Sceny sejmowe. Grodno 1793/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sceny sejmowe. Grodno 1793 |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński) |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dworku pana Borysewicza spali jeszcze znużeni posłowie, bo w niedzielę radzili do późna, gdy drzwi uchylono i majster, z którym się bardzo poprzyjaźnili, wszedł z widocznym zamiarem obudzenia ich. Krasnodębski pierwszy siadł na łóżku i przeżegnał się.
— A co tam!
— Źle panie! znowu żołnierze miasto zajmują, patrole po ulicach... nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają — oddział już poszedł do zamku; oficerowie czegoś sznurkują po kwaterach, tylko co ich już tu nie widać. Na miłość boską, niech się panowie ubierają i uchodzą, żeby nieszczęścia nie było.
— A jakież nas jeszcze spotkać może? zapytał Krasnodębski.
— Nuż wywiozą!
Łowczy się rozśmiał.
— Kochany panie Borysewicz... zapewne, dla nas byłoby to może nieprzyjemném, ale dla sprawy kto wie? ot i nie zgorsząby rzecz była, gdyby się gwałtu dopuścili na nas. Im więcéj gwałtu, tém lepiéj. Wszak to świadectwo poczciwości naszéj.
Obudził się Mikorski.
— Co? czy już późno tak? zapytał.
— Ale nie — odparł Krasnodębski, ale miasto znowu wojsko zajmuje i coś się sposobi.
Mówili jeszcze, gdy wszedł chłopiec.
— A! panie! Moskali pełniusieńkie ulice.
— Cóż? jeszcześ się z nimi nie oswoił? spytał Mikorski. — Idź — i przypatrz się... I śmiać się poczęli...
Borysewicz ręce złożywszy — szepnął:
— Ale proszę panów — to — nie do śmiechu... Niech panowie się ubierają i zmykać trzeba... a nuż broń Boże... a nuż... Brzęk broni dał się słyszeć w sieni.
— Otóż masz, zawołał łamiąc ręce majster i wyskoczył.
Do pierwszéj izby wchodził z kilką żołnierzami ten sam bardzo grzeczny oficerzyna, który przytrzymał posłów zaraz po ich przybyciu. Krasnodębski, zaledwie płaszcz na siebie zarzuciwszy, wyszedł wesoło naprzeciw niemu.
— O! starego znajomego! zawołał — zawszem się spodziewał, że się jeszcze zobaczymy. Czémże panu oficerowi służyć mogę?
Młody chłopak minę miał posępniejszą niż pierwszą razą, kiwnął głową.
— Mam rozkaz aresztowania panów.
— Jak pierwszym razem? spytał Krasnodębski.
Oficer się zmięszał.
— Bardzo mi przykro to panom oznajmić — ale zdaje się, że będziemy musieli odbyć podróż razem.
Mikorski usłyszawszy to z drugiego pokoju — nie mogąc się powstrzymać, zawołał:
— A! Jezu Chryste!
Krasnodębski ani drgnął.
— Przyznam się panu, że ja — nie mam nic przeciwko temu, podróże są rzeczą nauczającą a odbywać je kosztem najjaśniejszéj imperatorowéj, cóż może być wygodniejszego!!
Zamilkli, oficer usiadł... żołnierze jedni zajęli miejsca u drzwi, drudzy stanęli pod oknami.
— Ale mi się ubierać wolno? zapytał ironicznie łowczy.
Oficer, którego ta wesołość raziła, nie odpowiedział nic. Wszedłszy do sypialni i zastawszy tu dosyć strwożonego Mikorskiego, łowczy go wziął za ręce.
— Nie trać animuszu! — zawołał cicho — na Boga, w obec nieprzyjaciela ani trwogi, ani żalu!... męztwo... a co się w duszy dzieje.... — Wskazał palcem na niebo i nucąc począł się ubierać.
Mikorski był zmięszany tak, że nie bardzo wiedział, co brał w ręce. Stawał, zamyślał się... ten straszny wyraz... Sybir!... wygnanie, pustynia, rodzina osierocona, śmierć wśród lodów, bez słowa pociechy, bez dłoni, coby oczy zamknęła, bez błogosławieństwa kapłana, ściskała mu serce.
Gdy się to działo w dworku, gruchnęła już wieść po mieście: „Posłów wywożą!“
Zagotowało się wszystko.
Nie trwoga, jakiéj się Sievers spodziewał, ale oburzenie owładło umysłami.... Gromadki się skupiły radząc — iść czy nie iść na posiedzenie.
Niektórych nie wypuszczano z mieszkania, innym nie dawano wyjechać z miasta. Oprócz Mikorskiego i Krasnodębskiego zatrzymani zostali Skarzyński i Szydłowski. Tych ogarnęła trwoga. Doradzono pisać do Sieversa z prośbą.... Mikorski i Skarzyński usłuchali rady, Krasnodębski ramionami ruszył.
— A nie doczekanie jego, żebym się miał korzyć i wypraszać. Mam to sobie za honor, że mnie tak niebezpiecznym nieprzyjacielem uznają i fatygują się aż transportowaniem. Dziéj się wola Boża....
Do sesyi było daleko jeszcze, miasto całe w ruchu.
W chwili, gdy go się najmniéj tu spodziewać mogli, wszedł porucznik, brat Justyny, rachując zapewne na to, że wśród ogólnego zamięszania przemknie się niepostrzeżony.
Oficer nie bronił mu wnijścia i rozmowy, wsunął się do drugiego pokoju.
— Dokąd? zapytał.
— Nic nie wiemy.... Sybir pewnie! zawołał Mikorski, który list stylizował.
Krasnodębski był w przedziwnym humorze.
— Kochany poruczniku, rzekł, właśnie jesień i najlepszy czas do polowania. Imperatorowa zaprasza nas na łowy — sobole i lisy niebieskie!! pyszne polowanie.
Porucznik patrzał ze zdumieniem na odważnego desperata.
— Na wypadek — rzekł — może macie co do powiedzenia, do polecenia.
Krasnodębski schylił mu się do ucha....
— Niech Zajączek i Kościuszko nie zwłóczą.... Jeśli będą czekali, aż kraj się przygotuje, to potrwa ruski miesiąc....
Gdy się rąbanina i pukanina pocznie — jakoś to będzie. Ludzie się pobudzą....
Zaczęli rozmawiać po cichu....
Ten i ów wpadał z kondolencyjném zapytaniem, gromadnie robiło się we dworku. Porucznik nie chcąc być widzianym wysunął się.
Radzono różnie... gwar się wszczął jak w Izbie... aż kapitan nadszedł do oficera i gości kazał wyprosić. Z kolei płacząc, żegnali się w milczeniu. Krasnodębski ciągle wesół, dodając drugim serca. Mikorski zamyślony i drzący....
Około południa przyszła wcale niespodziana wizyta.... Karetka zatrzymała się przed dworkiem.... Oficer wybiegł, aby zapobiedz wnijściu gościa, gdy w progu ukazał się z wygoloną bladą twarzą i lisiém spojrzeniem Boskamp, pokazując mu kartkę do przepuszczenia.
Wszedł z niezmierną grzecznością.
— Jakże mi przykro, że w chwili tak bolesnéj — począł mówić.
— To już wiemy, przerwał Krasnodębski — i za kondolencyą — ściskam stopki, czy interes jaki?
— Przybywam od p. Pułaskiego, który mnie prosił, przewidując, że panowie mogą być do podróży nie przygotowani, ażebym im w sposobie pożyczki przywiózł mały zasiłek.
Żachnął się Krasnodębski i usta mu się nadęły.
— Najniższy sługa p. Pułaskiego, rzekł, jego pieniędzy nie potrzebuję....
Mikorski powtórzył — I ja téż....
Boskamp się zmięszał. — Przecież w tém dobra była intencya....
— Jak najlepsza — rzekł Krasnodębski — ale nam złoto p. Pułaskiego, wiadomego pochodzenia — nie smakuje....
Mikorski się skłonił.
— Otóż, do jakiéj ostateczności doprowadziliście panowie — zresztą jak najbardziéj wyrozumiałego Sieversa. Między nami mówiąc, on nic nie winien, ale Buchholz — słowo daję.
— Myśmy winni, to naturalna rzecz! rozśmiał się Krasnodębski. Sievers anioł dobroci, Buchholz pełen ludzkości, imperatorowa wspaniałomyślna, król pruski najłaskawszy, ale z nami szalonemi pałkami co mieli począć? Nieprawdaż?
Szyderstwo to nie podobało się Boskampowi.
— Nie czas żartować! rzekł lakonicznie.
— Ani myślę, ani śmiem — dodał Krasnodębski — szczera prawda. Dziwuję się, że nas dotąd pod sąd wojenny nie postawiono. A toć to zuchwalstwo posłowi wolnéj Rzeczypospolitéj śmieć mówić to, co myśli, i głosować wedle przekonania! To Jakobinizm! nie prawdaż?
Boskamp rozgniewany, bez ukłonu spieszył do drzwi, Krasnodębski szedł za nim.
— Kłaniam się! proszę moje uszanowanie złożyć ambasadorowi... stopki całuję... Panu Buchholzowi téż respekta... respekta... Ale już Boskamp był za drzwiami.
Z południa widać było posłów pieszo i powozami zbierających się do zamku. Krasnodębski stał w oknie.
— Jak nas tam braknąć będzie, panie szambelanie! westchnął. Gotowi teraz beatyfikować męczennika Podhorskiego.
Oficer ku wieczorowi kazał się im gotować do drogi. Krasnodębski zawołał chłopca. — Zostaniesz tu, rzekł — dopóki po ciebie z domu nie przyszlę... Siedź spokojnie i chwal Pana Boga.
Chłopiec się rozpłakał...
Pocztowa bryka i konwój kozacki stał przed gankiem a cała ludność dworku płacząc, napełniała sień i podwórko. Mikorski już się był wybrał, gdy Krasnodębski stał jeszcze w jednéj taratatce, nie myśląc się odziewać do drogi.
— A co? czas... rzekł oficer.
— Do czego?
— Do drogi... odparł zdumiony wojskowy.
— Widzisz asindziéj — rzekł spokojnie łowczy, mnie tu moja Ziemia liwska przysłała na straż i posterunek. Cobyś asindziéj powiedział żołnierzowi, któryby zszedł z miejsca?
— Ale waćpan musisz...
— Nie — nie muszę — rzekł Krasnodębski.
— Kozacy go siłą wezmą.
Zamilkł poseł...
Oficer skinąć musiał na żołnierzy, którzy się w progu zjawili... Płacząc chłopak, przyniósł płaszcz panu i zarzucił mu go na ramiona.
— Życzyłbym wziąć futro — odezwał się oficer, nocy zimne, a my nocami jechać musimy...
— To bieda, że go nie mam — rzekł obojętnie Krasnodębski — a na Syberyi futra tańsze.
— My przecież pana w Sybir nie wieziemy, zawołał oficer, ale do domu lub gdzie się panu podoba.
— Gdzie się podoba? a to śliczności dopiéro! — rzekł Krasnodębski. — Zmiłujże się przy téj okazyi, mnieby się podobało niezmiernie pojechać do Włoch, futrabym kupować nie potrzebował i powietrze tam ma być przyjemne.
Tuż około progu stał Borysewicz z żoną...
— A! mój drogi, szanowny gospodarzu, zawołał Krasnodębski, widząc go — ja panu z górą pięćdziesiąt dukatów jestem dłużny. W zastaw ci poruczam rzeczy moje i służącego, póki pieniędzy nie przyszlę.
— A! na miłość Bożą! odparł na pół ze łzami poczciwy Borysewicz — nie krzywdź mnie panie! — przyjmuję rzeczy dla dozoru, ale przecie nie w zastaw. Pan mi nic nie jesteś dłużny... prawda jejmość, odwracając się do żony żywo dokończył majster, uważam to sobie za szczęście, że moja domina pod swym dachem tak zacnego obywatela miała... a — gdybyś — gdybyś pan był łaskaw istotnie na sługę swego, tobyś mi ten honor uczynił i... mam oto tu troszkę niepotrzebnego grosza na drogę...
Rozpłakał się Borysewicz i jejmość i wszyscy... oficerowi jakoś téż zrobiło się markotno. Rzucił się na szyję majstra Krasnodębski i tak się pożegnali.[1]
Jeszcze chwila, a bryczka konwojowana przez Kozaków znikła w ulicy.
Tymczasem zamek tego dnia opasywali grenadyerowie, zatoczono działa. Ryx i Kicki wpadli do króla, donosząc mu o zaaresztowaniu posłów i o tém, że ich wywozić mają.
Załamał ręce Stanisław August.
— Gotowi i to mnie przypisać! krzyknął rozpaczliwie, tak jak niegdyś wywiezienie Sołtyka i senatorów...
Posłano po Tyszkiewicza, król siadł pisać do Sieversa, posłańcy, pośrednicy, kto tylko mógł, jechał na Horodnicę błagając o uwolnienie; wszyscy wracali z odmową. Ambasador był gniewny, powtarzał, że to raz skończyć potrzeba.
Na sali sejmowéj zebrali się już posłowie i siedzieli w milczeniu ponurém. Jenerał Rautenfeld, któremu kazano znajdować się na sesyi przy królu, przechadzał się w środku sali, króla długo nie było. Na ostatek blady i drżący wszedł wśród milczenia i siadł na tronie.
Bieliński śmieléj niż na poprzedzających posiedzeniach odezwał się:
— Zagajam sesyą.
— Sesya nie może być zagajona — zawołał wstając Gosławski, — czterech posłów sejmu jest aresztowanych, dopóki oni uwolnionymi nie będą, obradować nie możemy... uchwaliliśmy prawo... do niego się odwołuję.
— Zgoda! zgoda! tak! Odwołujemy się do prawa, poczęto wołać zewsząd.
Nie zważając wcale ani na Rautenfelda, który usiadł po lewéj ręce tronu i, założywszy ręce, obojętnie zdawał się przysłuchiwać wrzawie, ani na króla, który biernie się znajdując milczał, ani na groźbę owego aresztu, poczęto gwałtownie na przemoc wyrzekać.
Nie było sposobu nic rozpocząć, nic zrobić. Miączyński wystąpił z wnioskiem, aby wysłać deputacyą do Sieversa. Król wyznaczył do tego Sułkowskiego, Bielińskiego i Platera.
Rautenfeld, który miał rozkaz nie wypuszczać nikogo, nie przeczył wyjściu.
Z zamku na Horodnicę — przy największym pospiechu, kawał drogi... wiedziano, że miano czas do spoczynku. Sala przedstawiała nie po raz już pierwszy — widok dziwny milczącego zgromadzenia, które spoczywa w groźném jakiémś oczekiwaniu. Posłowie posiadali na miejscach z pochmurnemi twarzami, milczenie nastąpiło po gwarze, zaledwie cichym szeptem przerywane. Król na tronie, podparty na stoliku, papiery przeglądał z twarzą smutną. Można było niemal rozpoznać po rysach tych ludzi tak różnych usposobień uczucia, jakie w nich mieszkały...
Wrzawliwa opozycya milczała z usty zaciśniętemi, z czołami pooranemi, z rękami zaciśniętemi na kolanach. Niektórzy pospuszczawszy głowy patrzali w ziemię, inni osłupiały wzrok wbili w sufit... Na większéj części znać było jeszcze wrzącą namiętność, którą zwolna ukołysywało znużenie. — Innym drgały ręce i całe ciało mimowolnemi ruchy zdradzało burzę wewnętrzną...
Józefowicz, Miączyński i przewódzcy sieversowskiéj szajki naradzali się po cichu, z podełba spozierając na swych milczących przeciwników. Dawano sobie znaki porozumienia — pisane kartki przesuwano kryjomo z rąk do rąk...
Ankwicz z góry wpatrywał się w ten ciekawy obraz z zajęciem człowieka, który nic nie ma lepszego do roboty nad badanie ciekawego zjawiska... Niekiedy uśmiech przelatywał mu po ustach.
Rautenfeld zdawał się drzemać. Niekiedy wchodził oficer od warty i w obliczu Izby odbierał rozkazy, salutował, odchodził. Naówczas oczy wszystkich zwracały się na niego i opozycya ścigała go wzrokiem szyderskim.
— I to się sejmem nazywa! szeptał Karski.
Po nadzwyczaj długo przeciągniętém oczekiwaniu w dziedzińcu usłyszano turkot powozów, poruszyli się wszyscy, drzwi otworzyły się i posłowie weszli ze smutnemi twarzami, po których łatwo było poznać, że nic nie przynosili pomyślnego...
Dziewiąta biła, gdy sekretarz począł czytać odmówną odpowiedź Sieversa — która oznajmywała, że posłowie są wyprawieni. Przy deputacyi wysłał im pasporta i pieniądze troskliwy ambasador. — W nocie pełno było wyrzutów jakobinizmu i słów próżnych.
Zaledwie czytać kończył sekretarz, gdy cała Izba zahuczała okrzykiem.
— Nie ma sejmu! nie ma sejmu pod taką przemocą!
Karski i gromadka nieustraszona, jaka pozostała, wypadła z ławek, nie dopuszczając czytać nic...
Długi czas wśród wrzawy usłyszeć nic nie było można oprócz narzekania i wykrzyków opozycyi...
Nie chciano dozwolić zagaić sesyi. Oczy były zaognione, głosy coraz gwałtowniejsze...
— Umrzeć a nie dopuścić bezprawia! wołano zewsząd.
Miączyński wlazł na ławę, wskazując zegar i począł właściwym sobie sposobem, dowodzić, że — choć sesya nie zagajona, przecież sekretarzom choćby dla małéj odmiany i odpoczynku można dopuścić odczytać — jakieś tam noty...
Niektórzy popadali na ławy ze znużenia, sparli głowy na ręku i tak siedzieli pół martwi, przybici... Rozpoczęto czytanie not ambasadora pełnych wyrzutów sejmowi... bluzgających mu w oczy jakobinizmem... Sievers się tłumaczył niby, ale jego odpowiedź była obelżywą i bolesną...
Skończyło się czytanie ironicznym śmiechem Kimbara...
— Posłów pewno jeszcze nie wywieziono, zawołał, a dopóki ich nie zwrócą, sejmu nie ma...
Godaczewski, Jankowski, Ołdakowski powtórzyli: — Sejmu nie ma, gdy posłów nie ma...
Król cichym głosem jeszcze raz życzył wysłać do Sieversa...
Tą razą jechać mieli kanclerze i deputowani z opozycyi a między innymi Kimbar.
Poseł Upitski wiedział dobrze, iż sam aresztowanym być może jak inni, bo nie mniéj był winnym... lecz nie uląkł się — porwał za czapkę i szedł z innymi...
Znowu to samo zapanowało długie milczenie, ale niecierpliwsze i miotane większym niepokojem. Czas wydał się dłuższym, godziny nieskończonemi. Król był blady i litość brała nań patrzeć — zdawało się, że na tronie ducha wyzionie... Nikt jednak nie użalił się nad nim...
Posłowie wrócili — z niczém...
Izba nie miała już siły wybuchnąć — znużenie opanowało i zwątpienie...
Korzystając z tego osłupienia Miączyński, szczególnie czynny dnia tego, wyrwał się z wnioskiem o czytanie projektu traktatu... Cała klika Sieversa huknęła za nim, popierając go bezwstydnie. — Już sekretarz miał rozpocząć czytanie, gdy litewska ława Kimbar, Jankowski, Narbutt, Bogucki, zaczęli wołać — Nie pozwalamy! Nie ma sejmu!
Wrzawa, na chwilę uśmierzona, znowu do najwyższéj podniosła się potęgi.
Zmięszali się ludzie, głosy i zdania...
Nie było widać ani można było odgadnąć końca. Chwilami, gdy sił i głosu brakło, grobowa cisza przerywała wrzawę i szmer na nowo rozpoczynał zrywającą się burzę.
Obu rękami podpierając głowę, król siedział w osłupieniu — jakby litości błagając lub śmierci.
Zdawało się, że to będzie trwać do... nieskończoności, gdy Raczyński się podniósł. Zimną krwią i przytomnością mógł o lepszą walczyć z Ankwiczem, a był w téj chwili jego myśli tłumaczem.... Podszepnął mu ją były minister, widziała to Izba cała... Raczyński miał swadę łatwą i dowcipną.
Zdawało się, jakby wśród najrozkoszniejszego bankietu pogadankę wesołą rozpoczynał. Ten ton go od zahukania uratował.
— Chcąc zwrócić mowę moją do téj Izby... widzę ją in passivitate — patrzę na senat, na osobę króla jmści, na zgromadzenie panów posłów... jak na niewolników.... Jeden tylko jenerał ruski jwpan Rautenfeld ma rzeczywistą activitatem.
Myśmy tu wszyscy bierni — on jeden czynny! Trzebaż przecie znaleźć środek jakiś wyjścia z tego położenia i spełnienia tego rozkazu nieodwołalnego — gdy — niestety — inaczéj być nie może.
Nie ma na świecie nic nieodwołalnego... wszystko czas zmienia — a tymczasem ludzi żal i szacowne nam zdrowie jkmści ratować trzeba. Czy nie możnaby więc — zanieść do akt uroczystéj protestacyi o wywartym na nas ucisku, o gwałcie — i — nie pilnując formy zwykłéj, nie głosując, nie przyjmując... wniosek... absolutném pokryć milczeniem.... Niech sobie projekt czytają, milczmy; niech pytają, milczmy. A milczenie niech sobie, jak chcą, tłumaczą....
Ankwicz powstał.
— Przedstawiam sejmowi projekt protestacyi....
— Zgoda! zawołał Kossakowski.... Inni zawołali — Zgoda.... Opozycya — przyjęła nie mówiąc słowa — milczenie.
Rautenfeld widząc coś dla siebie niezrozumiałego — zakręcił się i poleciał po nowe rozkazy.
Oczekiwanie znowu, ale tą razą grobowém zwątpieniem okryte....
Raczyńskiego a raczéj Ankwicza pomysł ten, który wrzekomo honor Izby ratował, choć kraju nie mógł ocalić — trafił do przekonań tych, którym sił nie stało do oporu daremnego.
Po raz trzeci cisza długa... przerywana stąpaniem wart moskiewskich pod oknami i drzwiami... przeciągnęła się wśród téj złowrogiéj nocy... prawie do rana.... Gdy Rautenfeld wszedł nareszcie z powrotem, król podniósł znużoną głowę, chciano posłyszeć, co przynosi....
Marszałek Tyszkiewicz odczytał pismo przyniesione. Sievers oświadczał w nim krótko i stanowczo, że króla z sali nie wypuści, że dla posłów słomy na pościel przynieść każe, że nikt nie wyjdzie ztąd dopóty — dopóki się jego wola nie spełni!
Nikt nie odpowiedział na te pogróżki... nikt się ich słyszeć nie zdawał, siedzieli wszyscy jak martwi, jak skamieniali bez głosu....
Miączyński, Ankwicz, Raczyński, rozporządzali czytaniem... protestacyi, traktatu — deklaracyi... nikt się nie odezwał słowem....
Sala przedstawiała widok osobliwy jakby kilku żywych wśród zgromadzenia trupów, niedających żadnego znaku życia. Lecz ktoby był patrzał na twarze, czytałby w nich męczarnie, ból, upokorzenie... Kilku starcom bezsilnym ciekły łzy po policzkach i nie ocierali ich... innym źrenice piekło cierpienie, drgały konwulsyjnie usta, jakby zaklęte otworzyć się chciały i nie mogły. Na czoła blade występował pot śmiertelny. Czytającym sekretarzom brakło głosu, najśmielszym i najbezczelniejszym odwagi. Plątały się języki... spuszczały wejrzenia, wstyd ogarniał zaprzedańców.
Rautenfeld, stary żołnierz, uczuł się wzruszonym. Wolałby był zapewne być wśród kul i boju, niż wśród tego gwałtu zadanego sumieniom, które się milczeniem śmierci straszném, o pomstę do Boga wołającém broniły.
Mogłaż nad tę wymowniejszą być protestacya nieszczęśliwego, konającego narodu?
Zegar wybił wśród téj ciszy godzinę trzecią, Rautenfeld posłuszny rozkazom swéj władzy, zażądał od króla, gdy się czytanie skończyło, aby poddał zwykłym trybem wniosek pod głosowanie.
— Nie mam władzy, — nie mogę znaglić posłów aby przerwali milczenie — odparł król sucho.
Rautenfeld zagroził wprowadzeniem żołnierzy do izby i zwrócił się do drzwi. Marszałek naówczas spytał izby o zgodę... Milczenie...
Powtórzył po dwakroć pytanie... i odpowiedziała mu taż sama cisza.
— A więc, zawołał Bieliński — izba przyjmuje jednomyślnie.
Wszystkie oczy zwróciły się na Bielińskiego, który podnieść wzroku nie śmiejąc, padł złamany na krzesło.
W téj chwili sesya była skończona. Cicha noc wrześniowa, czarna, gwiaździsta była niemym jéj świadkiem... W milczeniu poczęli wszyscy wychodzić... Ankwicz sięgnął ręką do kieszeni po chustkę i wyciągnął z niéj stryczek... Popatrzał nań. Obok stał Raczyński.
— Moglibyśmy się nim podzielić! rzekł z uśmiechem...
— Nie masz pan najmniejszéj potrzeby się go pozbawiać, odparł chłodno zagadniony, przed chwilą coś podobnego znalazłem także we fraku.
Ankwicz się zwrócił do Bielińskiego, który nie mógł wstać z krzesła. Milcząc, pokazał mu to godło sądu opinii.
Bieliński w odpowiedzi wyjął drugie i oba ruszyli ramionami.
— Trzeba przyznać, dodał minister, przypatrując się przy świecach sznurkowi misternie bardzo związanemu, że prawdziwy artysta wykonał te pamiątkowe emblemata za usługi, jakieśmy dziś krajowi oddali.
Ojczyzna umie być wdzięczną.
I chowając swój sznurek, wyszedł ze sali za innemi.