>>> Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Rudy zbój
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. ANTONI OSSENDOWSKI
RUDY
ZBÓJ
ILUSTRACJE TADEUSZA LIPSKIEGO
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA  •  POZNAŃ
PRINTED IN POLAND





Dziwy dzieją się na świecie, mili przyjaciele! Takie dziwy, o jakich tylko bardzo stare bajki opowiadają. Nam się ciągle zdaje, że to wtedy tylko dziać się mogło, kiedy ludzie nie znali jeszcze samochodów, samolotów, a nawet kolei, kiedy w ciemnym lesie żyły straszne, kudłate baby-jagi i źli, okrutni czarownicy, a w jaskiniach — zbójnicy i dobre wróżki — bardzo piękne i tak jasne, jak słońce. Tymczasem na ziemi wszystko się zmieniło, a dziwy pozostały. Ktoś powie może, że są to bajki zmyślone przez ludzi, piszących książki. Niech sobie mówi, ale my wszyscy wiemy, że bajki — najdziwniejsze nawet — stają się w końcu prawdą, tak zwykłą, że nikogo już nie dziwią. Tak było z butami-siedmiomilami i z latającym kobiercem. Teraz znamy je wszyscy, bo przecież pędzimy jeszcze szybciej w autach, na motocyklach i w samolotach. Ale i to jeszcze nic! Pływamy pod wodą i przechadzamy się po dnie morza, o czym niegdyś rozpowiadały stare bajki. Mały Staszek, mieszkając w Warszawie, rozmawia z kuzynką Maniusią, która stoi przy telefonie w Poznaniu, i z Jadwinią — w Wilnie. O rozmowach tak z daleka marzyli tylko ludzie, układający bajki dla dzieci. Uczeni i odważni lotnicy myślą teraz o tym, jakby dostać się na księżyc i dowiedzieć się, dlaczego ma taką bladą i zdumioną twarz.
Jak widzicie, moi najdrożsi, bajki nie zawsze są tylko nieprawdą, bo wcześniej, czy później okazuje się, że opowiadają o tym, co jest prawdziwe, tylko że my na razie nie wiedzieliśmy o tym, czy też nie potrafiliśmy spostrzec. Przekonał się o tym pewien mały chłopczyk, który nazywał bajkami opowiadania o mówiących zwierzętach. Nazywał się Jędrek, a był synkiem gajowego. Tatuś Jędrka — pan Walenty, chociaż całe dni spędzał w lesie (duży był to i gęsty las!), o żadnych tam dziwach nie myślał, zresztą, gdyby nawet chciał myśleć, to nie miałby na to czasu. Zapracowany przecież był od rana do wieczora, a czasem to i w nocy nieraz zrywał się z łóżka, brał strzelbę i szedł do lasu. Czynił to w tym wypadku, gdy czujny wilk Chwyt zaczynał ujadać i starał się zerwać łańcuch, na którym był uwięziony przy ganku gajówki. Chwyt szczekał okropnie głośno. Pan Walenty dobrze znał swego psa i w głosie jego, nie dziwiąc się temu wcale, słyszał wyraźnie:
— Rety! Rety! Jakiś zły człowiek rąbie świerk nad potokiem. Trzymaj go! Trzymaj!
Ponieważ sam pan Walenty żadnych dziwów w lesie nigdy nie widział, nic też o nich synkowi opowiedzieć nie mógł. Więcej ciekawych rzeczy usłyszał Jędrek od mamy, bo lubiła dużo mówić i wszystko wiedziała najlepiej. Pani Walentowa od dwuch już miesięcy skarżyła się mężowi i sąsiadkom z pobliskiej wioski, że „coś“ kradnie jej kury i kaczki, a dwa dni temu porwało największą, najlepiej utuczoną gęś. To „coś“ nie pozostawiało po sobie żadnych śladów. Mamusia Jędrka zastawiała pastki, gdyż myślała, że może to łasica czyni takie szkody. Zresztą sama temu nie bardzo wierzyła. Łasica mogłaby zagryźć kurę, a nawet gęś, ale żeby wywlec zdobycz z chlewka — gdzież znów?! Za małe to i za słabe zwierzątko.
— Nic innego, tylko — lis, ten rudy zbój pęta się w pobliżu, — powiedział pewnego razu gajowy.
— Od dawna o tem myślę, tylko że nie widzę podkopu pod ścianą chlewka — odpowiedziała stroskana pani Walentowa.
Wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło. Tatuś Jędrka, prowadząc Chwyta na smyczy, przed świtem jeszcze szedł do lasu. Nagle pies począł mu się wyrywać, warczeć, aż zaciekawiony tym gajowy spuścił go z rzemyka. Chwyt pomknął do rumowisk, pozostałych po starej cegielni, zaczął tam węszyć, biegać w różnych kierunkach i poszczekiwać. Wreszcie znalazł jakiś dół, wskoczył na jego dno i zniknął pod ziemią. Gajowy zajrzał tam i spostrzegł podziemne przejście — czarne i zakopcone. Domyślił się, że był to kanał, który ciągnął się od pieca cegielni do komina. Spod ziemi dobiegało głuche ujadanie Chwyta. Idąc za głosem psa, pan Walenty doszedł do chlewka z drobiem Jędrkowej mamusi. Jakież było jego zdziwienie, gdy posłyszał w nim rozpaczliwe krzyki kur, gęganie gęsi i trwożne wrzaski kaczek, a w chwilę potem cienkie, do zgrzytu podobne szczekanie. Odrazu poznał głos lisa. Odsunąwszy rygiel, zajrzał do wnętrza. W chlewku, szczerząc kły i wymachując rudą kitą, miotał się lis. Gajowy w mig zrozumiał, że kanał dochodził do dołu, gdzie pani Walentowa przechowywała jarzyny w zimie. Wkrótce gajowy schwytał lisa siecią i zamknął go w drewnianej klatce z żelaznymi prętami, w której przed rokiem trzymał króliki.
— Ucieszy się dziedzic, gdy mu przywiozę tego rudego zbója! — myślał pan Walenty.
Tego dnia jednak nie mógł pojechać do dworu, gdyż musiał pilnować robotników na porębie. Lis, uwięziony w klatce, długo miotał się w niej, uderzając głową o pręty, drapiąc i gryząc deski. Zrozumiawszy, że wyrwać mu się nie uda, usiadł. Zadarłszy głowę, wydał przeciągły i żałosny skowyt, a potem zaczął wyć cienkim, rozpaczliwym głosem. Posłyszał go Jędrek, zerwał się z tapczanu i pobiegł do chlewka. W domu nikogo nie było. Ojciec poszedł do drwali, mama zaś popędziła krówki na łąkę. Chłopak usiadł na ziemi, przyglądał się wyjącemu więźniowi i słuchał. Lis urwał nagle, ostrożnie zbliżył się do prętów i długo wpatrywał się w chłopaka, mrużąc jarzące się, przebiegłe, a w tej chwili jak gdyby załzawione ślepie. Nie trwało to długo, bo znowu zadarł głowę i, prężąc szyję, zaczął skowytać i wyć jeszcze rozpaczliwiej.
I właśnie wtedy rozpoczęły się dziwy! Jędrek poczuł wielką żałość dla dzikiego, wolnego zwierza, zamkniętego w klatce. Po chwili wydało mu się, że rozumie wszystko, na co się skarży rudy lis.
— Chłopczyku, mały, dobry chłopczyku! — łkał jego skowyt. — Wiem, że możesz nienawidzieć mnie i cieszyć się, że twój tatuś schwytał mnie wreszcie… Wiem, bo twojej mamie zginęło kilka kur, dwie kaczki i ta tłusta, szara gęś. Była bardzo dobra i smakowała moim dziatkom, szczególnie najmłodszej córeczce — Ostrokiełce… Ale cóż ja miałam robić, dobry mój chłopusiu? Pomyśl tylko! Byłam na łowach, by zdybać zająca dla moich lisiątek… ach, jakie one były śliczne — złotorude i puszyste, a wesołe i figlarne! Wyprowadzałam je z nory, kładłam się pod krzakiem kaliny i przyglądałam się im, gdy się goniły, skakały, piszczały i koziołkowały… A potem… Ach! Gdy tropiłam w lesie szaraka, do nory naszej zakradła się kuna! Ty nie znasz jej… Taka stara, drapieżna, zła kuna… Zwęszyła, że nie ma mnie w domu, więc wźlizgnęła się do nory, poraniła mi moje lisiątka, a Ostrokiełce poszarpała brzuszek… Zagryzłaby wszystkie, lecz posłyszała, że wracam, i umknęła.
Liszka wydała przeraźliwy jazgot i głową uderzyła o deski klatki. Jędrek zrozumiał, że to rozpacz zmusiła ją do tego, i jeszcze bardziej żałował biednej rudej matki pogryzionych przez kunę lisiątek. Liszka uspokoiła się nieco i opowiadała dalej ponurym, zgrzytliwym zawodzeniem:
— Długo chorowały moje maleństwa, bo jadowite ma zęby stara rozbójnica — kuna! Przez kilka dni zalizywałam drobiazgowi głębokie rany, przynosiłam zioła i korzonki, aby leczyć biedactwa. Wreszcie wszystkie lisiątka przestały gorączkować i jęczeć. Tylko mała moja Ostrokiełka — najmłodsza i najsłabsza córeczka, — nie mogła przyjść do zdrowia… Ale wreszcie i ona się wylizała… Teraz leżą wszystkie w norze — słabe i wciąż głodne… Muszę je dobrze odżywiać, aby nie zmarniały i jak najprędzej okrzepły, bo inaczej… (ach, strach ogarnia mnie na tę myśl!) gdy przyjdzie zima, nie będą mogły wychodzić na łowy i… zginą!…
— Dlaczegożbyś nie miała ich karmić w zimie? — pomyślał Jędrek i zdumiał się, bo w wyciu liszki posłyszał odpowiedź:
— Sama nie wyżywię ich! Nie wyżywię!… Myśliwi napewno wytropią mnie po śniegu i zabiją… Zresztą, trudna to rzecz porwać zająca, skraść się do cietrzewi, schwytać kuropatwę. Oj — trudna! Dla siebie samej nie zawsze znajdowałam zdobycz, a cóż dopiero przekarmić pięcioro młodych lisiąt?! U — u — u, — wyła liszka, coraz wyżej zadzierając rudą, zbolałą głowę.
— Cóż wtedy stanie się z małymi lisiątkami? — mignęła Jędrkowi niespokojna myśl.
— Ach! Ach! Ach! — zawodziła liszka. — Długie dni i noce troska gryzła moje serce matczyne… Gdyby żył mój mąż, ojciec małych lisiątek, dalibyśmy sobie radę! Ale… twój tatuś zastrzelił go w zimie… Pamiętasz? Pokazywał ci zapewne jego ciemno brunatne futerko z prawie czarnym ogonem?… Musiałam więc sama wykarmić moje dzieci… Cóż mi pozostawało? W lesie o zdobycz trudno… Odważyłam się zajrzeć do waszego chlewka… bo był najbliższy od mojej nory… Wiedziałam, że mogę nie powrócić z wyprawy, lecz mimo wszystko musiałam iść… A teraz… a teraz… koniec!… Niewola!… Moje lisiątka… mała miła Ostrokiełka… zginą z głodu… U — u — u — o — o — o — au!
Liszka rozełkała się tak przeraźliwym jazgotem, że Jędrkowi aż łzy stanęły w oczach. Zdało mu się, że to jego mamusia płacze i że to on sam ma zginąć niebawem.
— Wypuszczę ciebie i będę kładł w rumowiskach cegielni mięso, — szepnął, — ale nie zasmucaj już mojej mamusi i nie kradnij nam kur i gęsi!
— Nie będę! — jęknęła urwanym skowytem liszka i wpatrywała się jarzącymi ślepiami w niebieskie oczy chłopaka.
Jędrek wypuścił liszkę. Pan Walenty głowił się potem, jak to rudy zbój potrafił otworzyć sobie drzwiczki klatki? Mamusia była w strachu o drób. Tegoż wieczora chłopczyk wyprosił u mamusi kilka kości i ochłapów mięsa i złożył to wszystko w umówionym miejscu. O mięso jednak nie łatwo było w biednej rodzinie, więc Jędrek namówił sąsiada-gajowego, aby codziennie ustrzelił mu wronę lub srokę. Kładł zabite ptaki śród zwalisk cegielni, zastawiał pastki na szczury i myszy, wykopywał krety, łapał żaby i wszystko to znosił tam, gdzie w nocy przychodziła liszka i zabierała pożywienie.
W końcu sierpnia Jędrek znalazł w cegielni położoną przez siebie z wieczora zabitą wronę. Nazajutrz — liszka znów nie tknęła tłustych szczurów, przyniesionych przez chłopczyka. Jędrek zrozumiał, że nie potrzebowała już jego pomocy. Ucieszyło go to, więc wybrał się do lasu, w nadziei, że ujrzy ją. Nie omylił się. Idąc przez haszcze olszowe, spostrzegł dużego rudego lisa, za którym jeden po drugim sunęło pięć małych… Mignęły w wysokiej trawie prawie czerwonymi grzbietami i znikły w zaroślach. Po chwili na ścieżkę wyszedł stary lis z ciemnobrunatną kitą i stanął. Jędrek poznał liszkę i zatrzymał się przyglądając się jej. Patrzyli na siebie długo i przyjaźnie. Powróciwszy do domu, chłopczyk przyznał się rodzicom, że to on wypuścił lisa, który tak bardzo tęsknił do swoich dzieci, wytłumaczył, dlaczego prosił sąsiada o wrony, a mamę — o różne ochłapy, ale, gdy powiedział:
— Lis nie ruszy już naszego ptactwa, bo tak mi przyrzekł… — tatuś i mamusia zamachali nań rękami i śmiali się, że Jędrek plecie niedorzeczne bajki o jakiejś tam rozmowie swojej z rudym zbójem. Chłopak nie mógł im wytłumaczyć, jak to on i lis rozmawiali ze sobą od serca do serca.
Ale powiedzcie mi, moi mili przyjaciele, czyż to nie dziwy, że od tego czasu kury i kaczki pani Walentowej chodziły bezpiecznie po lesie i łące? Nigdy już nie tknął ich żaden lis, chociaż gajowy przysięgał, że sporo ich dyrda po lesie…
Tak! Są to dziwy, lecz przyjdzie czas, gdy człowiek zada sobie trud i pozna wreszcie szczekanie psa, miauczenie kota, wycie wilka i rzadko rozlegający się głos lisa. Wszystko wtedy stanie się zrozumiałym, a i te dziwy, jak tysiąc innych, prysną na zawsze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.