogę inaczéj, Rebeko, nie mogę, choćbym chciał nawet pozbyć się téj świdrującéj wątpliwości.
REBEKA. Taki ciężar może stać się niebezpiecznym.
ROSMER. (chodzi niespokojny i zamyślony po pokoju). Musiałem się czémś zdradzić. Ona musiała zauważyć, jak bardzo czułem się szczęśliwym od dnia, w którym do nas przybyłaś.
REBEKA. Ależ mój najdroższy, chociażby nawet tak było...
ROSMER. Musiała zauważyć, żeśmy czytali te same książki, żeśmy się wzajem szukali, mówili o tylu nowych rzeczach. Jednakże tego nie rozumiem, gdyż byłem tak ostrożnym, ażeby jéj nie urazić. Kiedy myślę o przeszłości, zdaje się, że dbałem jak o własne życie o to, ażeby ją trzymać zdaleka od wszystkiego, co się nas tyczyło. Czy tak nie było, Rebeko?
REBEKA. Tak było, możesz być tego pewny.
ROSMER. I ty także zważałaś na to. A przecież... Straszno pomyśleć. Ona zraniona w swéj miłości milczała i milczała... miała nas na oku... wszystko dostrzegła i wszystko fałszywie zrozumiała.
REBEKA. (łamiąc ręce). Nie powinnam była nigdy przyjeżdżać do Rosmersholmu.
ROSMER. Ach! kiedy pomyślę, co ona przecierpiała w milczeniu, wszystkie okropności, które musiał jéj chory mózg wytwarzać... Czy nigdy nie powiedziała ci czegoś, coby cię mogło na ten ślad naprowadzić?
REBEKA. (rzuca się jak ogniem dotknięta). Mnie? Czy sądzisz, żebym w takim razie dzień jeden tutaj została?
ROSMER. Nie, nie, to się samo przez się rozumie. Cóż ona za walki staczać musiała, staczać samotnie, Rebeko! Pełna zwątpień, zamknięta w sobie... A potém to przerażające opłakane zwycięstwa w głębi Mülbachu (pada na krzesło przy biurku, opiera łokcie na stole i twarz chowa w dłoniach).
REBEKA. (ostrożnie podchodzi do niego). Posłuchaj mnie teraz. Gdyby było w twojéj mocy, Beatę znowu do siebie przywołać... tu... do Rosmersholmu... Czybyś to uczynił?
ROSMER. Ach! czy ja wiem, cobym uczynił lub nie uczynił. Nie mogę myśleć o czém inném tylko o tém, co niepowrotne.
REBEKA. Teraz właśnie zaczynałeś żyć. Wyzwoliłeś się ze wszystkich więzów. Czułeś się tak swobodnym, lekkim, szczęśliwym.
ROSMER. Tak było rzeczywiście. A teraz spadł na mnie ten straszny ciężar.
REBEKA. (opierając się na poręczy jego krzesła). Jakież to były śliczne chwile, gdyśmy o zmroku siedzieli razem na dole, gdy pomagaliśmy sobie wzajemnie tworzyć nowe życiowe plany. Mówiłeś, że chcesz wmieszać się do walk, do żywotnych walk obecnéj doby. Jak wyzwolony jeniec, chciałeś biedz z jednego obozu do drugiego, zdobyć wszystkie duchy, wszystkie wole, uszlachetniać wkoło siebie coraz szersze kręgi. Uszlachetniać ludzi.
ROSMER. Uszlachetniać i uszczęśliwiać.
REBEKA. Uszczęśliwiać.
ROSMER. Szczęście uszlachetnia, Rebeko.
REBEKA. Czy nie sądzisz, że czyni to także boleść? Wielka boleść.
ROSMER. Tak, kiedy ją można zwyciężyć.
REBEKA. Ty to musisz uczynić.
ROSMER. (smutnie wstrząsając głową). Nigdy wzupełności. Zawsze pozostanie mi wątpliwość, pytanie. Nigdy już nie będę mógł używać rozkoszy, czyniącéj życie tak piękném, tak drogocenném.
REBEKA (cicho nachylając się nad nim). Co to za rozkosz, Rosmerze?
ROSMER. (spoglądając na nią). Rozkosz cichéj szczęśliwéj niewinności.
REBEKA. (cofając się o krok). Tak, niewinności. (Krótkie milczenie).
ROSMER. (opierając się łokciem na stole, z głową na ręku ogląda się za nią). A jak ona to musiała wszystko w myśli uporządkować, jak to systematycznie ułożyła! Naprzód zbudziły się w niéj powątpiewania co do mojéj prawomyślności religijnéj. Ale jakie było ich źródło? A jednak się tego domyśliła. Potém te domysły zamieniły się w pewniki. A potém... potém było już jéj łatwo wszystko inne uważać za możliwe (prostuje się na krześle i ręce zatapia we włosach). Och, te dzikie obrazy, powracają ciągle... Ja to czuję. Ja to wiem. W każdéj sekundzie dręczą one myśl moję i przypominają mi zmarłą.
REBEKA. Jak biały koń Rosmersholmu.
ROSMER. Tak samo. Unoszą się w cieniu, szepczą wśród ciszy.
REBEKA. I tym obrazom chorego mózgu chcesz poświęcić to prawdziwe życie, które już miałeś rozpocząć.
ROSMER. Masz słuszność, to ciężko. A jednak ja już nie mam wolnego wyboru, choć chciałbym z całego serca powrócić do tego życia.
REBEKA. (poza jego krzesłem). W którém wytworzyłbyś sobie nowe stosunki.
ROSMER. (spogląda na nią zdziwiony). Nowe stosunki?
REBEKA. Tak, nowe w świecie stosunki. Żyj, pracuj, działaj. Nie siedź tutaj, zatapiaj się w nierozwiązalnych zagadkach.
ROSMER. (podnosząc się). Nowe stosunki (przechadza się po pokoju, zatrzymując się przy drzwiach i powraca do Rebeki). Przychodzi mi na myśl jedno pytanie. Czyś ty go sobie także nie postawiła, Rebeko?
REBEKA. (oddychając ciężko). Niech wiem... jakie...
ROSMER. Jak ci się od dzisiaj nasz stosunek przedstawia?
REBEKA. Sądzę, że nasza przyjaźń pozostanie — cokolwiek staćby się mogło.
ROSMER. Właściwie nie o tém myślałem, ale o tém, co nas oboje od początku do siebie zbliżało, co nas tak silnie z sobą wiąże — nasza zobopólna wiara w czyste, nieskazitelne, wspólne życie pomiędzy mężczyzną a kobietą.
REBEKA. Tak, tak, i cóż daléj!
ROSMER. Otóż czy taki stosunek, jak nasz, nie nadaje się właśnie do cichego życia w szczęśliwym spokoju?
REBEKA. Cóż daléj!
ROSMER. Ale teraz otwiera się przedemną życie walk, niepokojów, silnych wzruszeń. Ja muszę przeżyć moje życie, Rebeko. Nie dam się zwyciężyć tajemniczemi możliwościami. Nie pozwolę, by mi bieg życia przepisywali żywi, ani też... inni.
REBEKA. Nie, nie, wyswobódź się w zupełności.
ROSMER. Czy wiesz, o czém myślę? Czy możesz tego nie wiedzieć? Czy nie pojmujesz, w jaki sposób mógłbym się najlepiéj uwolnić od tych wszystkich dręczących wspomnień i całéj téj smutnéj przeszłości?
REBEKA. W jakiż to?
ROSMER. Przeciwstawiając jéj żywotną obecność.
REBEKA. (dotykając poręczy fotelu). Żywotną obecność...? Co to... znaczy?
ROSMER. (przystępuje bliżéj). Rebeko... Gdybym cię teraz zapytał, czy chcesz zostać moją drugą żoną?
REBEKA. (przez chwilę pozostaje bez słów, potém woła radośnie). Twoją żoną! twoją... ja?
ROSMER. Sprobujmy. Oboje pragniemy zupełnego zjednoczenia. Puste miejsce zmarłych musi być teraz zajęte.
REBEKA. Ja... na miejscu Beaty.
ROSMER. Wówczas będzie ona w zupełności wymazana z księgi mego życia i to raz na zawsze.
REBEKA. (drżąca przyciszonym głosem). Wierzysz w to Janie?
ROSMER. Tak być musi! musi! Nie mogę, nie chcę z trupem na ramionach iść przez życie. Pomóż mi go się pozbyć, Rebeko. A wówczas będziemy swobodni, szczęśliwi, zakochani, zgłuszymy wspomnienia. Ty będziesz dla mnie żoną jedyną, jaką posiadłem.
REBEKA. (panując nad sobą). Nie mów o tém, ja nigdy twoją żoną nie będę.
ROSMER. Jakto! nigdy! Więc kochać mnie nie możesz? A czyż nasza przyjaźń nie mieści w sobie kropelki miłości?
REBEKA. (z przerażeniem zatykając sobie uszy). Nie mów tego, Rosmerze. Nie przypominaj nawet.
ROSMER (chwytając ją za ramię). Przecież w naszym stosunku taka możliwość istnieje. Widzę, że ty odczuwasz to także. Czy tak nie jest, Rebeko?
REBEKA (z postanowieniem). Słuchaj, powiadam ci, że jeśli to jeszcze raz powtórzysz, wyjeżdżam!
ROSMER. Ty wyjechałabyś! Nie, tego nie uczynisz. To niemożliwe.
REBEKA. Jeszcze niemożliwsze, bym twoją żoną została. To nigdy nie będzie.
ROSMER (patrzy na nią zdumiony). Mówisz, że to być nie może i mówisz w tak dziwny sposób. Dlaczegóż to być nie może?
REBEKA (biorąc w swoje jego ręce). Najdroższy, nie pytaj. Dla mnie i dla siebie zarówno, nie pytaj (puszcza jego ręce). I więcéj o tém ani słowa. (Odchodzi ku drzwiom lewym).
ROSMER. Od téj chwili mam tylko to jedno pytanie w myśli... dlaczego?
REBEKA (zwraca się i patrzy na niego). A zatém wszystko skończone.
ROSMER. Pomiędzy nami?
REBEKA. Tak.
ROSMER. Pomiędzy nami dwojgiem nic nie może się skończyć. Nigdy nie opuścisz Rosmersholmu.
REBEKA (z ręką na klamce). Ja tego nie chcę, ale jeżeli będziesz daléj pytał, wszystko się skończy.
ROSMER. Skończy się... jak?
REBEKA. Bo wtedy pójdę tą samą drogą, którą poszła Beata. Teraz wiesz już o tém.
ROSMER. Rebeko!
REBEKA. (powoli we drzwiach już). Teraz wiesz o tém. (wychodzi).
ROSMER. (zdumiony z oczyma wlepionemi w drzwi zamknięte, mówi do ciebie po długiéj chwili). Co to ma znaczyć?




AKT III.
Pokój w Rosmersholmie. Okno i drzwi od przedpokoju są otwarte, słońce przedpołudniowe jasno świeci.

Rebeka West, ubrana tak jak w pierwszym akcie, stoi przy oknie, podlewa kwiaty. Jéj szydełkowa robota leży na fotelu. Pani Helseth ściera kurze.

REBEKA (po krótkiém milczeniu). To dziwne, że dziś pastor tak długo z góry nie schodzi.
PANI HELSETH. Tak bywa często. Teraz jednak pewno niebawem zejdzie.
REBEKA. Czy go pani dziś widziała?
PANI HELSETH. Gdym mu zaniosła kawę, szedł się właśnie ubierać do sypialnego pokoju.
REBEKA. Pytam, bo wczoraj nie był zupełnie zdrów.
PANI HELSETH. Było to na nim widać. Nie zdziwiłabym się, gdyby pomiędzy nim a szwagrem coś zaszło.
REBEKA. Jak pani sądzi, co to było?
PANI HELSETH. Nie wiem. Może to ten Mortensgard doprowadził ich obydwóch do wściekłości.
REBEKA. Być może. Czy pani zna tego Mortensgarda?
PANI HELSETH. Ależ nie. Jak pani może pomyśléć coś podobnego. Taki jak on!
REBEKA. Czy to dlatego, że wydaje ten szkaradny dziennik?
PANI HELSETH. Och! nie tylko dlatego. Pani przecież musiała słyszéć, że miał dziecko z zamężną kobietą, którą mąż porzucił.
REBEKA. Słyszałam coś, ale to było dawno, zanim tu przybyłam.
PANI HELSETH. Boże odpuść, on był wówczas jeszcze bardzo młody, ale ona powinna była miéć więcéj rozumu. Chciał się z nią ożenić, tylko nie mógł na to dozwolenia otrzymać i musiał ciężko pokutować. Przecież od tego czasu Mortensgard poszedł bardzo w górę i wielu go poszukuje.
REBEKA. Dużo biednych ludzi udaje się do niego, gdy potrzebują rady.
PANI HELSETH. O i dużo téż innych, nie należących do niższéj klasy.
REBEKA (spogląda na nią zdziwiona). Czy tak!
PANI HELSETH (okurzając gorliwie kanapkę). Tak, proszę pani... i to właśnie tacy, po których najmniéj możnaby się tego spodziewać.
REBEKA (zajęta kwiatami). Ale pani się tego tylko domyśla, gdyż na pewno nie możesz tego wiedziéć.
PANI HELSETH. Nie mogę wiedziéć? Właśnie że mogę, bo skoro już o tém mowa, to raz ja sama nosiłam list do Mortensgarda.
REBEKA (zwracając się do niéj). Co? Doprawdy?
PANI HELSETH. Tak, byłam sama u niego, a list był napisany w Rosmersholmie.
REBEKA. Czyż tak, pani Helseth?
PANI HELSETH. Na uczciwość, tak było. I był on napisany na pięknym papierze, nosił piękną czerwoną pieczątkę.
REBEKA. I rozkazano pani go tam zanieść. Kochana pani Helseth, nie trudno się domyśléć, od kogo pochodził.
PANI HELSETH. No tak.
REBEKA. Naturalnie biedna pani pisała go w swojéj chorobie.
PANI HELSETH. Ja tego nie powiedziałam, tylko pani.
REBEKA. Cóż tam było w tym liście? Prawda... nie możesz tego wiedziéć.
PANI HELSETH. Hm!.. może być jednak, że wiem.
REBEKA. Czy ona powiedziała, co pisze?
PANI HELSETH. Nie, ona nie powiedziała, ale kiedy Mortensgard go przeczytał, zaczął mnie tak na różne strony, wypytywać, że zaraz zrozumiałam, co w nim było.
REBEKA. Cóż pisała? droga, dobra pani Helseth, powiedz mi to.
PANI HELSETH. Proszę pani, ja tego powiedziéć nie mogę, za żadne skarby świata.
REBEKA. Mnie pani możesz powiedziéć. Jesteśmy przecież w tak dobrych stosunkach.
PANI HELSETH. Niech mnie Bóg broni, żebym pani coś o tém mówiła. Były to szkaradne rzeczy, które ktoś wbił w głowę biednéj choréj.
REBEKA. Kto jéj to wbił w głowę?
PANI HELSETH Źli ludzie, proszę pani, tylko źli ludzie.
REBEKA. Źli ludzie!
PANI HELSETH. Powtarzam to śmiało, musieli to zrobić bardzo źli ludzie.
REBEKA. Jak pani sądzi, kto to mógł być?
PANI HELSETH. Wiem ja dobrze, co myślę, ale niech mnie Bóg strzeże, bym to miała wypowiedziéć. W mieście jest jedna pani... hm.
REBEKA. Widzę, że masz na myśli panią Kroll.
PANI HELSETH. Tak mi się zdaje. Ona o mnie rozpowiada nie wiédzieć co i na panią także nie patrzy dobrém okiem.
REBEKA. A, jak się pani zdaje, czy pani Rosmer była przy zdrowych zmysłach, pisząc ten list?
PANI HELSETH. Proszę pani z temi zdrowemi zmysłami jest to rzecz tak szczególna. Ona późniéj nigdy nie była zupełnie obłąkaną.
REBEKA. Jednakże gdy się przekonała, że nigdy dzieci miéć nie będzie, była jak szalona i wówczas przyszło obłąkanie.
PANI HELSETH. Tak! strasznie nad tém cierpiała.
REBEKA (bierze robotę i siada przy oknie) Obok tego czy nie sądzisz, pani Helseth, że to właściwie było szczęście dla pastora.
PANI HELSETH. Co takiego, proszę pani?
REBEKA. Że nie miał dzieci. Nieprawdaż?
PANI HELSETH. Hm... nie wiem, co mam na to powiedziéć.
REBEKA. Doprawdy to było dobrze, dla niego. Pastor Rosmer nie jest stworzony do słuchania dziecięcych krzyków.
PANI HELSETH. Proszę pani, małe dzieci rosmersholmskie nigdy nie krzyczą.
REBEKA (patrząc na nią). Nigdy nie krzyczą?
PANI HELSETH. Jak ludzka pamięć sięga, dzieci nie krzyczały w tym domu.
REBEKA. Jakież to dziwne!
PANI HELSETH. Nieprawdaż? Ale to już tak jest w téj rodzinie. A co jeszcze dziwniejsze, gdy dorosną, nie rozśmieją się nigdy przez cały ciąg życia.
REBEKA. Szczególne.
PANI HELSETH. Czy pani choć raz widziała śmiejącego się pastora?
REBEKA. O ile sobie przypominam, zdaje mi się, że masz pani słuszność. Zresztą widzę, że w tych stronach ludzie śmieją się rzadko.
PANI HELSETH. Tak jest i utrzymują, że to zaczęło się w Rosmersholmie. Mnie się zdaje, że jest to jakby rodzaj zaraźliwéj choroby, która się rozpowszechnia.
REBEKA. Pani Helseth! jesteś rozumną kobietą.
PANI HELSETH. Proszę pani, niech mnie pani nie wyśmiewa (nasłuchuje). Pastor schodzi, niechże nie zastanie w pokoju miotełki od kurzu. (Wychodzi drzwiami na prawo).

(Rosmer z kapeluszem i laską w ręku wchodzi przez przedpokój).

ROSMER. Dzień dobry, Rebeko.
REBEKA. Dzień dobry, mój najdroższy. (Robi robotę. Po krótkiéj chwili). Wychodzisz?
ROSMER. Tak.
REBEKA. Czas tak piękny.
ROSMER. Dzisiaj nie przyszłaś do mnie.
REBEKA. Nie, dziś nie przyszłam.
ROSMER. Czy w przyszłości przychodzić nie będziesz?
REBEKA. Tego jeszcze nie wiem.
ROSMER. Czy nadeszło co dla mnie?
REBEKA. „Gazeta urzędowa”.
ROSMER. „Gazeta urzędowa”?
REBEKA. Leży tam na stole.
ROSMER. (kładzie kapelusz i laskę). Czy tam już coś wydrukowano?
REBEKA. Tak.
ROSMER. I nie posłałaś mi jéj na górę?
REBEKA. Przeczytasz i tak dość wcześnie.
ROSMER. Czy tak? (bierze gazetę i czyta, stając przy stole). „Należy ostrzegać przeciw zbiegom bez charakteru”. (patrząc na Rebekę). Rebeko, nazywają mnie zbiegiem.
REBEKA. Nie wymieniają żadnego nazwiska.
ROSMER. To nic nie znaczy (czyta daléj). „Potajemni zdrajcy dobréj sprawy”... „Judaszowe natury, które bezczelnie wyznają swoje odstępstwo, skoro spostrzegą, że jest czas po temu i że ono im się opłaci”... „Bezwstydne wyrzeczenie się szlachetnéj tradycyi przodków“.. „W pewnéj nadziei, że zwycięzcy obecnéj chwili nie będą skąpili nagrody“. (kładzie na stole dziennik). I to piszą o mnie. Piszą ludzie, którzy mnie oddawna tak dobrze znają. Przecież sami temu nie wierzą... są przekonani, że tu niéma słowa prawdy, a przecież to piszą.
REBEKA. To jeszcze nie wszystko.
ROSMER (biorąc znowu gazetę). „Jedynem usprawiedliwieniem jest tu nieubłagana siła rzeczy”... „Niezdrowe wpływy, pochodzące z powodów, o których obecnie nie chcemy mówić ani je przesądzać“ (patrząc na Rebekę). A to co znaczy?
REBEKA. Jak widzisz, to się mnie tyczy.
ROSMER. Rebeko, ludzie uczciwi nie tak postępują.
REBEKA. Tak, jak widzę, nie powinni się oni wynosić nad Mortensgarda.
ROSMER (przechadzając się po pokoju). Tu potrzeba ratunku. Wszystko, co w ludziach jest zacnego, wyplenioném zostanie, jeśli to dłużéj potrwa. Tak być nie może. Och, jakże byłbym szczęśliwy, jak niewypowiedzianie szczęśliwy, gdybym mógł przynieść trochę światła do tych ciemnic okropnych.
REBEKA (podnosząc się). Nieprawdaż? Tu jest cel wielki, wspaniały, dla którego żyć powinieneś.
ROSMER. Pomyśl tylko, gdybym mógł tych ciemnych zbudzić do samopoznania, doprowadzić do skruchy, do tego, by zawstydzili się swych czynów i zbliżyli wzajem pełni tolerancyi, miłości.
REBEKA. Poświęć tylko temu wszystkie swoje siły, a obaczysz, że osiągniesz zwycięstwo.
ROSMER. Zdaje mi się, że to powieść się musi. Ach! jakże życie byłoby wówczas szczęśliwe. Zamiast tych sporów pełnych nienawiści, istniałaby tylko wymiana myśli, rozmowa. Wszystkie oczy byłyby w jeden cel utkwione, każde pożądanie, każda myśl biegnąca naprzód, byłyby podniosłe. Każdy szedłby swoją właściwą drogą, a wszyscy pracowaliby dla szczęścia wszystkich. (Patrzy w górę z zachwytem, a potém mówi smutnie). Ach! tylko nie ja.
REBEKA. Nie ty?... czemu?
ROSMER. To życie nie dla mnie.
REBEKA. Nie daj się ogarniać podobnemu zwątpieniu.
ROSMER. Szczęście, moja najdroższa, jest to przedewszystkiém ciche, radosne, spokojne przeświadczenie o własnéj niewinności.
REBEKA (patrząc przed siebie). Tak, niewin...
ROSMER Ty o tém sądzić nie możesz, ale ja.
REBEKA. Tém mniéj ty...
ROSMER (pokazując na okno). Mülbach.
REBEKA. Och!

(Pani Helseth zagląda przez drzwi po prawéj stronie).

PANI HELSETH. Proszę pani.
REBEKA. Zaraz, zaraz, nie teraz.
PANI HELSETH. Tylko słówko, proszę pani.

(Rebeka idzie, przez chwilę rozmawiają szeptém z panią Helseth, która odchodzi).

ROSMER (niespokojnie). Czy co dla mnie?
REBEKA. Nie, gospodarska sprawa. Powinieneś się przejść teraz, Janie. Idź gdzie, idź daleko.
ROSMER (bierze kapelusz). Dobrze, chodź także, pójdziemy razem.
REBEKA. Teraz nie mogę, idź sam, najdroższy i przyrzeknij mi, że się otrząśniesz z tych wszystkich złych myśli.
ROSMER. Te myśli... sądzę, że nie otrząsnę się z nich nigdy.
REBEKA. Żeby też się tak dręczyć bez żadnej podstawy...
ROSMER. To nie jest bez podstawy — niestety. Całą noc nad tém rozmyślałem. Może Beata jasno widziała rzeczy.
REBEKA. Do czego to stosujesz?
ROSMER. Widziała jasno, gdy sądziła, że ja cię kocham.
REBEKA. To miała widziéć jasno?
ROSMER (kładąc kapelusz na stole). Dręczy mnie bezustannie pytanie — czy my oboje nie oszukiwaliśmy samych siebie wówczas, gdyśmy nasz stosunek nazywali przyjaźnią.
REBEKA. Więc chcesz przez to powiedziéć, żeśmy go równie dobrze mogli...
ROSMER. Nazwać miłością. Tak. Jeszcze za życia Beaty wszystkie moje myśli należały do ciebie. Za tobą tęskniłem, tylko przy tobie znajdowałem ciche, spokojne zadowolenie. Zwracając się do przeszłości, Rebeko, spostrzegam, że nasze uczucia podobne były do słodkiéj, tkliwéj, dziecięcéj miłości, bez pragnień i marzeń. Czy nie tak samo było z tobą? powiedz mi.
REBEKA (walcząc z sobą). Ach! ja już nie wiem sama, jaką dać odpowiedź.
ROSMER. I tę głęboką miłość, jaka nas łączyła, poczytaliśmy za przyjaźń. Nie, to nie przyjaźń, nasz stosunek był duchowém małżeństwem, może nawet od samego początku. Dlatego to przestępstwo leży po mojéj stronie. Nie miałem do tego prawa — z krzywdą Beaty.
REBEKA. Ty nie miałeś prawa do szczęścia? I wierzysz temu?
ROSMER. Ona patrzała na nasz stosunek oczyma swojéj miłości, i osądziła go... ze stanowiska swojéj miłości. To rzecz naturalna. Nie mogła inaczéj sądzić, niż to uczyniła.
REBEKA. Z jakiegoż powodu możesz sobie wymawiać to, co było jéj przywidzeniem?
ROSMER. Ona z miłości dla mnie... z miłości, jak ją pojmowała... rzuciła się w Mülbach. Ten fakt, Rebeko, stoi niezmienny. Niéma na to rady.
REBEKA. Myśl o czém inném, o tych pięknych, wzniosłych zadaniach, którym się chcesz poświęcić.
ROSMER (potrząsając głową). Te się nie dadzą nigdy przeprowadzić, przynajmniéj przezemnie, po tém, czegom się teraz dowiedział.
REBEKA. Czemuż nie przez ciebie?
ROSMER. Bo nigdy nie można otrzymać zwycięstwa w rzeczach, które się poczęły z przestępstwa.
REBEKA (gwałtownie). To są dziedziczne wątpliwości, dziedziczne niepokoje, dziedziczne zgryzoty sumienia. Opowiadają tutaj, że umarli ukazują się w postaci białych biegających koni. Ciebie coś podobnego dręczy.
ROSMER. Niech będzie co chce. Cóż, kiedy tego przezwyciężyć nie mogę. Wierzaj mi, Rebeko, jest tak, jak ja mówię. Rzeczy, które mają otrzymać trwałe istnienie, muszą być przeprowadzone przez człowieka szczęśliwego i bez grzechu.
REBEKA. Czyż szczęście jest dla ciebie już niemożliwe?
ROSMER. Tak, niemożliwe.
REBEKA. Dlatego że się nigdy nie śmiéjesz?
ROSMER. Pomimo tego. Wierz mi, mam usposobienie wesołe.
REBEKA. Idź już, idź, najdroższy! Idź daleko, bardzo daleko. Czy słyszysz? Oto masz kapelusz a tu oto twoja laska.
ROSMER (biorąc je). Dziękuję ci. I doprawdy nie pójdziesz ze mną?
REBEKA. Nie, nie, teraz nie mogę.
ROSMER. Pomimo to ty będziesz ze mną. (wychodzi przez przedpokój. Rebeka wygląda za nim przez drzwi otwarte. Potém idzie do drzwi na prawo).
REBEKA (otwierając je, półgłosem). Teraz, pani Helseth, może go pani wprowadzić. (Odchodzi do okna).

(Wkrótce wchodzi przez drzwi prawe rektor Kroll. Kłania się chłodno w milczeniu i pozostaje z kapeluszem w ręku).

KROLL. Więc wyszedł wreszcie?
REBEKA Tak.
KROLL. Czy zazwyczaj długo bawi?
REBEKA. Długo, ale dziś na to rachować nie można i jeżeli nie chce się pan z nim spotkać...
KROLL. Nie, nie, chciałem z panią pomówić, sam na sam.
REBEKA. Więc trzeba korzystać z czasu. Siadaj pan, panie rektorze (siada na fotelu przy oknie, rektor Kroll siada przy niéj na krześle).
KROLL. Nie może sobie pani wystawić, jak bardzo pragnąłbym usunąć nieporozumienie, jakie zaszło z Rosmerem.
REBEKA. Tak sądziliśmy, przynajmniéj z początku.
KROLL. Tylko z początku?
REBEKA. Rosmer miał pewną nadziéję, że pan wcześniéj lub późniéj pójdzie z nim razem.
KROLL. Ja?
REBEKA. Pan i inni jego przyjaciele.
KROLL. Patrz pani, jak on jest słabym wobec ludzi i stosunków życiowych.
REBEKA. Następnie... skoro tylko powziął postanowienie wyswobodzenia się ze wszystkich więzów...
KROLL. Tak, ale widzi pani, ja temu wcale nie wierzę.
REBEKA. A cóż pan sądzi?
KROLL. Sądzę, że po za tém wszystkiém stoisz pani.
REBEKA. To powiedziała panu żona.
KROLL. Mniéjsza o to, kto powiedział, dość, że tak jest. Silne podejrzenia, bardzo silne podejrzenia opanowywują mnie teraz gdy myślę nad całą pani działalnością, od chwili, gdyś tu przybyła.
REBEKA. (patrząc na niego). Czy mi się zdaje, że był czas, kiedyś miał we mnie wielkie zaufanie, kochany rektorze, mogłabym nawet powiedzieć głębokie zaufanie.
KROLL. (stłumionym głosem). Kogóż pani nie oczaruje, gdy ci na tém zależy?
REBEKA. Czy mi na tém zależało?
KROLL. Tak niezawodnie. Teraz już nie jestem taki głupi, by sobie wyobrażać, że tu w grę wchodziło uczucie. Chciałaś pani po prostu wyrobić sobie wstęp do Rosmersholmu, tu się osiedlić, a ja byłem ci do tego potrzebny. Widzę to teraz jasno.
REBEKA. Zapominasz pan zupełnie, że to Beata zapraszała mnie i nie dawała spokoju, dopóki mnie tu nie przyciągnęła.
KROLL. Tak, boś ją pani także oczarowała. Nie można przyjaźnią nazywać tego ubóstwienia, tego rozmodlenia, z jakiém była dla pani. To był raczéj rodzaj miłości, jeśli tak wyrazić się godzi. Innego słowa nie znajduję.
REBEKA. Zechciéj pan łaskawie przypomnieć sobie stan swojéj siostry. Nikt mi wymawiać nie może, bym się komu narzucała.
KROLL. Nie, tego pani wymawiać nie można, ale jesteś tém niebezpieczniejszą dla tych, nad któremi władzę posiadłaś. Pani przychodzi to łatwo, działasz ze spokojném obrachowaniem, bo masz zimne serce.
REBEKA. Zimne serce? Czy jesteś pan tego pewny?
KROLL. Teraz jestem najpewniejszy. Jakżebyś inaczej mogła przez całe lata dążyć wytrwale do celu i nigdy go z oczu nie stracić? Tak, tak, dopięłaś tego, czegoś pragnęła. Masz pani w zupełności w swoim ręku tego człowieka, ale żeby do tego dojść, nie wahałaś się uczynić go nieszczęśliwym.
REBEKA. Nie prawda. To nie ja, to pan uczyniłeś go nieszczęśliwym.
KROLL. Ja?
REBEKA. Tak, mówiąc mu, że z jego winy nastąpiła okropna śmierć Beaty.
KROLL. Więc go to jeszcze tak głęboko dotknęło?
REBEKA. Można to sobie łatwo wyobrazić, z jego miękiém usposobieniem.
KROLL. Myślałem, że tak zwany człowiek wolnomyślny potrafi się wznieść po nad wszelkie skrupuły. Więc jest inaczéj? Właściwie tak być powinno. Potomek tych, których wizerunki spoglądają na nas nie może oswobodzić się od tego wszystkiego, co liczne pokolenia zostawiły mu w spadku.
REBEKA. (zamyślona patrzy przed siebie). W Janie Rosmerze dziedziczność głęboko zapuściła korzenie. To niezawodne.
KROLL. I to trzeba było wziąć pod uwagę, jeśliś pani miała dla niego szczere uczucia, bo takie względy nie mogły dla pani istniéć, a pojęcia, jakie masz o wszystkich stosunkach, różnią się o całe niebo od jego pojęć.
REBEKA. O jakich pojęciach pan mówi?
KROLL. O tych, co wypływają z pochodzenia, panno West.
REBEKA. Tak... to prawda... jestém nizkiego pochodzenia. Ale pomimo to...
KROLL. Nie mówię tu wcale o stanie i położeniu, mówię o danych moralnych.
REBEKA. O jakich danych?
KROLL. Mam na myśli głównie te, co tyczą się czci.
REBEKA. Co pan mówi?
KROLL. Te zaś aż nadto tłómaczą urodzenie pani.
REBEKA. Nic nie rozumiem. Żądam wyraźnéj odpowiedzi.
KROLL. Sądziłem, że pani jéj nie potrzebuje, że wie o wszystkiém. Inaczéj byłoby rzeczą bardzo dziwną, żeś przystała na adoptacye doktora Westa.
REBEKA. (prostując się). Aa... teraz rozumiem.
KROLL. Żeś przyjęła jego nazwizko, gdyż matka twoja nazywała się Gamwik.
REBEKA. (chodząc po pokoju). Mój ojciec nazywał się Gamwik, panie rektorze.
KROLL. Zajęcia matki pani musiały ją zbliżać koniecznie z obwodowym doktorem.
REBEKA. Co do tego masz pan słuszność!
KROLL. I zaraz po śmierci matki on wziął panią do siebie. Był brutalnym dla pani, przecież pozostałaś z nim, wiedziałaś jednakże, że ci złamanego szeląga nie zostawi. Za całe dziedzictwo dostałaś pakę książek a przecież biedowałaś przy nim, byłaś dla niego pobłażliwą i pielęgnowałaś go do ostatniego tchnienia.
REBEKA. (stojąc przy stole, spogląda na Krolla szyderczo). I wszystko to tłómaczysz pan tém, że w mojém urodzeniu było coś niewłaściwego, przestępnego.
KROLL. Postępowanie pani, tłómaczę dziecięcém uczuciem, a późniejsze czyny pochodzeniem pani.
REBEKA. (gwałtownie). Ależ w tém wszystkiém, coś pan powiedział, niéma jednego słowa prawdy. Mam na to dowody, gdyż w chwili mego urodzenia doktór West nie był jeszcze w Finmarken.
KROLL. Przebacz pani, przybył tam na rok wprzódy, przekonałem się o tém.
REBEKA. Mylisz się pan, powtarzam, mylisz się pan w zupełności.
KROLL. Mówiłaś pani onegdaj, że masz lat dwadzieścia dziewięć, że zaczęłaś rok trzydziesty.
REBEKA. Tak? czy ja to powiedziałam?
KROLL. Tak powiedziałaś. A z tego łatwo wyliczyć...
REBEKA. Zaczekaj pan, rachunek się tu na nic nie przyda, gdyż uchodzę za rok młodszą, niż jestem.
KROLL. (śmiejąc się z niedowierzaniem). Doprawdy? To znowu coś nowego. Jakżeż to się stało?
REBEKA. Gdy doszłam do lat dwudziestu pięciu, uznałam — żem za stara na kobietę niezamężną i zaczęłam sobie rok odejmować.
KROLL Pani, osoba wolnomyślna! Zachowałaś więc przesąd co do wieku zamęźcia?
REBEKA. Było to niemądrze i śmiesznie. Cóż pan chcesz, pozostają w nas zawsze jakieś przesądy, z których się wyswobodzić nie możemy. To rzecz ludzka.
KROLL. Niech będzie jak chce, moje twierdzenie i tak okaże się słuszném, bo na rok, zanim doktór West otrzymał miejsce w Finmarken, odwiedzał je przelotnie.
REBEKA. (gwałtownie). To nie prawda!
KROLL. Nie prawda?
REBEKA. Moja matka nigdy o tém nie wspominała.
KROLL. Nigdy nie wspominała?
REBEKA. Nie, nigdy, ani też doktór West, nigdy ani jedném słówkiem
KROLL. Może dlatego, że oboje mieli ważne powody, by ten rok wymazać zupełnie, tak samo jak to pani uczyniła. Może jest to właściwość rodzinna.
REBEKA. (chodzi załamując ręce). To niepodobna, chcesz mi to pan wmówić. To nieprawda. To nie może być prawdą.
KROLL. Ale na Boga, droga pani, czemu bierzesz to tak do serca? Przerażasz mnie prawdziwie. Nie wiem co sądzić, w co wierzyć...
REBEKA. Nie powinieneś pan nic sądzić, ani wierzyć.
KROLL. Wytłómacz mi przynajmniéj, dlaczego ta rzecz — ta możliwość — tak bardzo leży pani na sercu.
REBEKA. (panując nad sobą). To jasne, panie rektorze, nie chcę być uważaną za nieprawe dziecko.
KROLL. No, co do mnie... Tak... tak, poprzestańmy tymczasem na takiém tłómaczeniu. Ale na tym punkcie także zachowała pani pewien przesąd.
REBEKA. Zachowałam go.
KROLL. Zdaje mi się, że można to powiedzieć o wielkiéj części względów, z których wy wolnomyślni uważacie się za wyzwolonych. Pochwytaliście niezmierną liczbę nowych myśli i przekonań, wiecie coś o badaniach w wielu dziedzinach, które zdają się nieraz odrzucać niejedno, co my uważamy za nieodrzucalne i niepojęte. Ale wszystko to tkwi tylko w twoim mózgu, panno West, są to tylko wiadomości, które w krew twoję nie przeszły.
REBEKA. (z namysłem). Może i masz pan słuszność.
KROLL. Wypróbuj się pani, a nabędziesz tego przekonania. Ale jeśli tak jest z panią, to cóż powiedziéć o Janie Rosmerze? Dla niego to już zupełne szaleństwo — leci w przepaść na oślep, gdy chce swoje odstępstwo ogłaszać. Pomyśl pani tylko, on — z jego wstydliwą duszą, z jego nieśmiałością... pomyśl pani, gdyby był odrzucony, wygnany z środowiska, do którego należy, wydany na bezwzględne napaści najlepszych w naszém społeczeństwie. Nie, onby tego nie zniósł.
REBEKA. Znieść musi. Już zapóźno. Zwrócić się już nie może.
KROLL. Wcale nie zapóźno. Co się dotąd stało, pokryć można grobowém milczeniem albo też uważać za przejściową choć godną pożałowania omyłkę. Ale potrzeba na to koniecznie poddać swoje prowadzenie przyjętym prawidłom.
REBEKA. Jakim że to?
KROLL. Musisz go pani do tego doprowadzić, ażeby stosunki swoje uporządkował.
REBEKA. Stosunki, w jakich my z sobą zostajemy?
KROLL. Tak, musi go pani do tego doprowadzić.
REBEKA. Więc trwasz pan uparcie przy zdaniu, że nasz stosunek, wymaga uprawnienia, ażeby, jak mówisz, doprowadzony został do porządku.
KROLL. Nie chcę bliżéj w to wglądać, ale ostrzegałem już iż przekraczając tak zwane przepisy, przekracza się je najłatwéj kiedy... hm.
REBEKA. Kiedy idzie o stosunek pomiędzy mężczyzną a kobietą. To chciałeś pan powiedziéć.
KROLL.Tak sądzę.
REBEKA. (idzie zwolna do okna i patrzy przez nie). Kto wie... chciałabym może, ażebyś miał słuszność, panie rektorze.
KROLL. Co chcesz pani przez to powiedziéć? Mówisz to w tak dziwny sposób.
REBEKA. Co znowu... Dajmy pokój tym rzeczom. Ach... otóż i on idzie.
KROLL. Już! Więc muszę odejść.
REBEKA. (zbliżając się do niego). Nie, pozostań pan. Usłyszysz coś nowego.
KROLL. Nie teraz. Nie jestem w stanie teraz się z nim widziéć.
REBEKA. Proszę... zostań pan... Żałowałbyś potém, gdybyś tego nie zrobił. Ostatni raz o coś pana proszę.
KROLL. (patrzy na nią zdumiony, kładąc znowu, na stole kapelusz). Proszę pani... z mojéj strony... (krótkie milczenie. Potém Rosmer wchodzi od strony przedpokoju).
ROSMER. (ujrzawszy rektora, zatrzymuje się we drzwiach). Co? ty tutaj!
REBEKA. Nie chciał się z tobą spotkać.
KROLL. (niechętnie). Tobą?
REBEKA. Tak, panie rektorze. Mówimy sobie ty, ja i Rosmer. Jest to skutek naszego stosunku.
KROLL. Czy to obiecałaś mi pani powiedziéć, ażeby mnie przekonać.
REBEKA. To i jeszcze inne rzeczy.
ROSMER. (podchodząc do niego). W jakich zamiarach tu dzisiaj przyszedłeś?
KROLL. Chciałem raz jeszcze spróbować nakłonić cię do milczenia, odzyskać cię.
ROSMER. (wskazując na dziennik). Po tém, co tu wydrukowano?
KROLL. Ja tego nie pisałem.
ROSMER. A czyś jakimkolwiek sposobem starał się temu przeszkodzić?
KROLL. Byłoby to rzeczą niewytłómaczoną wobec sprawy, któréj służę. A przytém nie było to w mojéj mocy.
REBEKA. (drze w kawałki dziennik i rzuca go w piec). Niech nie będzie już na oczach i niech zejdzie z myśli, bo takich rzeczy nigdy już się nie nie powtarza.
KROLL. Ach, tak, obyś to pani mogła przeprowadzić.
REBEKA. Siadajmy. Teraz powiem wszystko.
ROSMER. (siadając niechętnie). Rebeko, co się z tobą stało? Ten ponury spokój... Co to ma znaczyć?
REBEKA. Jest to spokój postanowienia (siada). Siadajże także, panie rektorze. (Rektor siada na kanapie).
ROSMER. Mówisz o postanowieniu? Jakież to postanowienie?
REBEKA. Dam ci znowu to, co ci do życia niezbędném, najdroższy mój, odzyskasz poczucie niewinności.
ROSMER. Cóż to wszystko ma znaczyć?
REBEKA. Będę tylko opowiadać. Więcéj nie potrzeba.
ROSMER. Więc...
REBEKA. Kiedym tu z doktorem West przybyła z Finmarken, zdało mi się odrazu, że przed memi oczyma roztoczył się świat nowy i piękny. Doktór uczył mnie tego i owego, wszystkie rozpierzchłe wiadomości, jakie miałam o rzeczach życiowych, pochodziły od niego. (Zaledwie słyszalnym głosem, walcząc z sobą). A wówczas...
KROLL. Wówczas?..
ROSMER. Ależ, Rebeko, to wszystko wiem dobrze.
REBEKA. (odzyskując panowanie nad sobą). Tak, tak, masz poniekąd słuszność, wiesz dość.
KROLL. (patrząc na nią). Może byłoby lepiéj, żebym odszedł.
REBEKA. Nie, zostań pan, kochany rektorze (do Rosmera). Widzisz, ja wówczas chciałam iść naprzód z nowemi ideami... Rektor opowiedział mi raz, że Ulryk Brendel miał niegdyś nad tobą wpływ wielki, kiedyś był jeszcze dzieckiem, a ja pomyślałam, że i mnie się to udać może.
ROSMER. Więc przybyłaś tu z tym tajemnym zamiarem.
REBEKA. Chciałam, ażebyśmy oboje razem szli naprzód, swobodni, coraz daléj aż do ostateczności. — Ale cóż? pomiędzy tobą a zupełném wyswobodzeniem stała czarna nieprzebyta zapora.
ROSMER. O jakiéj zaporze mówisz?
REBEKA. Myślałam, że ty tylko w jasném słońcu wznieść się możesz do swobody, a tymczasem ty gryzłeś się i wiądłeś w takiém smutném małżeństwie.
ROSMER. Dzisiaj po raz pierwszy odzywasz się w ten sposób o mojém małżeństwie.
REBEKA. Bom tego uczynić nie śmiała, boby cię to przeraziło.
KROLL. (dając znak Rosmerowi). Teraz słyszysz to sam.
REBEKA. (ciągnąc daléj). Rozumiałam dobrze, jakie być mogło twoje wyswobodzenie... wyswobodzenie jedyne... działałam w tym kierunku.
ROSMER. O jakiém działaniu mówisz?
KROLL. Czy chcesz pani powiedzieć, że...
REBEKA. Tak (powstając). Teraz wszystko stanie się jawném (do Rosmera). Ty jesteś bez winy... To ja jedna rzuciłam Beatę na drogę obłędu...
ROSMER. (zrywając się). Rebeko!
KROLL. (powstając). Na drogę... obłędu.
REBEKA. Na drogę, która wiodła do Mülbachu. Teraz wiecie o tém obadwaj.
ROSMER. (jakby ogłuszony). Ale ja nie rozumiem... Co ona mówi!. Nie rozumiem ani jednego słowa.
KROLL. Ja zaczynam pojmować.
ROSMER. Coś ty jéj uczyniła? Coś ty jéj powiedziéć mogła? Wszakże nie było nic wcale.
REBEKA. Uwiadomiłam ją, że skłaniasz się do porzucenia wszystkich dawnych zasad.
ROSMER. Wówczas przecież jeszcze nic podobnego nie miało miejsca.
REBEKA. Ale ja wiedziałam, że do tego dojdziesz.
KROLL. (przytakując głową). Tak, tak.
ROSMER. A potém?.. Cóż daléj?.. ja chcę wszystko wiedziéć.
REBEKA. Po pewnym czasie zaczęłam ją prosić, zaczęłam ją dręczyć, ażeby mi pozwoliła wyjechać stąd.
ROSMER. Dlaczego chciałaś stąd wyjechać?
REBEKA. Ja wcale nie chciałam wyjechać. Chciałam tu pozostać, tylko mówiłam jéj, że dla nas wszystkich będzie najlepiéj... jeśli wówczas wyjadę... Dałam jéj do zrozumienia, że gdy tu dłużéj pozostanę, może się zdarzyć coś... mogą się zdarzyć rzeczy...
ROSMER. I tyś to wszystko uczyniła?
REBEKA. Tak, uczyniłam.
ROSMER. I to nazywałaś działaniem?
REBEKA. (złamanym głosem). Tak...
ROSMER. (po chwili). Czyś już wszystko wyznała, Rebeko?
KROLL. Nie wszystko.
REBEKA. (patrząc na niego z przerażeniem). Cóż więcéj być może?
KROLL. Czy nie przekonywałaś Beatę, że nie tylko byłoby najlepiéj... ale że było konieczném ze wzgędu na ciebie i Rosmera, ażeby jaknajprędzéj ustąpiła stąd? Jakże?
REBEKA. (cicho i niewyraźnie). Być może, iż coś podobnego mówiłam.
ROSMER. (opierając się na fotelu i spoglądając przez okno). I nieszczęśliwa chora wierzyła w tę tkaninę fałszu i kłamstw. Uwierzyła w zupełności, bez wahania (do Rebeki, patrząc na nią). I nigdy nie zwróciła się do mnie, ani jedném słówkiem. O Rebeko... widzę... żeś jéj tego zabroniła.
REBEKA. Wyobrażała sobie, że ona, żona bezdzietna, nie miała prawa tu zostawać, że obowiązek względem ciebie nakazywał jéj ustąpić.
ROSMER. A ty... nic nie czyniłaś, ażeby te wyobrażenia obalić?
REBEKA. Nic.
KROLL. Możeś ją nawet w nich utwierdzała? Odpowiadajże pani. Czy nie tak?
REBEKA. Ona to tak rozumiała.
ROSMER. I przez ciebie poddawała im się... aż wreszcie... ustąpiła ci miejsca (zrywając się). Jak mogłaś... jak mogłaś... tak straszną grę prowadzić.
REBEKA. Miałam przekonanie, że trzeba wybierać pomiędzy życiem dwu istot.
KROLL. (silnie i nakazująco). Nie miałaś prawa czynić takiego wyboru.
REBEKA. (gwałtownie). Alboż myślicie, że działałam z zimném obrachowaniem! Nie byłam téż wówczas tém, czém jestem dzisiaj, gdy tu stoję i wszystko wam wyznaję. A potém są nieraz w człowieku dwie wole. Chciałam usunąć Beatę w taki lub inny sposób, jednak pomimo to nie wierzyłam, by to kiedykolwiek nastąpiło. Za każdym krokiem postawionym na téj drodze coś we mnie zdawało się wołać: Teraz ani kroku daléj. A przecież zatrzymać się nie mogłam. Musiałam choć troszeczkę posunąć się daléj... potém znowu trochę... i znowu trochę. Aż wreszcie stało się... Stało się w ten sposób... (krótkie milczenie).
ROSMER. (do Rebeki). I jak sądzisz, co będzie teraz z tobą, po tém wszystkiém?
REBEKA. Niech się stanie, co chce. Nie zastanawiałam się nad tém.
KROLL. I ani jedném słówkiém nie zdradziła żalu. Może go nawet nie odczuwa.
REBEKA. (zimno i dumnie). Wybacz, panie rektorze... to już nikogo nie obchodzi... tylko mnie samą.
KROLL. (do Rosmera). I z tą kobietą żyjesz pod jednym dachem, w poufnym stosunku?.. (Spogląda na portrety). Och! a ci umarli. Oni na to patrzą.
ROSMER. Idziesz do miasta?
REKTOR. (biorąc kapelusz). Tak, im prędzéj, tém lepiéj.
ROSMER. (biorąc takie kapelusz). Idę z tobą.
REKTOR. Idziesz? Myślałem zawsze, żeśmy cię nie stracili zupełnie.
ROSMER. Więc chodź, chodź. (Obadwaj wychodzą przedpokojem, nie patrząc na Rebekę. Po chwili Rebeka ostrożnie wygląda przez okno pomiędzy doniczkami kwiatów).
REBEKA. (półgłosem). Dziś także mostem nie idą... Obchodzą go. On nigdy tędy nie przejdzie... Nigdy (odchodząc od okna). Tak... tak... (pociąga za taśmę od dzwonka).

(Wchodzi pani Helseth drzwiami po prawéj stronie).

PANI HELSETH Co, proszę pani?
REBEKA. Pani Helseth, bądź tak dobrą i każ znieść zgóry mój podróżny kufer.
PANI HELSETH. Podróżny kufer?
REBEKA. Tak, ten ciemny kufer obity skórą foki. Znasz go pani przecież!
PANI HELSETH. No tak. Ale niechże Bóg broni, pani przecież nie wyjeżdża?
REBEKA. Wyjeżdżam, pani Helseth.
PANI HELSETH. I to zaraz?
REBEKA. Jak tylko się spakuję.
PANI HELSETH. Rzecz niesłychana, ale pani prędko powróci!
REBEKA. Nie powrócę nigdy.
PANI HELSETH. Nigdy! O mój Boże, jakżeż to będzie w Rosmersholmie bez pani? Nareszcie teraz było tu tak ładnie, tak miło biednemu panu pastorowi.
REBEKA. Tak, ale teraz mnie opadła tęsknota, pani Helseth.
PANI HELSETH. Tęsknota? O Jezus! i dlaczegoż to?
REBEKA. Jest mi tak, jak gdybym zobaczyła odblask białych koni.
PANI HELSETH. Białych koni! w jasne południe!
REBEKA. Ach! białe konie rosmersholmskie ukazują się o każdéj godzinie. (Odchodząc). Więc pomyśl o kufrze, pani Helseth.




AKT IV.
Pokój w Rosmersholmie. Późny wieczór. Lampa przyćmiona abażurem pali się na stole. Rebeka stoi przy stole i pakuje drobiazgi do podróżnéj torebki. Płaszcz, kapelusz i szydełkowa chustka leżą na kanapie.

(Pani Helseth wchodzi z prawéj strony)

PANI HELSETH. (mówi chłodno przymuszonym głosem). Proszę pani, już wszystkie rzeczy są wyniesione do kuchennego korytarza.
REBEKA. Dobrze... A czy pani zamówiła powóz?
PANI HELSETH. Tak. Woźnica pyta, o któréj godzinie ma zajechać.
REBEKA. Około jedenastéj. Parowiec odchodzi o północy.
PANI HELSETH. (zwlekając). Ale pan pastor. Jeżeli on do tej pory nie powróci?
REBEKA. To i tak pojadę. Gdybym go już nie widziała, możesz mu pani powiedzieć, że napiszę mu długi list. Nie zapomnij o tém.
PANI HELSETH. Tak, dobre to pisanie. Ale... mnie się zdaje, że biedna pani powinnaby raz jeszcze spróbować z nim pomówić.
REBEKA. Być może, ale może znowu lepiéj, żebym tego nie czyniła.
PANI HELSETH. Ach!.. żebym ja musiała na to patrzeć... nigdy w życiu nie przypuszczałam...
REBEKA. A cóż przypuszczałaś, pani Helseth?
PANI HELSETH. Doprawdy myślałam, że pan pastor ma uczciwsze zamiary.
REBEKA. Uczciwsze?
PANI HELSETH. Tak, uczciwsze, mogę to powtórzyć.
REBEKA. Ależ kochana pani Helseth, co przez to rozumiesz?
PANI HELSETH. Rozumiem to, co słuszne, to, co się należy, proszę pani. On nie powinien w ten sposób zrywać, nie, nie powinien.
REBEKA. (patrząc na nią). Słuchaj, pani Helseth, powiedz mi pani uczciwie i otwarcie, jak myślisz. Dlaczego ja właściwie wyjeżdżam?
PANI HELSETH. Ach! dobry Boże, w końcu jest to konieczném. Tak, tak. Ale sądzę że to wcale nieładnie ze strony pana pastora. Mortensgard co innego, można go było w części uniewinnić. Bo tam mąż żył jeszcze, więc ci dwoje pobrać się nie mogli pomimo najlepszych chęci. Ale pan pastor, ten widzi pani... hm.
REBEKA. (ze słabym uśmiechem). Więc w ten sposób możesz pani myśleć o mnie i o pastorze Rosmerze?
PANI HELSETH. Niech Bóg broni, nie pomyślałam nigdy, to jest chciałam powiedziéć do dzisiejszego dnia.
REBEKA. Ale od dzisiaj?
PANI HELSETH. No... po tych wszystkich szkaradnych rzeczach, które, jak mówią ludzie, gazety piszą o pastorze.
REBEKA. Więc tak...
PANI HELSETH. Mnie się zdaje, że człowieka, który dla Mortensgarda wyrzeka się swojéj wiary, można już Bóg wie o co posądzić.
REBEKA. No... mogłoby to być. Ale ja, co pani o mnie myślisz?
PANI HELSETH. Niech Bóg broni, przeciwko pani nie wiele powiedzieć można. Chyba to, że trudno samotnéj pannie utrzymać swoje stanowisko, bo w końcu jesteśmy wszystkie tylko słabe kobiety, proszę pani.
REBEKA. To wielka prawda, pani Helseth, jesteśmy wszyscy słabemi ludźmi... Co pani nasłuchuje?
PANI HELSETH. (cicho). Ach! Jezus! zdaje mi się, że on idzie jeszcze na czas.
REBEKA. (ze strachem). Jeszcze i to (z postanowieniem). Dobrze więc, skoro tak być musi.

(Rosmer wchodzi przez przedpokój).

ROSMER. (widząc przygotowania do podróży, zwraca się do Rebeki). Co to ma znaczyć?
REBEKA. Wyjeżdżam.
ROSMER. Zaraz?
REBEKA. Zaraz (zwracając się do pani Helseth). Więc o jedenastéj?
PANI HELSETH. Dobrze pani (wychodzi na prawo).
ROSMER. (po krótkiém milczeniu). Dokąd odjeżdżasz, Rebeko?
REBEKA. Na północ parowcem.
ROSMER. Na północ? Dlaczegoż tam?
REBEKA. Stamtąd przybyłam.
ROSMER. Ale niemasz tam już nic do czynienia.
REBEKA. I tu także nic.
ROSMER. Co chcesz przedsięwziąć?
REBEKA. Nie wiem. Chcę tylko temu wszystkiemu koniec położyć.
ROSMER. Koniec położyć?
REBEKA. Złamał mnie Rosmersholm.
ROSMER. (z uwagą). Co mówisz?
REBEKA. Złamał mnie, zmiażdżył w zupełności... Gdym tu przybyła, miałam tak śmiałą wolę... Teraz, ujarzmiło mnie obce prawo... Nie sądzę, bym już w przyszłości miała odwagę wziąć się do czegokolwiek.
ROSMER. Czemuż-by nie? Cóż to za prawo, o którém mówisz, że cię...
REBEKA. Ach! najdroższy, nie mówmy o tém teraz... Cóż zaszło między tobą a rektorem?
ROSMER. Zawarliśmy pokój.
REBEKA. Tak. A więc stało się.
ROSMER. Zebrał w swoim domu całe kółko naszych dawnych przyjaciół, a ich przedstawienia oświeciły mnie, że nie jest moją sprawą pracować nad uszlachetnieniem umysłów... A przytém jest to rzecz beznadziejna sama przez się... Odstępuję od niéj.
REBEKA. Tak, tak... może jest najlepiéj.
ROSMER. Mówisz to teraz? Czy takie jest twoje przekonanie?
REBEKA. Takiém stało się moje przekonanie w ostatnich dniach.
ROSMER. Kłamiesz, Rebeko.
REBEKA. Ja kłamię?..
ROSMER. Tak, kłamiesz. Nigdyś nie miała we mnie wiary. Nigdyś nie wierzyła, bym był człowiekiem, który może wywalczyć zwycięstwo.
REBEKA. Wierzyłam, że będziemy mogli uczynić to we dwoje.
ROSMER. To nie prawda. Wierzyłaś, że ty sama zdziałasz w życiu coś wielkiego. Sądziłaś, że możesz mnie potrzebować do osiągnięcia tego czego, żądasz. Miałem służyć twoim celom. Oto, w coś wierzyła.
REBEKA. Posłuchaj mnie...
ROSMER. (Siadając na kanapie). Daj pokój, przejrzałem cię teraz do gruntu. Byłem tylko czémś jak rękawiczką w twoich ręku.
REBEKA. Posłuchaj mnie. Pomówmy o tém po raz ostatni (siada na krześle blizko kanapy). Właściwie chciałam ci o tém wszyskiém napisać... skoro powrócę na północ, lepiéj jednak, że to teraz usłyszysz.
ROSMER. Więc masz jeszcze coś do wyznania?
REBEKA. Rzecz najważniejszą.
ROSMER. Najważniejszą!
REBEKA. To, czegoś się nigdy nie domyślał, a co wszystko inne oświetla i cieniuje.
ROSMER. (wstrząsając głową). Nic nie rozumiem.
REBEKA. Prawda, żem zastawiała sidła, ażeby osięgnąć przystęp do Rosmersholmu. Byłam przekonaną, że tutaj jest moje szczęście, i że ja mieć je muszę w taki lub inny sposób. Czy rozumiesz?
ROSMER. I przeprowadziłaś to, coś chciała.
REBEKA. Sądzę, iż przeprowadziłabym, cobym tylko chciała, gdybym pozostała taką, jaką byłam wówczas. Bo wówczas miałam silną, niczém nieskrępowaną wolę. Nie rozumiałam żadnych względów, nie cofnęłabym się przed niczem... Ale wówczas przyszło to, co wolę moję złamało, a mnie przeraziło na całe życie.
ROSMER. Cóż to było? Mów tak, ażebym cię mógł zrozumiéć.
REBEKA. Wówczas przyszła na mnie ta dzika niepowściągniona żądza... Och!
ROSMER. Żądza?.. Ty... Żądza czego?
REBEKA. Ku tobie.
ROSMER. (zrywając się). Co to znaczy?
REBEKA. Uspokój się, najdroższy. Teraz powiem ci wszystko.
ROSMER. I ty chcesz powiedzieć, żeś mnie kochała... w taki sposób.
REBEKA. Zdawało mi się, że to zwie się miłością... tak sądziłam wówczas. Ale to nie była miłość, tylko, jak powiedziałam, dzika, niepowściągniona żądza.
ROSMER. (mówiąc z trudnością). Rebeko, czy to ty jesteś... ty sama... i to wszystko mówisz o sobie?
REBEKA. Tak, cóż ty o tém sądzisz?
ROSMER. I stąd to, z téj żądzy powstało to wszystko... coś nazwała działaniem?
REBEKA. Przyszło to na mnie jak burza morska... jak owe burze, które na północy zrywają się niekiedy wśród zimy... Burza porywa i unosi, gdzie jéj się podoba. Myśleć nawet nie można o żadnym oporze.
ROSMER. I uniosła do Mülbachu nieszczęśliwą Beatę.
REBEKA. Wówczas pomiędzy mną a Beatą toczyła się walka, jakbyśmy obie stały na łodzi, która jedną tylko unieść mogła.
ROSMER. Zaprawdę, byłaś najsilniejszą w Rosmersholmie, silniejszą od Beaty i odemnie razem.
REBEKA. Poznałam cię tak dobrze, wiedziałam, iż nie było do ciebie dostępu, dopóki nie z rzucisz wszelkich więzów tak w stosunkach, jak w duchu.
ROSMER. Przecież ja ciebie nie mogę zrozumiéć, Rebeko. Wszakże to ty... ty sama... Twoja cała działalność stanowi dla mnie nierozwiązalną zagadkę. Jestem teraz oswobodzony w stosunkach i duchu. Jesteś więc blizko tego celu, do którego dążyłaś od początku... A jednak..!
REBEKA. Nigdy nie byłam bardziéj oddaloną od celu niż w téj chwili.
ROSMER. A jednak powtarzam... kiedym cię wczoraj pytał i prosił: Bądź moją żoną... krzyknęłaś jakby w przerażeniu i powiedziałaś, że to nigdy być nie może.
REBEKA. Wykrzyknęłam to w zwątpieniu.
ROSMER. Dlaczego?
REBEKA. Bo Rosmersholm uczynił mnie bezsilną. Tu moja śmiała, swobodna wola osłabła i została złamaną. Minęły dla mnie te czasy, gdy mogłam ważyć się na ostateczności. Straciłam zdolność działania.
ROSMER. Ależ jak... jak?..
REBEKA. Gdy pozostałam tutaj, a ty stałeś się sobą samym.
ROSMER. Taak?
REBEKA. Boś ty nigdy nie był sobą, dopóki żyła Beata.
ROSMER. Niestety! w tém masz zupełną słuszność.
REBEKA. Ale gdym żyła tutaj, razem z tobą w powściągliwości, samotni we dwoje, gdyś mi się zwierzał bez ogródki ze wszystkich swoich myśli... gdy objął mnie ten nastrój tak łagodny i miękki, jaki cię przenikał... stała się we mnie wielka zmiana... zmiana stopniowa, czy rozumiesz, zrazu niedostrzegalna, a tak przecież potężna w rezultacie, że ogarnęła całe moje serce.
ROSMER. O Rebeko, jakże ci teraz?
REBEKA. Wszystko dawne, wszystko niegodne, wszystkie zmysłowe żądze pozostały gdzieś daleko po za mną. Wszystkie burzliwe potęgi utonęły w ciszy i milczeniu. Opanował mnie taki duchowy spokój, jak tam u nas na północy, na górze wobec słońca zjawiającego się o północnéj godzinie.
ROSMER. Mów mi o tém jeszcze, powiedz wszystko, co wiesz.
REBEKA. Niewiele mi już więcéj pozostaje. To jedno tylko, że pozostała we mnie miłość, wielka, poświęcona miłość, któréj wystarcza to, że się jest razem, jak my byliśmy z sobą.
ROSMER. Gdybym miał był najlżejsze pojęcie o tém wszystkiém..
REBEKA. Lepiej, że tak jest. Wczoraj gdyś mnie zapytał, czy chcę być twoją żoną, cała moja istność zawrzała radością...
ROSMER. Nieprawdaż, Rebeko? Ja to zrozumiałem.
REBEKA. Tak było przez chwilę... zapomnienia. To moja dawna niepohamowana wola odezwała się w téj chwili i chciała się wyswobodzić. Ale ona już nie ma siły... trwałéj siły.
ROSMER. Czémże to tłómaczysz?
REBEKA. Zwalczyły mnie poglądy rodu Rosmerów, czyli właściwiéj twoje poglądy... One to skrępowały moję wolę.
ROSMER. Skrępowały?
REBEKA. Uczyniły ją schorzałą, podległą prawom, które wprzódy jéj nie obowiązywały. Ty i ciągłe przestawanie z tobą wyszlachetniło moje pojęcia.
ROSMER. Och! gdybym mógł uwierzyć, że to prawda!
REBEKA. Wierzyć możesz z całym spokojem. Poglądy Rosmerów uszlachetniają. Ale (potrząsając głową) ale... ale.
ROSMER. Ale..! cóż daléj?..
REBEKA. Ale zabijają szczęście.
ROSMER. Co mówisz, Rebeko?
REBEKA. Moje przynajmniéj zabiły.
ROSMER. Czy jesteś tego tak pewną? Gdybym ciebie znowu zapytał... błagał z głębi serca.
REBEKA. Najdroższy! Nie powracaj do tego daremnie, to niemożebne... Ty musisz przekonać się jeszcze, że po za mną leży przeszłość.
ROSMER. Jeszcze coś więcej, niżeś powiedziała.
REBEKA. Tak, jeszcze coś więcéj i coś innego.
ROSMER. (z uśmiechem znużenia). Dziwna rzecz, Rebeko. Niekiedy powstawało we mnie jakby przeczucie tego.
REBEKA. Dziwne. A jednak... pomimo to...
ROSMER. Jam temu nigdy nie wierzył. Była to jakby tylko gra wyobraźni.
REBEKA. Jeżeli tego żądasz, i to ci jeszcze opowiem.
ROSMER. (wzbraniając się). Nie, nie, nie chcę wiedziéć o tém ani jednego słowa. Cokolwiekby to było... jest już przezemnie zapomniane.
REBEKA. Ale nie przezemnie.
ROSMER. Och! Rebeko.
REBEKA. To właśnie jest okropném, że teraz, kiedy wszystkie szczęścia życia spływają na mnie, ja zmieniłam się, że moja własna przeszłość staje mi na wspak i nie pozwala ich pochwycić.
ROSMER. Twoja przeszłość umarła, Rebeko! Ona już ci przeszkadzać nie może. Ona nie ma nic wspólnego z tobą taką, jaką stałaś się teraz.
REBEKA. Najdroższy! to są tylko piękne słowa. Pamiętaj o bezwinności. Skąd jéj wezmę?
ROSMER. (smutnie). Ach! tak, bezwinność.
REBEKA. Bezwinność. W niéj jest szczęście i radość. Wszak to jest nauka, którą chciałeś wszczepić, uczynić żywotną pomiędzy szczęśliwemi uszlachetnionemi.
ROSMER. Nie wspominaj mi o tém, był to tylko sen niedośniony, Rebeko, nierozważne natchnienie, w które już sam nie wierzę. Ludzie nie dają się wcale uszlachetniać.
REBEKA. (cicho). Nawet przez czystą miłość? Jak sądzisz?
ROSMER. (zamyślony). Tak, to właśnie, czysta miłość byłaby największa, najwspanialszą rzeczą w życiu, gdyby tylko istniéć mogła (niespokojnie), ale jak ja zdołam tę kwestyę rozwiązać, na jakiéj zasadzie?
REBEKA. Czy mi nie wierzysz?
ROSMER. Och! Rebeko, czyż mogę na tobie polegać? Na tobie, która tyle rzeczy ukrywałaś i zamykałaś w sobie? A teraz dlaczego mi to mówisz? Jeśli chcesz tym sposobem to lub owo osiągnąć... powiedz mi wyraźnie, ja tak chętnie uczynię dla ciebie wszystko, co tylko mogę.
REBEKA. (załamując ręce). Och, to zabójcze zwątpienie!..
ROSMER. Tak, to okropne, ale ja tego zmienić nie mogę, nigdy się ze zwątpienia nie uwolnię, nigdy nie będę wiedział na pewno, czyś mnie ukochała całą czystą miłością?
REBEKA. Czyż nie odczuwasz, w najtajniejszych głębiach duszy czegoś, co cię przekonywa, że we mnie zaszła przemiana.... że téj przemiany ty byłeś sprawcą... ty jeden.
ROSMER. Nie wierzę już, bym miał siłę ludzi przemieniać, straciłem wiarę w moję duchową władzę. Nie wierzę już ani w siebie... ani w ciebie.
REBEKA. (ponuro). I jakżeż żyć będziesz?
ROSMER. Tego już sam nie rozumiem... nie pojmuję, nie wierzę, bym mógł żyć. Na całym wielkim świecie nie widzę nic, dlaczegoby żyć warto.
REBEKA. Życie! życie ma w sobie odnawiającą siłę. Trzeba wytrzymać... a potem ono trwa tak krótko.
ROSMER. (zrywając się z niepokojem). Więc powróć mi wiarę, wiarę w siebie, Rebeko, wiarę w twoję miłość, daj dowód, ja muszę mieć dowód.
REBEKA. Dowód? Jakiż dowód dać ci mogę?
ROSMER. Musisz (przechadza się niespokojnie). Ja nie zniosę téj straszliwej pustki... téj próżni... téj... téj.

(Słychać stukanie w przedpokoju).

REBEKA. (powstając). Słyszałeś?
(Otwierają się drzwi od przedpokoju i wchodzi Ulryk Brendel. Ma na sobie wyprasowaną koszulę, czarny tużurek i porządne buty, w które włożone są spodnie. Reszta ubrania taka jak w pierwszym akcie. Jest on mizerny i zgnębiony
ROSMER. Ach! to pan.
BRENDEL. Janie — mój chłopcze, witam cię — i żegnam.
ROSMER. Gdzież... idziesz tak późno?
BRENDEL. W góry.
ROSMER. Jak?
BRENDEL. Powracam, skąd przybyłem, mój drogi chłopcze. Tęsknię za wielką nicością.
ROSMER. Coś się panu przytrafiło. Co takiego?
BRENDEL. Więc zauważyłeś zmianę? Tak... musiałeś zauważyć. Gdym ostatni raz wchodził do tego pokoju, byłem człowiekiem, który całe swoje mienie trzyma w kieszeni.
ROSMER. A teraz? Nie rozumiem dobrze.
BRENDEL. Dziś jestem królem wygnanym na zgliszczach moich pałaców.
ROSMER. Jeśli mógłbym panu czémkolwiek służyć?
BRENDEL. Zachowałeś twoje dziecinne serce, Janie. Czy możesz mi udzielić pożyczki?
ROSMER. Jakże chętnie!
BRENDEL. To proszę cię pożycz mi parę ideałów.
ROSMER. Co mam pożyczyć?
BRENDEL. Parę zużytych ideałów. Wspomógłbyś mnie bardzo, bo teraz nie posiadam już nic wcale. Jestem na czysto.
REBEKA. Czy nie miał pan swoich wykładów?
BRENDEL. Nie, czarująca pani. Właśnie gdym się gotował wypróżnić róg obfitości, przekonałem się, że jestem bankrutem.
REBEKA. A wszystkie pańskie nie napisane dzieła?
BRENDEL. Przez dwadzieścia pięć lat siedziałem jak sknera przy zamkniętéj szkatule. I wczoraj gdym ją chciał otworzyć i skarb wydostać, przekonałem się, że jest pustą. Ząb czasu zniszczył ją z kretesem, było tam niente, nic wcale.
ROSMER. Czy jesteś tego zupełnie pewny?
BRENDEL. Mój kochanku, nie może tu być wątpliwości żadnéj. Prezes przekonał mnie o tém.
ROSMER. Prezes?
BRENDEL. No tak. Albo ten, co jest nim względem mnie. Comme vous voulez.
ROSMER. O kim chcesz mówić?
BRENDEL. O Piotrze Mortensgardzie naturalnie.
ROSMER. Jak?
BRENDEL. (tajemniczo). Pst, pst, pst. Piotr Mortensgard jest naczelnikiem i panem przyszłości. Nigdy nie stałem przed obliczem większego człowieka. Piotr Mortensgard ma w sobie wszechsiłę, dokona wszystkiego, co bądź przedsięweźmie.
ROSMER. Nie myśl-że tego.
BRENDEL. Tak, tak, chłopcze, bo Piotr Mortensgard nigdy nie pragnie więcéj, niż może. Piotr Mortensgard jest w stanie przeżyć życie bez ideału a widzisz — jest to wielka tajemnica działania i zwycięstwa. Jest to suma wszelkiéj mądrości tego świata i basta.
ROSMER. (cicho). Teraz rozumiem, że odchodzisz pan biedniejszym, niż przyszedłeś.
BRENDEL. Bien. Bierz przykład z twego starego nauczyciela. Przekreśl wszystko, czego cię nauczył. Nie buduj swoich zamków na ruchomym piasku. Strzeż się i wyprobuj należycie wdzięczną istotę, która ci życie upiększa, zanim się na niéj oprzesz.
REBEKA. Czy pan o mnie mówi?
BRENDEL. Tak, zachwycająca syreno.
REBEKA. Dlaczego na mnie się oprzeć nie można?
BRENDEL. (zbliżając się do niéj). Słyszałem, że mój dawny uczeń chce zwycięsko przeprowadzić jedno przedsięwzięcie.
REBEKA. I cóż?
BRENDEL. Zwycięstwo jest pewne. Ale... proszę uważać... pod jednym niezbędnym warunkiem.
REBEKA. Jakim?
BRENDEL. (biorąc ją lekko za rękę). Ażeby kobieta, która go kocha, z własnéj woli poszła do kuchni i tam odrąbała sobie śliczny, mały różowy paluszek tutaj w tym oto stawie. Potém ażeby taż sama kochająca kobieta... także z własnéj woli oderżnęła sobie piękne ucho (puszcza ją i zwraca się do Rosmera). Żegnaj, mój zwycięski Janie.
ROSMER. Jakżeż można odchodzić teraz w ciemną noc?
BRENDEL. Najlepiej jest w śród ciemnéj nocy. Pokój niech będzie z wami (Odchodzi).
REBEKA. (oddychając ciężko). Jak tu duszno (idzie do okna, otwiera i wygląda przez nie).
ROSMER. (rzuca się na fotel przy piecu). Niéma innego wyjścia, Rebeko. Sam to widzę, musisz odjechać.
REBEKA. Tak jest, nie mam wyboru.
ROSMER. Używajmy więc chwil ostatnich. Chodź i siadaj tu przy mnie.
REBEKA. (siadając na kanapie). Cóż masz mi do powiedzenia?
ROSMER. Przedewszystkiém chcę ci powiedziéć, że nie potrzebujesz troszczyć się o swoję przyszłość.
REBEKA. (z bladym uśmiechem). Moja przyszłość?
ROSMER. W przewidywaniu wszelkich możliwości od dawna już zapewniłem ci byt.
REBEKA. I to także, ty najdroższy.
ROSMER. Powinnaś o tém wiedziéć.
REBEKA. Lata i dni przeszły, a o tém nie pomyślałam.
ROSMER. Tak, bo sądziłaś, że zawsze rzeczy pozostaną, jak były.
REBEKA. Tak sądziłam.
ROSMER. Ja także. Ale gdyby przyszła moja godzina...
REBEKA. Ach!.. ty będziesz żył dłużéj odemnie.
ROSMER. Uporam się sam z mojém nędzném życiem.
REBEKA. Co przez to rozumiesz? Nie myślisz przecież...
ROSMER. Po tym smutnym opłakanym upadku, jaki przeżyłem.. Ja, który marzyłem o zwycięstwie, a jestem tylko zbiegiem z pod mojéj chorągwi, zanim się jeszcze walka rozpoczęła...
REBEKA. Podejmij znowu walkę. Zobaczysz, że skoro zechcesz, zwyciężysz. Ty setki, tysiące uszlachetnisz. Sprobuj tylko.
ROSMER. O Rebeko! ja już nie wierzę w swój cel.
REBEKA. Ależ tyś go już wyprobował, uszlachetniłeś przynajmniéj jednę istotę, mnie, na całe moje życie.
ROSMER. Gdybym ci mógł uwierzyć!
REBEKA. (załamując ręce). Rosmerze, czyż niéma już sposobu przekonania cię?
ROSMER. (z przerażeniem). Nie mów o tém, Rebeko. Ani słowa więcéj, ani słowa...
REBEKA. A przecież musimy to rozwiązać. Czy wiesz coś takiego, coby rozproszyło zwątpienie... boja nie wiem.
ROSMER. Twoje szczęście, że nie wiesz. Dla nas obojga szczęście.
REBEKA. Nie, nie, tém się nie zaspokoję. Jeśli jest cośkolwiek, coby mnie oczyściło w twoich oczach, wymagam, ażebyś to powiedział.
ROSMER. (niechętnie i jakby przeciw własnéj woli). Więc słuchaj... Mówisz o twojéj miłości, o tém, że twoja dusza jest przez nią uszlachetniona. Czy tak jest rzeczywiście? Czyś się nie przerachował? Czy próbę wytrzymasz?
REBEKA. Jestem gotowa.
ROSMER. Kiedy?
REBEKA. Kiedy zechcesz tylko. Im wcześniéj, tém lepiéj.
ROSMER. Więc słuchaj mnie, Rebeko... Czy przez miłość dla mnie... dziś wieczór jeszcze... (przerywając tobie). O nie! nie! nie!
REBEKA. Powiedz-że, no powiedz, a obaczysz.
ROSMER. Miałabyś odwagę... byłabyś gotową... z własnéj woli, jak mówi Ulryk Brendel... przez miłość dla mnie... z własnéj woli... pójść drogą... którą poszła Beata.
REBEKA. (powoli powstając, prawie bez głosu). Ty chcesz...
ROSMER. Oto pytanie, którego rozwiązać nie potrafię... gdy odjedziesz. Każdéj godziny dnia myśl moja do niego powróci... Zdaje mi się, że cię widzę, jak stoisz na środku mostu. Teraz pochylasz się nad poręczą i od razu rzucasz się w strumień!.. Nie, ty tracisz odwagę, ty nie uczynisz tego, co ona.
REBEKA. Ale gdybym miała odwagę i chętną wolę, to cóż?
ROSMER. Wówczas musiałbym ci wierzyć, i tém samém musiałbym także wierzyć znowu w zadanie mego życia. Wierzyłbym, że posiadam moc uszlachetniania i że dusza ludzka może być uszlachetnioną.
REBEKA. (powoli bierze chustkę i zarzuca ją na głowę z postanoweniem). Tę wiarę mieć będziesz.
ROSMER. Rebeko, masz odwagę i wolę?
REBEKA. O tém przekonasz się jutro... albo téż kiedy moje ciało wyłowią.
ROSMER. (biorąc się za czoło). Jest w tém jakiś straszny urok.
REBEKA. Bo ja tam nie chcę pozostać, ty musisz się postarać, by znaleziono moje ciało.
ROSMER. (zrywając się). Ależ wszystko to... to przecież szaleństwo. Odjeżdżaj... albo zostań. Tym razem jeszcze uwierzę ci na słowo.
REBEKA. Próżne wyrazy, albo raczej nikczemność i wybieg. Jakżebyś mógł jeszcze wierzyć mi po dniu dzisiejszym?
ROSMER. Nie będę badał przyczyny twéj porażki.
REBEKA. Żadnéj porażki nie będzie.
ROSMER. Będzie. Ty nie jesteś zdolną iść śladem Beaty.
REBEKA. Tak sądzisz?
ROSMER. Nie możesz tego uczynić, nie rządzi tobą przecież fałszywy pogląd życiowy.
REBEKA. Ale rządzi mną teraz pogląd życiowy Rosmersholmu. Należy mi odpokutować przestępstwo.
ROSMER. (patrząc na nią ciągle). Postanowiłaś?
REBEKA. Tak.
ROSMER. (zdecydowany). Dobrze więc. Mną znowu rządzi, Rebeko, siła naszych swobodnych poglądów. Nad nami niéma sędziego, a zatém my sami musimy nad sobą uczynić sprawiedliwość.
REBEKA. (nie rozumiejąc go). Tak, tak, moja śmierć wyswobodzi w tobie wszystko, co wielkie i dobre.
ROSMER. Ach! we mnie niéma nic do wyswobodzenia.
REBEKA. Nie mów tego. Ale ja... ja będę tylko od téj chwili złym morskim duchem i zniknę z okrętu, na którym ty daléj płynąć będziesz. Albo téż może się będę wlokła śladém mego zmarnowanego życia? Będę zastanawiać się i rozbierać szczęście, które straciłam z powodu swojéj przeszłości... Ja z gry wychodzę.
ROSMER. Gdy ty z niéj wyjdziesz, wyjdę i ja także.
REBEKA. (uśmiechając się nieznacznie i patrząc na niego, po cichu). A więc chodź... będziesz świadkiem.
ROSMER. Powiadam, że idę z tobą.
REBEKA. Tak, do mostu, daléj przecież się nie odważysz.
ROSMER. Zauważyłaś to?
REBEKA. (smutnie, jakby złamana). Tak, i dlatego miłość moja była bez nadziei.
ROSMER. Rebeko... oto kładę rękę na twojéj głowie (czyni to) i pojmuję cię za żonę.
REBEKA. (chwyta jego obydwie ręce i opiera głowę na jego piersi). Dzięki ci (puszczając go). A teraz idę... z chętną wolą.
ROSMER. Mąż i żona powinni iść razem.
REBEKA. Więc aż do mostu.
ROSMER. I na most. Idę z tobą... gdzie ty pójdziesz. Teraz będę miał odwagę.
REBEKA. Czy jesteś nieomylnie pewny... że ta droga jest dla ciebie najlepszą?
ROSMER. Wiem, że jest jedyną.
REBEKA. A jeśli się mylisz, gdyby to było złudzenie... jeden z tych białych koni rosmersholmskich?
ROSMER. Być może. Tych nie unikniemy tutaj.
REBEKA. Więc zostań.
ROSMER. Mąż powinien iść za żoną, jak żona za mężem.
REBEKA. Ale wprzódy powiedz mi jedno tylko. Czy ty idziesz za mną czy ja za tobą?
ROSMER. Tego pytania nie rozwiążemy nigdy.
REBEKA. A jabym tak chciała wiedziéć.
ROSMER . Idziemy jedno za drugiém, Rebeko, ja za tobą, ty za mną.
REBEKA. Tak, to dobrze.
ROSMER. Bo teraz jesteśmy jedném.
REBEKA. Jesteśmy jedném. Chodź. Idziemy chętnie, odważnie (wychodzą ręka w ręku i widać, jak się zwracają na lewo. Drzwi pozostają otwarte).

(Przez chwilę niéma nikogo na scenie, potém pani Helseth otwiera drzwi z prawéj strony).

PANI HELSETH. Proszę pani... Powóz zajechał (ogląda się wkoło). Niéma nikogo? Wyszli razem o téj porze? No, no, muszę powiedziéć... Hm. (wygląda z przedpokoju i powraca). I na ławce ich niéma, nie, nie. (Idzie do okna i wygląda). O Jezus! Tak. Tam, tam, coś się bieli. Na uczciwość, stoją oboje na moście. Boże, bądź miłościw biednym grzesznikom! Obejmują się (z głośnym krzykiem). Ach!... oboje... w Mülbachu. Pomocy! Pomocy! (opiera się drżąca o krzesło i mówi z trudnością). Nie, tu niéma ratunku. Zawołała ich umarła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.