Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wybiła godzina dziewiąta rano.
Było to na trzeci dzień po owej strasznej nocy. Adwokat „Julek“ już od godziny siedział przy biurku, przygotowując bruljon jakiejś pilnej skargi kasacyjnej. Obok kałamarza stała szklanka herbaty i leżał zapalony papieros.
Zastukano do drzwi.
Wszedł Tomasz. Twarz starego była jakaś uśmiechnięta, widniało na niej pewne uradowanie. Stary mrugnął poufale okiem.
— Jeden pan... — rzekł.
— Co za pan?
— Ten pan, co pan mecenas wie... z Kutna.
Te niedość jasne słowa i wygląd starego Tomasza aż nadto oświeciły adwokata. Wiedział dobrze, że stary Tomasz już nie wiadomo dla czego żywił szczerą sympatję dla „Frygi.“
To też „Julek“ skoczył z miejsca.
— A dawaj-że go tutaj...
Na to tylko czekał stojący za drzwiami „Fryga“.
Ruchliwa, jak żywe srebro, figurka byłego ajenta policyjnego, a obecnie oficjalisty w fabryce cukru, wsunęła się przez półotwarte drzwi. Na jego twarzy widać było prawdziwe wzruszenie, gdy szedł ku adwokatowi. Starym zwyczajem, pocałował „Julka“ w ramię.
— A..... jakże się masz, panie Józefie — wołał adwokat. — Kopę lat pana nie widziałem... Czy to się tak godzi? Czyż pan wcale już nie bywasz w Warszawie, żeby nie odwiedzać starych znajomych?.. Potrzeba aż interesu, żeby pana zobaczyć...
„Fryga“ był trochę zmięszany tem serdecznem przyjęciem.
— Widzi pan mecenas, nie chciałem być natrętnym...
— Nie gadałbyś pan głupstw!.. Siadaj-że...
„Fryga“ zawsze nieco zażenowany, umieścił się na rogu krzesła.
„Julek“ zwrócił się do Tomasza:
— Herbaty i papierosów!
Za chwilę adwokat pytał „Frygi“:
— Założyłbym się, że pan, panie Józefie, prosto z kolei?..
B. agent policyjny uśmiechnął się.
— Wygrałby pan mecenas — a po chwili dodał:
— Wybaczy pan mecenas, inaczej się nie postępuje ze swym dobroczyńcą, szczególniej, gdy pragnęłoby się go zobaczyć jak najprędzej...
Adwokat protestował gestem.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je „Fryga“. Rzekł:
— No, panie mecenasie, interes zdaje się być pilny... Możebyśmy przystąpili do rzeczy?
Adwokat mimowoli uśmiechnął się. Zauważył:
— W gorącej wodzie pana kąpali.
Po chwili ciągnął.
— Ma się rozumieć, nie domyślasz się pan nawet, po co pana wezwałem!..
Teraz na „Frygę“ przyszła kolej uśmiechnąć się.
— Przeciwnie — rzekł — nietylko domyślam się... ale więcej nawet; wprost mogę powiedzieć, że.. wiem po co?
— Żartujesz pan!
Po wązkich wargach „Frygi“ błądził filuterny uśmiech.
— A oto i dowód — dorzucił. — Nieprawda, że idzie o sprawę Stefana Polnera?
„Julek“ aż się schwycił za głowę.
— Człowieku! — zawołał — zkąd możesz to wiedzieć? Nie pisałem ci o tem ani słowa...
— Nie.
— A więc zkąd wiesz?
— To moja tajemnica...
„Fryga“ pocierał sobie energicznie nos, co w jego języku mimicznym oznaczało wysoki stopień zadowolenia.
— I nawet przewidując, że trzeba będzie przeprowadzić małe śledztwo, jak się patrzy... w rodzaju tego w sprawie Ejtelesów... odrazu poprosiłem dyrektora o urlop na trzy tygodnie. O! niech pan mecenas będzie spokojny, urlop należał mi się oddawna... Już z rok, jak obiecałem mojej babie i malcowi, że ich zawiozę na pewien czas do Warszawy...
— A więc pan jesteś z żoną?
— Z żoną i dzieciakiem. Baba pojechała do hotelu, ja przybiegłem do pana mecenasa.
Gdy „Fryga“ wymawiał słowa „z żoną i dzieciakiem“ spuścił oczy na dół. Głos jego brzmiał tajnym smutkiem.
Adwokat mimowoli wyciągnął doń rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — mówił. — Robisz pan sobie na pierwsze moje wezwanie tyle kłopotu. No, ale-ć niema tego złego, coby nie wyszło na dobre!... Będę mógł przynajmniej zobaczyć pańską żonę i małego Stacha...
— Pan mecenas pamięta imię mego malca?..
„Fryga“ był widocznie wzruszony.
— Jeszczeby nie...
Milczenie, które znów nastąpiło, przerwał były ajent.
— No, panie mecenasie — zapytał — a robota?
— Prawda... robota...
— Możebyśmy zaczęli...
— Zgoda. Ostatecznie, co pan wiesz w sprawie?
— Wiele i nic... Najlepiej niech pan mecenas opowie mi wszystko od początku do końca.
„Julek“ skinął głową na znak zgody.
Wyjął z biurka różne papiery, notatki i akta i rozpoczął opowiadanie. Przedtem jeszcze „Fryga“ rzucił mu uwagę:
— Jedno słowo, panie mecenasie. Sprawozdanie ze sprawy we wszystkich prawie gazetach czytałem. Szczegółów tego rodzaju, znanych powszechnie, może pan mecenas sobie oszczędzić...
„Julek“ znów skinął głową.
Opowiadanie jego odznaczało się treściwością. Szkicował wielkiemi linjami. Wykazywał pro i contra. Czytał wyciągi z akt i ustępy z motywów wyroku, wreszcie główniejsze urywki ze swej apelacyi. Zestawiał i krytykował, przytaczał osobiste swe wrażenia i poglądy, wreszcie fakta ostatnich dni. Wiązał sprawę Stefana Polnera z prześladowaniem Jadzi Lipińskiej. Była to razem obrona nieszczęśliwego jego klijenta i streszczenie sprawy, takie, jakie powinienby czynić przewodniczący przysięgłych...
Po ruchliwej twarzy „Frygi“ przechodziły setki wrażeń.
Zaciekawienie ustępowało miejsca niespodziance. Potem widać było natężenie myśli. Od czasu do czasu na tych ruchliwych wargach wykwitał filuterny uśmiech, widocznie na spotkanie nowej idei... Od czasu do czasu twarz „Frygi“ chmurzyła się. Niekiedy rzucał jakieś słówko lub uwagę. Czasem mimowoli podskakiwał na krześle.
Szczególna uwagę b. ajenta policyjnego zwróciły dwa tajemnicze listy, które mu dał do przejrzenia adwokat „Julek“. Przyglądał się im pod światło, próbował czytać między wierszami, porównywał, oglądał papier, szukał znaków wodnych. Przytem wszystkiem niemiłosiernie kręcił głową.
Wreszcie relacja została ukończona.
Adwokat odrzucił się na fotel i po krótkiej przerwie zapytał:
— Co pan powiadasz o tem wszystkiem, panie Józefie?
B. agent policyjny zamyślił się.
— Przepraszam, chciałbym najpierw wiedzieć, jakie są ostateczne wnioski pana mecenasa...
— Chyba pokrótce.
— Jak najkróciej!
„Julek“ namyślał się.
— Zgoda — rzekł wreszcie. — Moje wnioski są ostatecznie powzięte. Zresztą nie można ich uważać za wyrozumowane opinje... Są to raczej przeczucia... Dadzą się one sprowadzić do paru stanowczych punktów...
— Słucham.
— Najpierw — Stefan Polner nie jest winien zabójstwa.
— To niewątpliwe!
— Powtóre on i Jadzia Lipińska są bliźniętami.
— Rzecz do sprawdzenia...
— Po trzecie — oboje z racji, których wyjaśnić sobie nie jestem w stanie, ulegają zaciętemu prześladowaniu, którego rezultatem co do niego skazanie za zabójstwo, co do niej tymczasem — oskarżenie o kradzież...
— Przypuśćmy.
— Po czwarte — prześladowanie, o którem mowa, wynika z tego samego źródła, z którego pochodzą tajemnicze listy, otrzymane przezemnie i przez narzeczoną mojego klijenta...
Adwokat „Julek“, rumieniąc się trochę, po raz pierwszy przyznawał tytuł „narzeczonej“ Władce.
Na wązkich wargach b. ajenta wykwitnął lekki uśmiech.
— Co jest niewątpliwem — ciągnął adwokat — to, że obydwa listy pochodzą od jednej osoby...
— Tak.
— Która jest sprawcą prześladowań...
— To właśnie można zakwestjonować!
„Julek“ spojrzał zdziwiony.
— Jak kwestjonować? — zapytał jeszcze raz.
— Tak. Ale idźmy śladem pańskich wniosków, panie mecenasie... Potem nastąpi krytyka.
Ta uwaga zdekoncertowała trochę „Julka“. Po chwili jednak rozchmurzył twarz.
— Co za głupie zwierzę z człowieka zauważył. Prosiłem pana po to jedynie żebyś przybył, że chciałem poddać rozumnej krytyce chaos mego rozumowania... I obecnie moja mizerna miłość własna gotowaby się obrazić o słuszne uwagi.
— O, panie mecenasie... — protestował „Fryga“.
Ale adwokat ciągnął już dalej:
— Przechodzę do piątego i ostatniego wniosku... Sprawcą prześladowań, autorem listu, zabójcą, jest spadkobierca księdza Suskiego. Jastrzębski.
— Zupełnie mylne...
— A...
Adwokat spojrzał zdziwiony na „Frygę“.
— Widzę, że pańskie opinje w wielu względach są inne — rzekł. — Słucham:
B. ajent policyjny potarł sobie nos i zaczął:
— Jestem stanowczo przekonany o niewinności Stefana Polnera. To przekonanie nie było najpierw oparte na faktach. Wynikło z przeczucia, a pan mecenas wie, że ja ufam moim przeczuciom. Sprawa zainteresowała mnie wielce od pierwszej chwili, kiedy zaczęto o niej pisać w gazetach. Niech się pan mecenas nie śmieje, ale my oboje z Karolcią, zawsze mamy trochę namiętności do dawnej profesji... Ot, z nudów... bo co prawda, na naszej cukrowni nie ma tak bardzo co robić.. z nudów uważnie przeglądamy sprawozdania ze wszystkich ciekawszych spraw. — Co pan mecenas chce! Natura ciągnie wilka do lasu...
Adwokat uśmiechnął się.
— Sprawa Polnera nas szczególnie zajęła. Badałem ją ze wszystkich stron. — Powiadam panu mecenasowi, że ma ona, dla mnie przynajmniej, ten sam zapaszek, co niegdyś sprawa p. Strzeleckiego i Ejtelesów. Że chłopiec niewinny, to jasne jak słońce. Do mojego przeczucia dołączył się teraz dowód materjalny..
— Materjalny!
— Tak, panie mecenasie... Dowód, który zyskałem przed kilku godzinami.
— Pan?...
— Ja sam. Mogę być nawet świadkiem w tej sprawie.
„Julek“ szeroko otworzył oczy.
— Mów-że! panie Józefie.
— Było to, proszę pana mecenasa w sposób następujący: — Przyjechaliśmy z Karolcią i dzieckiem na kolej do Kutna dziś nad ranem, trochę zawcześnie. Usadowiłem babę w drugiej klasie, a sam poszedłem do bufetu napić się wódki. Trochę mię mdliło. Wszedłem do środka bufetu, bo właściciel znajomy... Siedzimy i gadamy. Aż tu słyszę za załamem muru jakieś głosy... Parę słów, które pochwyciłem, uderzyły mnie. Dałem znak gospodarzowi, żeby się uciszył. I... jest to wprawdzie dość brzydko podsłuchiwać... ale co robić!? Stało się. Muszę się do tego przyznać... Wysłuchaliśmy parę minut rozmowy, pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden przyznał się najspokojniej przed drugim do fałszywego świadczenia w sądzie... Nie wymieniał wprawdzie dokładnie okoliczności, ale wszystko naprowadzało mnie na myśl, że to właśnie mowa o naszej sprawie.
— Więc to tylko przypuszczenie?..
— Zaraz, zaraz panie mecenasie.. Z początku było tylko przeczucie, ale pan mecenas wie, że mnie najczęściej przeczucia nie mylą. Otóż opowiadający mówił, że za fałszywe świadczenie dobrze mu zapłacono, a nawet wymieniał nazwisko osoby, która go namówiła. Może być nawet, że to nie nazwisko, tylko przezwisko... Jest bardzo dziwne.
— Jak brzmi...jak? — pytał gorączkowo adwokat.
— Robak...
Na twarzy „Julka“ wybiło się rozczarowanie. Nazwisko czy przezwisko było mu nieznane. W aktach sądowych nie było śladu żadnego Robaka.
— Ma się rozumieć, to wszystko mnie zaciekawiło. Odrazu myślę sobie... trzeba się dowiedzieć, kto taki gada? Znając nazwisko, nic łatwiejszego jak dowiedzieć się, w jakiej sprawie był świadkiem.
— Logiczne!..
— Powiadam tedy do gospodarza bufetu, którego ta rozmowa równie zaciekawiła: Wyjdź-no pan na salę i zobacz, czy nie znasz tego, co gada... Wyszedł. A trzeba panu mecenasowi wiedzieć, właściciel bufetu to bardzo porządny chłopak i zna całe Kutno i okolicę na palcach...
— I...
— I... w kwadrans wiedzieliśmy, kto mówił i do kogo.
— Zlituj się panie Józefie, kto?
Na twarzy „Frygi“ ukazał się tryumfalny uśmiech.
— Niejaki Wawrzek Kobuz do swego brata Szymka Kobuza, który w naszych okolicach ma pobyt... A przecież pan mecenas pamięta, że ten Wawrzek Kobuz to najważniejszy świadek z naszego procesu. On zeznał, że widział chłopca w nocy koło plebanji..
— Niepodobieństwo!..
— Ależ tak, panie mecenasie, tak... To rzecz niewątpliwa! Szymka właściciel bufetu zna, jak zły szeląg, a od któregoś z robotników kolejowych dowiedzieliśmy się, że ten drugi to jego brat Wawrzek... Miał przyjechać na parę dni odwiedzić go...
Adwokat był cały rozpromieniony.
Nie chciał jeszcze wierzyć. To odkrycie mogło z gruntu zmienić sprawę; mogło ono zapewnić uniewinnienie nieszczęśliwego chłopca. „Julek“ zwrócił się raz jeszcze do „Frygi“:
— I mógłbyś pan być świadkiem?
— Ba.. Nie tylko ja. Jest przecież i właściciel bufetu...