Safo (Daudet)/XV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Safo |
Podtytuł | Powieść z obyczajów paryzkich |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Sapho |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nerwowy, drgający, porwany siłą pary, nieomal już nieobecny, jak wszyscy, co się do odjazdu gotują, Gaussin od dwóch dni jest w Marsylii, gdzie Fanny ma się doń przyłączyć i razem wsiądą na okręt. Wszystko gotowe; dwie kajuty pierwszej klasy zatrzymane dla wicekonsula z Aryki, podróżującego z bratową; i oto biega po startej posadzce pokoju hotelowego, w podwójnej gorączce oczekiwania: kochanki i odbicia do okrętu.
Musi chodzić i miotać się w domu, nie śmiejąc wyjść z pod dachu. Ulica przestrasza go jak złoczyńcę, jak zbiega, ta ulica marsylska, różnorodna i hałaśliwa, gdzie mu się zdaje, że na każdym zakręcie, ojciec stary, Bouchereau, ukażą się i rękę położą mu na ramieniu, żeby go odzyskać i uprowadzić.
Zamyka się, je a siebie, nie schodząc nawet na table d’hóte; czyta, nie widząc liter, rzuca się na łóżku, rozrywając się w nieokreślonym stanie półsnu, „Rozbiciem się La Pérouse“, „Śmiercią kapitana Cooka“, co wiszą na ścianie, popstrzone przez muchy; godzinami stoi oparty o drewniany spruchniały balkon, z żółtą markizą, tak posztukowaną, jak żagiel statku, służącego do połowu.
Hotel jego, „l’Hôtel du Jeune Anacharsis,“ wybrany na traf, z Bottina, gdy się umawiał z Fanny, gdzie się spotkać mają, jest to stara oberża wcale nie zbytkowna, ani nawet bardzo schludna, lecz wychodzi na port, na morze; jest się w niej, jakby już w podróży. Pod oknami, papugi, kakatoesy, ptaki z wysp, mile i nieustannie świergocące, cała wystawa ptasznika, którego klatki, co się piętrzą jedna nad drugą, wchodzące słońce jakby w lesie dziewiczym, witają wrzawą tłumioną i przygłuszoną, w miarę jak na odgłos wielkiego dzwonu Notre-Dame-de-la-Garde, z brzaskiem dnia, zaczynały się roboty w porcie.
Była to mieszanina klątw we wszystkich językach, krzyków przewoźników, tragarzy, handlujących muszlami; wśród kucia młotem przy naprawie statków, skrzypienia żórawi ciągnących wodę, głośnych uderzeń ubijaków odskakujących od bruku, dzwonów nadbrzeżnych, świstawek maszyn, rytmicznych odgłosów pomp, wind, wylewania wody z dna okrętu, wśród wymykającej się pary, całego zgiełku co zdwajaly i odbijały echa morza pobliskiego, zkąd od czasu do czasu, wydobywa się ryk chrapliwy, oddech morskiego potworu, wielkiego transatlantyku, co na pełne morzu wypływa.
Wonie również przypominają dalekie kraje, wybrzeża jeszcze bardziej słoneczne i gorące od marsylskiugo; drzewo sandałowe, kamforowe, co wyładowują,cytryny, pomarańcze, pistacye, kawa, których ostry zapach wydziela się i wnika z kłębami pyłów egzotycznych w atmosferę przesiąkniętą wodą słonawą, trawą spaloną, tłuszczami dymiącemi się w Cock-houses.
Gdy wieczór nadchodzi, głosy te cichną, naleciałości wyparowują z powietrza i podczas kiedy Jan, uspokojony ciemnością, podniósłszy firankę, wpatruje się w port uśpiony i czarny pod krzyżującemi się cieniami rej i masztów, kiedy ciszę przerywa tylko pluskanie wiosła, oddalone szczekanie psa na pokładzie okrętu, latarnia Planiera, obracając się dokoła na szerokiem... szerokiem morzu, rzuca długi czerwony lub biały płomień, co pruje ciemności, ukazuje w mruganiu błyskawicznem zarysy wysp, warowni, skał. A to oko błyszczące, które tysiącom podróżnych, wskazuje drogę w widnokręgu, jest to także podróż co go wzywa, robi doń znaki. Przywołuje głosem wichru, szumem fal morskich i chrapliwą wrzawą parowca, który chrapie i sapie ciągle, na którymbądź punkcie przystani.
Jeszcze dwadzieścia cztery godzin oczekiwania; Fanny połączy się z nim dopiero w niedzielę. Te trzy dni poprzedzające rendez-vous, miał on spędzić u rodziny, poświęcić je ukochanym, których może długie lata nie zobaczy, lub wcale już nie zastanie; ale tegoż samego wieczoru, kiedy przybył do Castelet, skoro się ojciec dowiedział, że małżeństwo zerwane i odgadł przyczynę, nastąpiła rozprawa gwałtowna, straszna.
Któż my jesteśmy, czem są nasze uczucia najczulsze, najbliższe sercu, kiedy gniew, przemykający się pomiędzy dwiema istotami z jednej krwi i kości, wyrywa, pochłania, unosi ich przywiązanie, uczucia przyrodzone, których korzenie są tak głębokie i tak delikatne, ze ślepą, niepohamowaną gwałtownością jednej z tych trąb na morzach chińskich, o których najbardziej zahartowani żeglarze nie śmieją wspominać i blednąc, powiadają: „Nie mówmy o tem...“
Mówić o niej nigdy nie będzie, ale całe życie zapamięta tę okropną scenę na tarasie w Castelet, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo, wobej tego widnokręgu wspaniałego i spokojnego, tych sosen, mirtów, tych cyprysów, które nieruchome i drgające gęstym wieńcem, otaczały klątwę ojcowską. Zawsze będzie miał na oczach tego starca wysokiego, z twarzą drgającą konwulsyjnie, gdy szedł ku niemu z nieuawiścią w ustach, z nienawiścią w oczach, wymawiając słowa, jakich się nie wybacza, pozbawiał go domu i czci. „Precz ztąd, jedź z tą hultajką, dla nas jużeś umarł!...“ a te małe bliźniaczki co krzyczały, włóczyły się na klęczkach po kruż ganku, błagając o łaskę dla dużego brata i ta bladość Diwonny, która ani razu nie spojrzała, nie pożegnała go, tam znowu na górze, poza szybą, słodka i niespokojna twarz chorej pytała, znaczy ten hałas i dlaczego Jan odjeżdża tak prędko, nie uściskawszy jej?
Ta myśl, że matki nie uściskał, skłoniła go do powrotu z pół drogi do Awinionu. Zostawiwszy Cezarego i powóz u podnóża wsi, drogą poprzeczną wszedł do Castelet przez ogród, jak złodziej. Noc była ciemna; plątał się w winnicy uschłej, w końcu nie mógł nawet pomiarkować gdzie jest, szukał domu wśród cieniów, obcy już u siebie. Białość murów tynkowanych, słabym swym blaskiem wskazała mu na reszcie kierunek, ale drzwi od ganku były zamknięte, wszystkie okna ciemne. Dzwonić, wołać? Nie śmiał, lękając się ojca. Dwa czy trzy razy obszedł mieszkanie dokoła, w nadziei, że znajdzie wejście przez jaką niedomkniętą okienicę, ale czujna latarka Diwonny przemknęła się wszędzie, jak każdego wieczoru; rzuciwszy zatem długie spojrzenie na pokój matki, pożegnawszy całem sercem dom dziecinnych lat swoich, który odepchnął go także, uciekł zrozpaczony, z nieodstępującym go już wyrzutem sumienia.
Zazwyczaj, gdy się kto wydala na długo, gdy się puszcza na niebezpieczne przygody morza i wichru, rodzice, przyjaciele przedłużają pożegnanie aż do ostatecznego odbicia od brzegu. Ostatni dzień przepędza się razem, zwiedza się okręt i kajutę odjeżdżającego, żeby gc łatwiej ścigać w drodze. Kilka razy dziennie Jan widzi koło hotelu takie odprowadzanie, czasami w licznej i głośnej gromadce, ale w szczególności rozrzewniało go rodzinne grono na niższem piętrze. Staruszek i staruszka, ludzie ze wsi, z pozoru dostatni, on w kurcie sukiennej, ona w żółtej sukni z „carabrésiny“; przybyli towarzyszyć swemu chłopcu i nie odstępują go aż do odpłynięcia okrętu. Widać ich w oknie, gdy w bezczynności oczekiwania, wszyscy troje, z majtkiem pośrodku, stoją przytuleni do siebie. Nie mówią nic, tylko się trzymają w uścisku.
Patrząc na nich, duma Jan o pięknym odjeździe, jakiby miał: ojciec, siostrzyczki i wsparta na nim mięką, drżącą rączką ta, której żywy umysł i duszę łaknącą przygód, tak pociągają maszty na pełnem morza... Daremne żale... Zbrodnia jest dokonana, przeznaczeniem jego pojechać i zapomnieć.
Jakże długie i okrutne wydają mu się godziny ostatniej nocy. Przewiacał się z boku na bok w tem łóżku hotelowem, śledził nadchodzący świt ca szybach, gdzie zwolna barwa czarna ustępowała szarej, potem białej zorzy, którą latarnia morska kropkowała jeszcze iskierką czerwoną, co nikła wobec słońca wschodzącego.
Wtedy dopiero usnął lecz nagle rozbudził go snop promieni wdzierających się do pokoju, krzyki pomieszane z klatek ptasznika i niezliczone dzwony niedzieli marsylskiej, co się rozlegały po wybrzeżach rozszerzonych z powodu, że machiny stały bezczynne, ze sztandarami n masztów. Już godzina dziesiąta! A pociąg pospieszny z Paryża przychodzi o dwunastej; ubiera się, żeby wyjść na spotkanie swej metresy: zjedzą śniadanie wprost morza, potem z pakunkami udadzą się na pokład, o piątej zaś sygnał nastąpi.
Dzień cudny, niebo mocno błękitne, po którem mewy snują się, jak plamy białe, morze jeszcze ciemniejsze, metalowego błękitu, na którem wśród widnokręgu, żagle, dymy, wszystko jest widoczne, wszystko migoce i wszystko tańczy a jakby śpiew naturalny tych wybrzeży oblanych słońcem, co łączy w sobie przejrzystość atmosfery i wody, odzywają się arfy pod oknami hotelu, wygłaszając arye bosko-miękie, ale strasznie rozdrażniające nerwy. To więcej niż muzyka, to skrzydlate wyrażenie uciech południowych, pełni życia i miłości, co aż łzami wzbierają. Wspomnienie Ireny przechodzi w melodyę, drgające i płaczące. Jak to daleko!... Jaki piękny kraj stracony, jaki żal na zawsze, po rzeczach zburzonych, niepowetowanych!
Idźmy!
Wychodząc, spotkał Jan na progu chłopca: „List do pana konsula... Przybył rano, ale pan konsul tak mocno spał!...“ Znakomici podróżni rzadko się trafiają w hotelu „du Jeune Anacharsis“: dlatego poczciwi marsylczykowie, przy każdej sposobności tytułują gościa swego... Kto może doń pisać? Nikt nie wie adresu, chybaby Fanny... Przyjrzawszy się lepiej kopercie, przeląkł się, zrozumiał.
Otóż nie! nie jadę; to za wielka niedorzeczność, na którą nie mam dosyć sił. Do takich kroków, mój biedny przyjacielu, potrzebna młodość, której już nie mam — lub zaślepienie namiętności szalonej, której brak nam obojgu. Przed pięciu laty, za pięknych dni naszych, gdybyś był skinął tylko, poszłabym na drugą półkulę świata, bo nie można zaprzeczyć, żem cię kochała namiętnie. Dałam ci wszystko, com miała i gdy mi przyszło oderwać się od ciebie, tak cierpiałam jak nigdy, z powodu żadnego mężczyzny. Ale widzisz taka miłość zużywa... Czuć, żeś taki piękny, taki młody, ciągle drżeć, tyle rzeczy mieć do strzeżenia!... Teraz już nie mam sił, za dużo: żyłam przez ciebie, za dużo cierpiałam i to mię wyczerpało. W tych warunkach, widok tej wielkiej podróży, tej zmiany życia, przestrasza mię. Ja się tak nie lubię ruszać i nie byłam nigdy dalej jak w Saint-Germain, pomyśl tylko. Prócz tego, kobiety starzeją się zbyt prędko w słońcu i tybyś nie miał jeszcze lat trzydziestu, kiedy ja zżółkłabym już, pomarszczyła się, jak mama Pilar. Wtedy dopiero miałbyś do mnie żal za swe po święcenie i biedna Fanny pokutowałaby za wszystkich. Słuchaj, jest, jakiś kraj na Wschodzie, czytałam to w jednym z twoich „Tour da Monde“, gdzie, gdy żona zdradzi męża, zaszywa ją się żywą z kotem, w świeżej skórze bydlęcej i rzaca się ten pakiet na brzeg morski, w największe słońce, wyjący i podskakujący w górę. Kobieta miauczy, kot drapie, oboje pożerają się nawzajem, podczas gdy skóra schnie, kurczy się nad tą straszną walką więźniów, do ostatniego oddechu, do ostatniego drgnienia worka. Podobne to trochę do męki, jakaby nas czekała...“
Zatrzymał się chwilę, zgnębiony, osłupiały.
Jak okiem sięgnąć, błękit morza połyskiwał. „Addio... śpiewały arfy, do których przyłączył się głos gorący i namiętny... Addio...“. I przedstawiło mu się życie zniweczone, zmarnowane, zwichnięte, złożone z samych strat i łez, pole opustoszałe, żniwa skończone bez nadziei dalszych plonów i to dla tej kobiety, która mu się wymyka...
„Powinnam była, powiedzieć ci to prędzej, alem nie śmiała, widząc, żeś taki zapalony i masz tak stale przedsięwzięcie. Twoje uniesienie udzielało mi się; grała też rolę i próżność kobieca, duma bardzo naturalna, żem cię zdobyła na nowo po zerwaniu. Ale w głębi jestestwa mego czułam, że się tam już coś skończyło, coś pękło, cóż dziwnego? Po takich wstrząśnieniach... Nie wyobrażaj sobie tylko, że to z powodu tego nieszczęsnego Flamanta. Dla niego, tak jak dla ciebie i dla tamtych wszystkich, rzecz skończona, serce moje zamarło. Ale pozostaje to dziecko, bez, którego nie mogę się już obejść i które zbliża mię napowrót do ojca, do tego biedaka, co się zgubił przez miłość dla mnie i wrócił z Mazas równie gorący i tkliwy, jak za pierwszem spotkaniem się naszem. Wystaw sobie, że skorośmy się znowu zobaczyli, całą noc spędził, płacząc na mem ramieniu. Jak widzisz, nie miałeś sobie czem głowy nabijać...
„Mówiłam ci to już, moje drogie dziecko, za dużo kochałam, jestem znużona. Teraz czuję potrzebę, żeby mnie kochano, pieszczono, uwielbiano, kołysano. Ten będzie przedemną na klęczkach. Dla niego, nie będę nigdy miała zmarszczek, ani włosów siwych i jeśli się ze mną ożeni, jak ma zamiar, to ja mu łaskę wyświadczę. Porównaj... Tylko bez szaleństw. Przedsięwzięłam ostrożności, żebyś mię nie mógł odnaleźć. Z małej kawiarenki stacyjnej, zkąd piszę do ciebie, widzę poprzez drzewa dom, w którym mieliśmy tak dobre i tak okropne chwile i kartę co się buja na drzwiach, w oczekiwaniu nowych lokatorów... Wolnyś teraz, nigdy już nie posłyszysz o mnie... Żegnam cię, jeszcze jeden pocałunek, ostatni, w szyję... mój miły...“