Sekret pana Czuryły/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sekret pana Czuryły |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwszy to raz od wielu lat, między rezydentem a starym p. Kazimierzem zaszło coś, co się nieporozumieniem i nieukontentowaniem nazwać mogło. Widocznie, Podkomorzy, nawykły do usług Czuryły, wiele rachował na niego, więcej może niż na syna i synową. Nagle ten puklerz bezpieczeństwa usuwał mu się.
W takiej chwili obejść się bez człowieka, który dziesięciu mógł zastąpić, wszystkich przypilnować, myśl poddać, wreszcie w chwili stanowczej odegrać rolę marszałka dworu — Podkomorzemu się to w głowie nie mogło pomieścić. Chwilowe rozdrażnienie zmieniło się w żal i smutek. Podkomorzy w swym wieku i przy osłabieniu, do łez już bywał skłonnym. Czuryło dojrzał jak swą nabrzękłą rękę przybliżył do oczów i coś otarł z powieki.
— Jać to wiem — ja ci wierzę: począł niemal płaczliwie Podkomorzy — już kiedy ty mówisz, że musisz, nie może być inaczej. Ale nie jestże to dla mnie, dla domu calamitas, casus fatalis, w takiej chwili ciebie utracić? I ręce załamał.
Milczeli oba, po Czuryle też widać było strapienie wielkie i smutek. Patrzał na świecę, nieśmiejąc w oczy spojrzeć Podkomorzemu i powzdychiwał.
— A! niechże mi mój dobrodziej najłaskawszy niema tego za złe, począł cicho — Bóg widzi — świadczę się tem, co tylko mam najświętszego, iż — muszę jechać.
Nie odpowiedział staruszek aż nierychło:
— Słuchaj, Czuryło, ty mnie znasz! Ja się w cudze sprawy nie mięszam. Czym ja kiedy ciebie pytał gdyś jechać chciał, albo ci bronił? albom cię, uchowaj Boże, szpiegował i posądzał? — nie moja to natura. Ależ, żyjemy z sobą tyle lat, beczkę soliśmy zjedli, a ty, niedobry człecze, nie miałeś dla starego przyjaciela, i na tyle zaufania, żebyś mu się ze swych trosk i kłopotów wyspowiadał. Znasz-że mnie? hm? a ja ciebie? tyle tylko, że cię wiem poczciwym i dobrym przyjacielem, aleś mi się na odrobinę nie zwierzył nigdy.
Czuryło, który ręce spuściwszy, załamane je trzymał, podniósł je teraz do góry.
— Mój ojcze i dobrodzieju — zawołał — nie brak to zaufania, ani brak wdzięczności za tyle łask, których od was doświadczyłem; aliści człek radby w duszy pogrześć to, co mu życie zatruło. Jabym się i do zbrodni przed wami przyznał — ale do tego, co nie mnie samego obchodzi — co drugich tyczy...
Machnął ręką — Nie gadajmy!
Z ciekawością słuchając, patrzał nań staruszek, i nie rzekł już słowa. Dopiero gdy za czapkę chwyciwszy, odchodzić miał Strukczaszyc, jeszcze go zaczepił:
— Ale czyż musisz jechać?
— A! muszę! Bóg widzi! muszę! powtórzył gwałtownie. Zbliżył się do ręki starego, pocałował ją i szybkim odszedł krokiem. Jeszcze się był może za dom nie oddalił, gdy stary dzwonił na Jarmuszkę. Wszedł chłopak rozespany.
— Idź mi proś panicza, natychmiast — gorączkowo się odezwał stary.
W chwilę potem, p. Szczepan, ocierając usta, bo właśnie u podwieczorku siedział, pośpieszył na ojca wezwanie. W progu był, gdy Podkomorzy począł prędko:
— Wiesz — wiesz co się to dzieje! Wszak to na taką chwilę, kiedy nam właśnie najpotrzebniejszy, tego paskudnika Czuryłę chandra napadła, i chce jechać.
— Nie wiem co mu się stało. Niema pół godziny, jak mi o polowaniu mówił. Wesół był, projekta robił. Raptem, tyc — coś go ukąsiło — kto go zrozumie? — musi jechać!
Pan Szczepan nie brał tak tego do serca, wprawdzie zdałby mu się był Czuryło, ale znów — rozbijać się za nim ochoty nie miał.
— No, no — cóż robić — niech z Bogiem rusza — rzekł — to trudno!
— Ale co mu się stało? co mu się stało? nienaturalna jest rzecz! do niczego niepodobna! Jakby go co kolnęło pod bok. Ja tego człowieka nie rozumiem. Zkąd? co? dlaczego? nagle coś mu się stanie — i na cztery wiatry....
— To nie pierwszy raz, mój ojcze — odezwał się Szczepan.
— Ale bo nie uważałeś — mówił Podkomorzy niespokojnie. — W tem coś jest! Gdyś ty wszedł, jeszcze nic nie było; dopiero gdy o księciu mówić zacząłeś, — jakby go zimną wodą oblał. A żebyś słyszał co mi tu mówił, jakim głosem, hm.
— Przecież, rozśmiał się p. Szczepan, między nim a naszym księciem żaden stosunek istnieć nie mógł. To są ludzie zupełnie innego świata. Zetknąć się nawet nigdy nie mogli.
— A lichoć go wie! — odparł stary — ja tylko powiadam, że bez niego tu ładu nie będzie, i rady sobie nie dacie. Już, gadajcie sobie co chcecie — bez Czuryły się obejść w gorącym razie trudno.
— Nie przeczę — rzekł p. Szczepan — moja żona też na niego rachowała jak na cztery tuzy.
— Weźcież się no wy we dwoje do niego jeszcze, może będziecie szczęśliwsi. Ja go prosiłem — daremnie, a niewypowiedzianie jestem niespokojny.
— Przyjdzie na wieczerzę — odparł pan Szczepan, żonę przygotuję, weźmie go na spytki i, spodziewam się — zatrzyma.
— A ja o tem wątpię — wątpię — dodał wzdychając stary.
Na tem przerwali. Wyszedł p. Szczepan do żony; staruszek wziął się do różańca i pacierzy wieczornych. Tymczasem rozprawiano o przyjmowaniu księcia kuzyna szeroko, i nie było końca projektom a sporom. Zszedł czas do wieczerzy, prędko, a gdy do stołu podano i krupniczek z półgęska już z wazą był przed gospodynią, Czuryło się zaś nie pokazywał, posłano po niego do oficyny. Chłopak wrócił prędko z zawiadomieniem, iż Strukczaszyca nie było, że przed chwilą juki swe na plecy sam wziął, poszedł z niemi do stajni, konia sobie sam okulbaczył i wyjechał.
Szczepan się zmarszczył, spoglądając na żonę.
— Mniejsza mi o niego — szepnął — a no stary taką ma wiarę w Czuryłę, iż mu się zawsze zdawać będzie, że my sobie bez niego nie damy rady.
— Ale cóż mu się stało? — spytała pani Szczepanowa.
— Co zwykle! jakieś dziwactwo! — rzekł mąż.
Gdy się to działo we dworze, Czuryło na młodym dereszu wyjechał tyłami za stajnię, postał na drodze jakby rozmyślając chwilę i puścił się do plebanii. Kościół parafialny i dom proboszcza nieopodal był od dworu. Na plebanii się świeciło.
Zastał ks. Woroszyłę chodzącego po izbie z brewiarzem w ręku.
— Niech będzie pochwalony.
Proboszcz ręką machnął, dając znać, że wprzódy modlitwę skończyć musi, jakoż poszeptał chwilę, przeżegnał się i dopiero odpowiedziawszy na pozdrowienie, poszedł uściskać Czuryłę.
— Cóż to tak późno, kochanku? — spytał — czy uchowaj Boże, nie zaszło co we dworze? Tylkoco widziałem się na drodze z p. Szczepanem.
— We dworze nie ma nic, wszystko postaremu.
— Ale, ba — nie koniecznie, rozśmiał się ks. Woroszyło — p. Szczepan jechał z wielką wiadomością! Świat do góry nogami. Dygnitarz i książe chce odwiedzić Kurzeliszki. Stary Podkomorzy bodaj tego honoru, biedaczek, nie odchorował.
Skrzywił się Czuryło.
— Ja tu właśnie do was, mój ojcze, po drodze wstąpiłem z proźbą, z tego powodu. Oto w takiej chwili, gdy możebym Podkomorstwu mógł być potrzebnym, muszę jechać! Stary się na mnie pogniewał trochę — a ja — muszę jechać! powtórzył Czuryło.
— A cóż ci to znowu jest — i co znaczy to — muszę jechać? — zapytał ks. Woroszyło.
Czuryło spuścił oczy — westchnął.
— Cóż to za paroksyzm znowu! powtórzył ksiądz.
— Sądźcie mnie jak chcecie — rzekł Strukczaszyc, lecz wierzcie mi, że to nie fantazya żadna, żadne dziwactwo, ale konieczność. Właśnie dlatego tu do ojca dobrodzieja przybywam z proźbą, raczcie mnie wytłómaczyć. Ja tu pozostać nie mogę — nie mogę!
Mówiąc to, Czuryło miał minę tak strapioną i smutną, że ksiądz skłonny zawsze do miłosierdzia — zbliżył się doń i uścisnął go serdecznie.
— No — cóż to znowu? co? moje dziecko? począł zcicha; ale na to pytanie odpowiedzi nie odebrał, a gdy spojrzał na Czuryłę, zobaczył tylko pełne łez oczy. Ks. Woroszyło nie pytał więcej.
Po krótkiem milczeniu — dodał — jakby już badać nie potrzebował.
— A! to te stare wasze dzieje! Wiem, wiem.
— Muszę jechać — mój ojcze, całując go w ramię dodał Czuryło — nie mam czego się dalej wlec, jak do Słonima — przesiedzę jaki czas w gospodzie, póki to nie minie.
— Po nocy?
— Wszystko jedno. To mówiąc, pożegnał staruszka Czuryło i szybko się oddalił, prosząc, aby go we dworze bronił i tłómaczył.
Nazajutrz też ks. Woroszyło zrana zjawił się u Podkomorzego, gdy ten jeszcze swoją „gramatkę“ ranną spożywał. Ledwie go zobaczył stary, gdy, usta mając pełne i ledwie mówić mogąc, zawołał żywo:
— Wiesz-że księżuniu, co się dzieje! oto książe sobie przypomniał, że my żyjemy, i ma zjechać do Kurzeliszek a tu, ten waryat, niegodziwy Czuryło, jakby go co piekło, wczoraj po nocy, jak złodziej, z pozwoleniem, zabrał się z manatkami i uciekł?
— Cobo jegomość mówisz — przerwał ks. Woroszyło — a czy się to godzi! a czy to po chrześcijańsku! Wszakci to biedny człek. Z dobrej woli tego pewnie nie uczynił, a jeśli pojechał — toć chyba musiał.
Był nawet u mnie wczoraj na plebanii i prosił mnie, ażebym go tłómaczył, że tego nie czyni przez fantazyę żadną, ale dla słusznych powodów.
Trochę się Podkomorzy zmitygował, lecz nadto miał na sercu odjazd, by mu żal nie wrócił.
— Słuszne powody! Słuchacie go! począł nachmurzony, plecie! powody! jakie? Lat tyle się znamy, a przyznać się nie chce co za choróbsko nim tak rzuca. Nigdym go w żadnem złem posądzeniu niemiał — człek dla mnie był złoty, ale co o nim sądzić, po takiem postępowaniu? Czysty waryat, ale bo — kto go wie co zacz?
— Nieszczęśliwy! — dokończył poważnie ks. Woroszyło — nieszczęśliwy! Tyle wam mogę powiedzieć tylko!
— Więc wy przecież cóś wiecie? zagadnął Podkomorzy.
— Ja wszystko wiem — rzekł ks. Woroszyło — ale, pod pieczęcią sakramentalną, nic powiedzieć nie mogę. Na obronę tylko człowieka sumienie mi pozwala rzec — nieszczęśliwy jest.
Podkomorzy ani śmiejąc już dopytywać zamilkł.
— Siadaj dobrodzieju! — zakończył — i powrócił do niedojedzonej „gramatki“ którą z apetytem właściwym starcom, chciwie łyżką począł dobywać, aby jej i kropla nie została.
Serwetą, którą miał pod brodą zawiązaną, otarłszy się starannie, stary westchnął i nierychło począł, zwracając się do ks. Woroszyły.
— Już niech tam sobie będzie co chce — rzekł — ale ten Czuryło klinem mi we łbie siedzi. Co ten człowiek popełnił, za co pokutuje? Z czem się kryje? nikt nie wie? Tyleśmy lat z sobą pod jednym dachem spędzili, żeby kiedy pisnął, żeby się poskarżył i żeby się z najmniejszą rzeczą zdradził!
— Widzisz jegomość dobrodziej — rzekł ks. Woroszyło — musi tedy mieć powody ważne, gdy milczenie takie zachowuje — zatem lepiej o tem nie myśleć.
— A wróciż on? bo słyszę juki zabrał, i derkę z konia — odezwał się stary.
— Gdzieżby się podział, mówił proboszcz, nie ma on pono kąta nigdzie, a lepiej mu też nie może być na całym świecie jak tu.
— Przyznam się — jegomości — dodał Podkomorzy, że, gdyby, uchowaj Boże, nie wrócił, tobym śmiertelnie na nim zatęsknił. Nawykłem do niego jak do chleba — trudno mi się obejść. Dobry w gruncie człek, tylko te sekreta jego! te sekreta!
Od tego dnia już rozpoczęto w Kurzeliszkach przygotowania do przyjęcia jego ks. mości. W istocie kłopot z tem był nie mały. Jak tylko stanął dygnitarz w swej rezydencyi, natychmiast pani Szczepanowa posłała afidowanego człowieka dowiedzieć się co książe jadał, co pijał, jak mieć lubił. Chciano go przyjąć tak, by mu tu dobrze było.
Okazała się potrzeba włoskiej czekolady na rano, win francuzkich do obiadu, gdy w domu węgrzyn panował, a książe do burgunda był nawykłym. Posłano sztafetę do Warszawy, by co brakło, przywiozła. Kucharza musiano z innego domu magnackiego wypożyczyć, Francuza, choć p. Szczepanowa z tradycyi wiedziała, że będzie ogień masłem podsycał.
Wydobyto srebra, które przez dni trzy czyszczono, bo w kantynach leżąc poczerniały; z kufrów powyciągano odwieczne makaty i kobierce. Co dom miał najlepszego na okaz, wyjść musiało. Samo zastawienie stołu ze źwierciadłami i figurkami, które się oddawna nie praktykowało, kłopotem było nie małym. Srebrne wazy, choć ich użyć chciano, nie dały się zastosować i demonstracyjnie tylko stół przyozdabiały.
Wystąpiła oddawna niewidziana saska porcelana z kwiatami, którą niegdyś Podkomorzy przywiózł był z Drezna, przyczem dwa talerze i salaterka padły ofiarą. Straty tego rodzaju policzyć się nie dają — było ich dosyć.
Musiała też młoda Podkomorzymi córkę prezentując księciu, ubrać ją nowomodnie, a tu fryzyera nie było, i do stroju wiele gałganków brakło. I to trzeba było sprowadzić z Warszawy. Odwieczne pyły, których spokoju nic nie nadwerężało oddawna, ustąpić musiały nawet z takich miejsc, gdzie bezpiecznie spały od lat wielu.
Chociaż książe dnia bytności oznaczyć nie chciał, żądając, aby go jako kuzyna, wcale nie przyjmowano, przekupieni dworscy jego dali znać zawczasu. Stary Podkomorzy miał więc czas ubrać się, wdziać buty aksamitne i czekać kuzyna, nie w sypialni, ale w bawialni, dokąd mu fotel jego zatoczono. Niezwykły ruch, trochę niepokoju tak jakoś nań wpłynęły, że nieco odżył i sił w sobie uczuł więcej niż zwykle. Wcześnie też przygotował się co ma mówić i jak ciotecznego przyjmować; wszystko było pod bronią we dworze, gdy poprzedzana przez dwu konnych, kareta poszóstna przed ganek się zatoczyła. Tu już stał pan Szczepan atentując, a w progu pokoju sama pani. Podkomorzy z pomocą Izabelki, stojącej przy nim, dźwigał się z fotelu, aby przyjąć pana brata uroczyście.
Jakże się zdziwił, gdy ten, starszy od niego o półtora roku, wbiegł żywo i żwawo, fertycznie prawie, a choć twarz miał jak pieczone jabłko pokrajaną zmarszczkami, widać było po nim, że nawet młodego chciał udawać.
We francuzkim stroju świeżym i modnym, cały połyskujący od haftów, pachnący od woni, cudzoziemskiego coś mając w ruchach i postawie — gdy stanął przed p. Podkomorzym, ten oczom swym ledwie chciał wierzyć. Rzucili się sobie w objęcia bardzo serdecznie, i p. Kazimierz się jak bóbr spłakał. Wszystko tedy przybyły niezmiernie admirować począł, od panny Izabelli począwszy, którą obsypał komplementami, a ta rumieniła się a paliła jakby ją zlewał ukropem.
Z kolei ręce jej i pani Szczepanowej okryte zostały pocałunkami. Uścisnął p. Szczepana. Unosił się nad rezydencyą, nad wdziękiem okolicy; zazdrościł wieśniakom szczęśliwym ich swobody i rozkoszy idyllicznych, jakich zażywali — słowem, magnat był uprzejmym, miłym, słodkim na podziw.
Przy tem usposobieniu szło jak z płatka wszystko — dobrem było, doskonałem, przedziwnem cokolwiek podawano, — rozumnem i dowcipnem, co mówiono. Każde słowo starego Podkomorzego okrywał dygnitarz oklaskami, wynosząc jego rozum statysty i jasne rzeczy pojęcie. Panie zostały oczarowane, pan Szczepan się zachwycał. Zdawało się niezmiernie trudnem przyjęcie to, a okazało się tak łatwem, iż wszyscy dlań czuli wdzięczność. Podobał się tą popularnością swą, a pani Szczepanowa szczególniej wdzięczną mu była, że przy obiedzie jadł dobrze, z apetytem, i gęby nie ściągał.
Oświadczył zaraz, że dla rozpatrzenia się w dobrach, których oddawna nie widział i interesów się ich nie dotykał, zmuszonym będzie zabawić parę tygodni w okolicy — i — jeśli Podkomorstwo pozwolą, chce ich bez żadnej ceremonii czasem karyoleczką na chwilę odwiedzić.
Stary Podkomorzy dziękował za tę łaskę, wszyscy oświadczali swą szczęśliwość. Rozmowa utrzymywana przez księcia z wielką sztuką i łatwością, nie szła ale płynęła strumieniem przezroczystym, pełnym blasków i perełek. Podkomorzy stary słuchał, porwany wymową kuzyna i śmiał się do łez. Pani Szczepanowej niektóre z anegdot i dowcipów, wydały się wprawdzie trochę zbyt ostremi — przy p. Izabelli, lecz musiała je przyjąć za dobre, boć widocznie na wielkim świecie zwyczajem było zapewne, mówić tak swobodnie — a moda jest królową i prawodawczynią. Do późnego wieczora trwały te odwiedziny, i nic a nic, do ostatniej chwili nie trafiło się, coby je zatruło lub zamgliło. Szło doskonale, tak że, gdyby nawet Czuryło był na miejscu i kierował wszystkiem, lepiejby to wypaść nie mogło. Gdy poszóstna kareta dygnitarza odtoczyła się od ganku, a znużony nieco Podkomorzy pod ręce się do swojego pokoju prowadzić kazał, za którym tęsknił, uśmiechając się szedł i lekko mu było na sercu.
Do odchodzącego już przypadła synowa, całując go w rękę i szepcząc:
— A widzi, kochany ojciec, że się nam i bez Czuryły udało!
Niestety — w tej chwili właśnie może, niedostatek powiernika najmocniej czuć się dawał Podkomorzemu, który tysiące myśli i postrzeżeń, byłby mógł mu przelać w swobodnej rozmowie. Westchnął za Czuryłą.
Dla państwa Szczepanowstwa została troska o następne odwiedziny, jeśliby dygnitarz, dotrzymując słowa, istotnie miał ich incognito nawiedzać.
Strukczaszyc zwykle, gdy się absentował, niebawił długo; tym razem go nie było.
Stary niemal codzień zrana się budząc, gdy Jarmużka przychodził otwierać okiennice, pytał go regularnie.
— Nie słyszałeś? nie wrócił tam Czuryło?
I otrzymywał odpowiedź:
— Niema, panie.
W dzień, po kilka razy powtarzało się toż samo pytanie i odpowiedź taż sama, z tą różnicą, że stary coraz mocniej się niecierpliwił, a nawet trochę go klął; nie straszniej jednak, tylko, wedle swojego zwyczaju: — Bodaj go kaczki deptały.
Czasem mu na myśl przychodziło, że się Strukczaszycowi co złego stać mogło — i wzdychał.
Dygnitarz tymczasem przez czas jakiś niedawszy znaku życia, dotrzymał słowa jednego poobiedzia, i przybył karyolką, parą końmi, z jednym służącym. Ponieważ się go już wcale nie spodziewano, zastał panią Szczepanową nieubraną, a pannę Izabellę w negliżu takim, że się pokazać nie mogła. Szczepan był w polu; stary Podkomorzy drzemał w krześle, okryty tylko letnim chałatem. W pierwszej chwili stał się rozruch we dworze, niedoopisania.
Wpuszczono dygnitarza do salonu, gdzie nikogo nie było, chłopca bez czapki wsadzono na konia bez uzdy, oklep, aby biegł szukać p. Szczepana; pani Szczepanowej, która się chciała usznurować, gorset pękał z pośpiechu. Staruszek Jarmużce zadysponował już letni kontusz wojewódzki, gdy, nim zdążył go włożyć, książe się zjawił sam w jego pokoju. Podbiegł do starego, zaklinając go, aby pozostał jak był, i aby z nim, jako z krewnym żadnych ceremonij nie czyniono. Podkomorzy zapomniał w tej chwili, jaki nieład mogła mu ta wizyta zrobić, wśród jego rupieci; kazał podać krzesło z salki, posadził gościa i tu poufale rozpoczęła się rozmowa.
Książe był w złotym humorze, choć z rozmowy nie można było odgadnąć, co go tak uszczęśliwiało, gdyż, jak sam mówił, w dobrach zastał nieład największy, szkody ogromne, pozaciągane długi, nadużycia krzyczące i niemal ruinę. Ale — z tą lekkomyślnością pańską, do jakiej u nas wszyscy nawykli, wcale się nie zdawał o to troszczyć, spodziewając się wszystkiemu zaradzić. Podkomorzy od bardzo dawnego czasu nie będąc z ciotecznym w stosunkach żadnych, o rodzinie jego nie wiedział nic, a i pytać nie śmiał, bo zdala dochodziły go różne głuche wieści, które się dawały domyślać, że książe nie był bardzo szczęśliwym w domowem pożyciu. Jednakże, gdy się rozhowor przedłużał, bo p. Szczepanowa ciągle się jeszcze sznurowała, a młody Podkomorzy z pola nie przybywał, — sam książe naprowadził gawędę, na stosunki swe familijne.
— Ty, mój kochany bracie — bo tak nazywał Podkomorzego, naprzemiany go tytułując kuzynem też, ty, kochany p. Kazimierzu, przynajmniej szczęśliwym jesteś z dziećmi, masz syna ożenionego, cieszysz się wnukami, a ja....
Podkomorzy zmilczał; książe głową potrząsał.
— Córce się mojej nieszczęści — dodał — za trzecim mężem, a i ten nic po tem.
Nie było się co dopytywać; książe sam po przestanku, urywanemi słowy dodał:
— Już to i nie bez jej własnej winy.... Nadto zawsze była dobrą i łatwowierną, miałem też z nią kłopotu niemało. Ale o tem, lepiej nie mówić.
Jakoż znowu się urwało: pan Podkomorzy nadto miał delikatności, ażeby się wdzierać w zaufanie księcia, który ledwie wspomniawszy córkę, posmutniał widocznie.
Znowu tedy wrócono do interesów majątkowych, i tu — niezmiernie draźliwego punktu dotknął książe, który poniekąd całą jego teraźniejszą dla rodziny i czułość i obie wizyty tłómaczył. Przyznał się, że go tu insperate, zaskoczyły okoliczności cale nieprzewidziane, i — gdzie się spodziewał znaleźć fundusze, trafił na długi niecierpiące zwłoki. Szło o to czyby gdzie nie można dostać paru tysięcy dukatów. Stosowało się to widocznie do szkatułki Podkomorzego, która w okolicy uchodziła za zasobną. W samej istocie p. Kazimierz nigdy nie był bez zapasu, lecz z zasady wolał zawsze pożyczyć szlachcicowi, nawet niezamożnemu, niż wielkiemu panu. Tu zaś zachodziła i ta jeszcze okoliczność, iż cioteczny biorąc na świstek, wcaleby się potem ani z kapitałem, ni z procentem nie śpieszył. Podkomorzy był i dobrym i uczynnym, lecz, sam oszczędny i rządny, znał nieład, jaki panował w interesach magnatów. Musiał więc dyssymulować, choć go to wiele kosztowało.
Złożył ręce pobrzękłe, i wyraz twarzy przybrał mocno strapiony.
— A! mój książe — zawołał — jakaż to dla mnie boleść i szkoda! Nie dalej temu jak sześć tygodni, ostatni kapitalik oddaliśmy wojewodzie zastawem na Żuki. Nie mam w całym domu, tylko to, co już nieporuszone, zapieczętowane leży na pogrzeb mój.
Książę kwaśną zrobił minę.
— Jednakże — dorzucił Podkomorzy — chcę ci służyć z duszy, niech-no Szczepan przyjedzie, będziemy szukać w okolicy; może szlachcica jakiego groszowitego znajdziemy, bo to u nas, nawet po zaściankach nie nowina.
Księciu to już daleko mniej było dogodnem mieć do czynienia ze szlachcicem, któryby zaraz hypoteki żądał, do akt się ze skryptem wniósł i nudził o oddanie w terminie — jednak — serdecznie dziękował. Humor dobry na tem przejściu mocno szwankował, i choć Podkomorzy wysilał się na zabawianie, choć tuż przybyła, już usznurowana p. Szczepanowa, a zanią wkrótce i mąż, choć otoczono nadzwyczajną uprzejmością dostojnego gościa — już dawna wesołość jego nie powróciła. Silił się na nią i nie mógł zdobyć. Zdaje się, że napewno już tak rachował na Podkomorzego, jakby owe dwa tysiące miał w kieszeni. Wyprowadzono gościa do salonu, gdzie wspaniały zjawił się podwieczorek, lecz ledwie co chciał wziąć do ust. Podkomorzy, z pomocą dwu sług zwlókł się tu za nim, zasiadł, chciał zatrzymać do wieczerzy; książe się jednak wyrwał, dziękując za nią.
Po wyjeździe jego, konferencyę odbywszy ze Szczepanem poufną, stary posłał nazajutrz syna razem do zamożnego, znanego sobie szlachcica Kołłupajły, czyby pieniędzy nie dał, i do księcia — jeśliby się udało, z nastręczeniem tej pożyczki.
Kołłupajło był sknera i weredyk kwaśny. „Chce Podkomorzy — rzekł — to mu, mopanku, dam, — i nie dwa, cztery tysiące — na rękodajny prosty skrypt, a księciu jegomości, peh! peh! wiedzą sąsiedzi jak mitra siedzi, chyba na zastaw.... Aut, aut. W żadne skrypty się z nim nie wdam. Na przeszły św. Jerzy w Wilnie nikomu nie zapłacili procentu.... Ludzie na nich płaczą.“
Ponieważ Podkomorzy synowi dał instrukcyę stosowną, że poręki za księcia, dla nieuwłaczania jego honorowi, dawać nie może — pojechał p. Szczepan, stręcząc tylko Kołłupajłę na zastaw.
Przybywszy do rezydencyi, p. Szczepan najprzód nie rychło został dopuszczonym, a to — jak się później okazało, z powodu, że stary dygnitarz, przyjmował właśnie jakąś damę, która przyjechała z Warszawy — a tej ksiaże panu Szczepanowi prezentować nie chciał. Książe był wielce muzykalny, a pani ta, miała głos bardzo piękny, lecz, — ludzie złośliwi, mogli starego pana posądzać. Musiał więc się z tem taić, że muzyką nawet w podróży się zajmował. Gdy nareszcie, wpuszczono pana Stefana, książe go przyjął strasznie sztywnie i zimno. Wspomnienie kapitału i Kołłupajły, nie naprawiło humoru, nie wypadało mu, jak mówił, dóbr zastawiać, gdy sknera, kutwa szlachcic wiary w nim nie miał. Poddawał jednak myśl tę kuzynowi, aby sam pożyczył u Kołłupajły i jemu tem wygodził. Pan Szczepan oświadczył, iż się z tem do ojca odnieść musi. Nie proszono go nawet na obiad, czemu także pewnie owa muzyka potajemnie kultywowana stanęła na przeszkodzie.
Za powrotem syna, Podkomorzy do namysłu wziął sprawę. Radby był kuzynowi dopomódz, a nie bardzo się chciał sam zaszargać. Cmokał długo i odłożył to do jutra.
Wieczorem nadszedł ks. Woroszyło, tylko w celu zabawienia staruszka, do jego pokoju, bo czuł że mu tam Czuryły brak być musi.
Przed nim, jak przed Strukczaszycem, Podkomorzy wszystko zpod serca, i co miał na wątrobie, gotów był wygadać; nie miał dlań żadnych a żadnych tajemnic.... Wyspowiadał więc mu się natychmiast z żądania księcia, z kłopotu, w jakim był, i z warunków, jakie ten twardy Kołłupajło podawał. Ksiądz milczał długo, głową tylko potrząsając.
— Mój panie Podkomorzy — rzekł wreszcie — gdybyś miał do wyrzucenia parę tysięcy dukatów, jużbym ci prędzej życzył je ubogim dać, niż takiemu co je jutro, z pozwoleniem, marnie wyrzuci za okno. Książe tyle już stracił, tak się, słyszę, w interesach zaplątał, że go chyba Pan Bóg sukcessyą jaką salwować może. Pan go nie uratujesz. Jutro poczuwszy grosz, pryśnie ztąd. Stary jest, a zły z siebie przykład daje.
— A to jak? — zapytał Podkomorzy.
— Całemu to światu wiadomo, że przybyła tu za nim ta włoska śpiewaczka, która mu trele i gorgi wywodzi.
Podkomorzy się cały wstrząsł. — A! nie może to być, to potwarz, półtora roku starszy odemnie! Czy sfiksował!
— Być może iż nie jest przy prawych zmysłach — dodał ks. Woroszyło — a no, niech to między nami zostanie.
Strasznie się p. Kazimierz włoszką tą zmartwił, pluł, mruczał, i spluwał znowu i ręką bił o krzesło, rady sobie dać niemogąc.
— Mój księżuniu — rzekł wreszcie — tylko o tem — nikomu. Któż to może wiedzieć? Lepiej tego nie znać i o tem nie mówić.
— Nawet przed Szczepanem o tem nie mówcie.