<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwór w Kurzeliszkach, jak ja go za owych czasów pamiętam, bo dziś się to tam prawie po nowomodnemu zmienić musiało, jeszcze bardzo stare czasy a obyczaje przypominał. Mingajłowie byli zamożni bardzo, wsi do nich należało kilka, więc rezydencya dawna, choć bez żadnego lustru i wspaniałości, zaraz na oko się poważnie prezentowała. Dom mieszkalny na pagórku stał, frontem ku rzeczułce zwrócony, która nieopodal za gościńcem płynęła. Strumień-to raczej był, ale zawsze pełen, zwali go tam Szczarką; dalej dwa stawy żywił i młynów dwa rocznych, a że między pagórkami się trzymał, na wiosnę mało szkody czynił.
Do dworu przybudowywali zdawiendawna, każdy jak mu było dogodnie, więc tam teraźniejszej architektury, pożal się Boże, było szukać — ale wygoda była. Środek, najstarszy, trochę był w ziemię zapadł, przybudówki nad nim górowały, okna sobie patrzały wedle fantazyi, ganków, — słupków, schodków było coniemiara. Ja tam niewiem dziś — ale podczas mi się to piękne wydawało — i — porównawszy do innych szlacheckich dworków, nawet okazałe. Na tej górce, gdzie niegdyś Czuryłę postawiono, tylko latem było można wymieszkać. Dach wysoki służył na składy, na spiżarnie, na wieszanie bielizny, a choć tego broniono, myślę, że i gołębie sobie pod nim mieszkać dozwalały. Tuż stajnie były obszerne i wozownie na prawo, na lewo kuchnie i oficyny. Trochę w głąb’ stał sernik z lamusem. Wszystko to ogrodzone było porządnie, mocno, i utrzymywane czysto.
Ale, że nie bez tego, ażeby się w dziedziniec gęś, kura, albo i co czworonogiego nie werwało, a kwiaty lubiono, — pod oknami płotek brzozowy ubezpieczał malwy, ostróżki różnokolorowe.
W ganku wielkim, bo ich było kilka, na grubych słupach drewnianych opartym, młody Podkomorzy, zaprowadził był jedną rzecz nową, której się całe sąsiedztwo dziwowało i z niej korzystało. Tu z Warszawy pono, albo i z Wrocławia, sprowadzone, wisiało barometrum, które wskazywało przemiany wszystkie, a obok termometrum, w którym czerwony płyn był jakiś, ciepło i zimno na stopnie mierzył — co było w owych czasach po wsiach rzadkością wielką i rzeczą pewnie kosztowną, acz się tego później namnożyło. Ekonom tu z wieczora przychodził i miarkował z żywego srebra na co się zanosiło.
Pamiętam, że mniej on w to wierzył, i trzymał u siebie w słoju pijawki, które też naprzód mirifice wiedziały co się święciło — przecież i barometrum miało swoich wyznawców.
Podkomorzy młody, choć przy dawnym obyczaju bardzo stał, ale gdy co pożytecznego na świecie wyinwentowano, wnet się o to kusił. Drudzy mu to za złe mieli, bo to pieniędzy często kosztowało siła, a potem się nie na wiele przydało — ale jego to bawiło. Gdy się goście zjechali, nieraz koło barometrum stawano, cudując się co za rzecz; śmieli się drudzy, przecież ono nieraz siano ocaliło i kopy od porośnięcia.
We środku to się tam bodaj długie czasy na sprzęt domowy składały. Nie był on wytworny. Żyliśmy zdawiendawna wszyscy jak na popasie we własnym domu, granice stały otworem, fortec a zamków mało było, wojska na obronę często nie pośpieszyliśmy zebrać w porę, bo trzeba było sejm zwoływać i prosić o podatek, więc gdy pan Hetman z własnej szkatuły, bywało i zastawiwszy się, nie zwerbował pułków, wpadł Tatarzyn, Kozak, wchodził Szwed i gospodarzył, palił a brał co chciał. Nie stroiliśmy więc domów bogato, bo to były gdyby namioty w obozowisku, i to jeszcze nieobronne. Bogactwa ruchome być musiały. Nawet po królewskich dworach na Litwie, nad piece kachlowe, proste stoły i ławy, nikt nic nie znalazł. Co sto lat, albo częściej szedł dwór w perzynę; a uciekać z niego w lasy nie było nowiną. Sprzęt więc skromnym musiał być, by go nie żal było rzucić, a łatwo się na drugi zebrać. Tak i tu też osobliwa prostota panowała, przy wielkiej zamożności.
Stoły, stołki, ławy niepokaźne, a no kobierce, makaty, srebro i mała ruchomość piękna była.
Podkomorzy stary w czystości się wielce kochał, do której mu ludzi zrazu było bardzo trudno nałożyć, bo u nas to niepraktykowana rzecz była, w powszedni dzień a po kątach i w świątki, żeby było czysto. Jak raz jednak poszło to w przyzwyczajenie, potem już się trzymało. Z ganku była sień przestronna o dwu kominach, gdzie jesienną i zimowa porą, ludzie z gośćmi przybyli mieli przytułek i ogrzanie. Tu się ich na ławach choćby pół kopy mogło usadowić.
Więc w lewo szło się do izby wielkiej gościnnej, gdzie, co dom miał lepszego, stało. Zegar i szafy gdańskie, sprzęt z Kolbuszowa, na kominie szklanne i srebrne puhary, w kącie szpinecik. Na ścianach wizerunek Chrystusa ukazującego bok skrwawiony i rozdarty, pod którym stał napis:

Któryś za nas cierpiał rany,
Jezu Chryste, zmiłuj się nad namy.

Dalej, Matka Boska Bolesna. Z dawnych czasów mieściła się malowana śmierć Chodkiewicza, choć nie wyśmienicie, a no dla pamięci szacowna, i parę sztychów z wyprawy Sobieskiego króla Jana, pamiętam nakoniec, Turków pod nogami gniotącego, na którego miło było spojrzeć — bo mu z oblicza mówiło — kość z kości naszych.. A Podkomorzy, gdy się zgadało o tem, zawsze z uśmiechem dodawał:
— A no — prawda, kość z kości, bo u Marysieńki był pod pantoflem, jak my wszyscy u naszych.
Ale to była facecya, dla dobrego humoru.
Z tej izby dużej mniejsze szły: jejmości, potem Podkomorzego, sypialny obojga i apteczka, alkierze, zakomórki różne. Naprzeciw była jadalnia wielka, choć tam niezawsze stół zastawiano, a zimą, gdy w sieniach było chłodno, w mniejszym pokoju się rodzina mieściła. Tam też naprzeciwko i kawiarnia i fraucymer, i jeden czy dwa były pokoje gościnne. Oprócz tego z drugiego ganku i od tyłów wchodziło się do przybudówek. Miejsca było dosyć i dla domowych i dla gości, gdy ich Bóg dał i na przechowanie różności. Potrzebowano go też na przysposobienie wszelkich zapasów domowych, bo dwór na wsi musiał być, jak twierdza, zaopatrzony na długie czasy. Trafiało się, że insperate sypnęli się goście, i to tacy, co nie na dzień ani na dwa zdaleka ciągnęli, nie godziło się aby czego doma zabrakło, musiało wszystko być. Surowe się kupiło w mieście, albo spławiło z Gdańska, a przyprawiane i adaptowane do smaku naszego, robić się musiało w domu.
Lada spiżareńką i apteczką dom się naówczas nie obszedł. Dwadzieścia i trzydzieści osób przez kilkanaście dni napoić i nakarmić, tak, by sobie wstydu nie zrobić i tego, co się dało pierwszego dnia, nazajutrz nie pokazać — niemałą było troską. Z miasta wówczas małoco gotowego szło.
Stary Podkomorzy, zostawszy u syna na gracyi, jak powiadał, dawny swój pokój obszerny sobie zatrzymał, ale wnijście do niego zrobiono od tyłu, antykamerę mu dodawszy dla sługi i chłopca, i skład na rzeczy.
U Podkomorzego, w jego izbie, zacisznej, ciepłej, nieco przyciemnej, było wszystkiego pełno. Ponieważ staruszek mało się mógł ruszać, a chciał mieć to, co lubił i czego potrzebował, na oczach i pod ręką, — pokój, choć obszerny, zastawiony był i zarzucony, kąty i ściany pozakrywane. Wielu rzeczy, niemogąc już ich używać wcale, jednak się nie pozbywał, zawsze w tej nadziei, że może kiedyś nogi mu odejdą i jeszcze porzeźwieje. Więc na kołkach, nietykana oddawna, wisiała broń myśliwska, torby i rogi, w które już zadąćby nie miał siły. Stały szable po kątach, których nie mógł przypasać; były różne przybory podróżne, acz już się i za próg nawet by był bez pomocy ludzkiej nie wybrał. Gdy mu kto co ruszyć chciał — mówił:
— Niech to sobie leży, jeszcze się to przydać może.
Muzeum to było p. Podkomorzego, przez całe życie zbierane, a niemal do każdego sprzętu przywiązaną miał anegdotkę o pochodzeniu jego, nabyciu, wartości i znaczeniu. Między innemi stało na koziołku drewnianym, pokryte płótnem paradne siodło, blachami srebrnemi obite, ze strzemionami tureckiemi, z rzędem turkusami sadzonym, które do dziada należało, a bodaj pod Wiedniem służyło. Gdy gość nowy przybył, a zgadało się o siodłach i siądzeniach na konia, wnet Jarmuszka chłopak przychodził, okrycie zdejmował i siodło się prezentowało, a stary, nie wstając z krzesła, historyą jego prawił.
Takich pamiątek było mnóstwo, rozłożonych tu i ówdzie. Nad łóżkiem na blasze złoconej wisiał stary obraz Matki Bozkiej, z gromnicą, co bodaj kilku pokoleniom służyła, bo mocno była nadpaloną, oraz z palmą wielkanocną. Szabli kilka, gąsiorków, augustówek, razem ze starym ogromnym koncerzem spoczywało w kącie. Szafa też pełna była wszelkiego zabytku, a biurko, od którego kluczyk zawsze na jedwabnym sznurku na szyi nosił stary, zawierało cenniejsze papiery i precyoza. Niekiedy, gdy był w dobrem usposobieniu, a chciał się przed kim pochwalić, otwierało się i owo biurko i potajemniki, dobywały się sygnety, spinki, guzy złote i najsławniejsza ze wszystkich pamiątek, stara kita wspaniała od kołpaka, cała z rubinów złożona, z ogromnym okrągło szlifowanym guzem, którą z nim razem Podkomorzy na parę tysięcy czerwonych złotych cenił.
Obok tego były znowu rzeczy niemające żadnej wartości, łachmany i rupiecie z różnych epok życia. Kontusz posiekany na sejmiku, gdy Podkomorzy jeszcze młodym był chłopcem, czapka przestrzelona, skóra niedźwiedzia, który go pokaleczył nim został dobity i t. p. Trudno było się przecisnąć pomiędzy sepetami, skórą cielęcia morskiego obijanemi, i drewnianemi skrzyniami kowanemi i pudłami wszelkiego rodzaju. Gniewał się Podkomorzy, gdy mu kto doradzał, aby to gdzieindziej postawić kazał. Dodawszy dzbanki, flaszki, kufle, różne lekarstwa stojące po oknach i przy piecu, szkandele i wszelkie naczynia nieruszającemu się prawie starcowi potrzebne, — nieznajomego człowieka w tej ciasnocie trudno było przyjmować. Czuryło tu się już tak znał dobrze, iż i pociemku mógł przejść, nic niepotrąciwszy. Podkomorzy na najmniejszy brzęk i wstrząśnienie niezmiernie był drażliwy i wołał zaraz:
— Otóż masz — już djabli wzięli! Niepokoiło go, aby czegoś z tych drogocennych zbiorów nie utracił. Synowi oddał majętność i wszystko, co miał, ale tknąć tych swych skarbów nie dopuszczał. Pod koniec życia Mingajło mało się co już z tego pokoju ruszał, najczęściej mu tu i jego obiad i rumianek i kawę przynoszono.
Jednakże we dnie uroczyste, miał sobie za obowiązek ubrać się — i razem zasiąść z synem, synową i wnukami. Brał conajlepsze suknie, wdziewał buty aksamitne, opasywał się pasem sutym i kazał się prowadzić do sali. Tych dni jednak mało w roku bywało: wigilia Bożego Narodzenia, Nowy Rok, Wielko-czwartkowa wieczerza, Wielkanoc, imieniny synowej i syna. W lecie go na ganek od ogrodu w ciepłe dnie wynoszono. Czasem, gdy nogi odeszły, o dwóch kijach przechadzać się próbował, lecz nie długo, potniał bowiem z wysilenia, sam się chcąc utrzymać na nogach.
Czuryło starzejącemu się Podkomorzemu teraz potrzebniejszy był, niż kiedykolwiek; a choć młody równie go lubił, radził się i używał, choć go i pani wielce ceniła i wnuki kochały, a były z nim poufale i serdecznie — starzec się bez niego prawie, można rzec, obejść nie mógł.
Zaledwie odszedł Strukczaszyc, już Podkomorzy na Jarmuszkę, chłopca, który nigdy się nie oddalał z przedpokoju — dzwonił, a wołał i posyłał za Czuryłą.
Okazywało się, gdy przyszedł, że mu zapomniał czegoś dopowiedzieć — o coś się go zapytać, albo go prosić, aby gdzie dotarł.
Staruszek bowiem, choć się wcale do gospodarstwa nie wdawał urzędownie, miał tę imaginacyę, że ono bez niego szło gorzej, i że nie zawadziło, gdy coś przypomniał. Dozwalano mu tej satysfakcyi, iż ze swego fotelu rady i dyspozycye przesyłał, które niby spełniano.
Syn Podkomorzego i jego następca, był, mimo wielkiego do ojca podobieństwa, już człowiekiem świeższego autoramentu, o czem najlepiej owo barometrum świadczyło. Nosił się też po francuzku, choć w domu kapotę z ochotą wdziewał; głowy już nie golił, i włosy długie, piękną twarz jego otaczały. Wieś, chociaż lubił, — nie zaniedbywał też czasem przejechać, odświeżyć się w mieście. Towarzystwa potrzebował, gaduła był wielki i choć się niby trudnił wszystkiem i nie przykrzył sobie pracą — do próżnowania żyłkę miał wielką; oboje z żoną lubili życie wygodne, wesołe i spokojne; dzieci kochali i ludzie byli zacni, ale do walczenia z przeciwnościami niestworzeni. Najmniejszy kłopot głowę im zawracał i życie zatruwał, tak, że nie wiedzieli co począć — i często stary Podkomorzy ze swojego fotela skuteczną służył radą.
Syna się już byli dochowali, chłopaka dorodnego z którym narazie jeszcze nie wiedziano co począć: czy go do wojska dać, czy w życiu obywatelskiem kierować. Córka, panna Izabella, śliczna panienka, trochę flegmatyczna, właśnie też dorastała.
Wśród tej rodziny, postarzały już Czuryło, jakby krewny niemal, bo dla niego żadnych nie mieli tajemnic, życie pędził, można powiedzieć, szczęśliwe.
Od wielu lat jak tu przebywał; niemal przykładu nie było, ażeby albo oni z niego byli nie radzi, lub on na nich miał się żalić. Obchodzono się z nim jak z gościem, chociaż on dobrowolnie chciał być sługą. Jeźli żądano czego od niego, to w taki sposób, że nigdy się obrazić nie mógł.
Deresz ów sławny, dawno już był zdechł, doszedłszy pięknej, jak na konia, starości, bo miał pewnie lat około trzydziestu, gdy jednego ranka znaleziono go w stajni do góry kopytami. Czuryło się spłakał nad nim, i, co mu się należało, dopilnował, aby go z podkowami i skórą, honorowym sposobem pochowano. — Podkomorzy skorzystał z tego wypadku i darował mu źrebaka w czwartym roku, także deresza, chociaż ten się do pierwszego nie umywał. — Szczupakowaty był, chudy, płochliwy i nieotargany jeszcze. Wziął go Czuryło na stajnię zaraz i począł się nim zajmować pilno, tak że do szóstego roku zrobił z niego doskonałego wierzchowca, choć cale innego rodzaju niż był poprzednik. Jeździec wyborny, sam pierwszy nań siadł, ułożył go, ugłaskał i do tego doszedł, że mu cugle na karku położyć mógł, a głosem nim kierował.
I to dlań była najmilsza, jedyna zabawka, gdy się z koniem mógł popisać. Czy to jednostajne a spokojne życie, czy szczęśliwy temperament jakiś, sprawiały — dosyć, że Czuryło wcale prawie nie starzał. Przyszedł do jakiegoś punktu, na którym stał od lat wielu, nie ruszając się. Dziwili się temu wszyscy, po latach kilku znajdując go takim jakim był, i na włos niezmienionym. Nie siwiał, marszczek mu nie przybywało, zębów nie tracił, nie chorował prawie nigdy, trzymał się prosto, wzrok mu nie słabł. Prawda, że się nie pieścił, i ani chłodu ani głodu nie uląkł, ni trudu. W jego oczach postarzał niemal syn Podkomorzego, porosła młodzież. Czuryło zawiędły — wcale lat nie czuł.
Mingajłowie, ojciec i syn, choć ostatniemi czasy na partykularzu żyjąc, z wielkim światem mało mieli styczności, familijne stosunki zachowali znaczne, nietylko przez Puciatów, ale przez dawne małżeństwa, które ich łączyły z Radziwiłłami, Ogińskimi, Sapiehami i Pacami, a przez tych z całą Litwą i Koroną. Syn Podkomorzego starego, pan Szczepan, bywając w Wilnie dla trybunału, w Warszawie dla sejmu, podczas i w Grodnie, gdy alternata na sejm tu przyszła — stare te stosunki poodnawiał i przypomniał. Ojciec nietylko że nie miał nic przeciwko temu, ale radby był dla niego nanowo je zawiązać. Stało się tedy jednego razu, gdy z Grodna wrócił Szczepan, że się z tym chwalił, iż mu książę.... jeden z wysokich dygnitarzy koronnych, przypadający staremu Mingajle ciotecznym, odwiedzić go przyrzekł. Ponieważ jedna z rezydencyj książęcych, do której on rzadko zaglądał, nieopodal była od Kurzeliszek, a właśnie ów pan w tych czasach miał ją odwiedzić — zaczęto więc zaraz przygotowania czynić dla przyjęcia.
Wiedziano, że książe, który znaczną część życia za granicą przebył, do wygódek i pieszczot nawykły był bardzo. Szło o to, aby się dom szlachecki nie powstydził. Nie wstydzono się w nim staroświecczyzny, lecz chciano też pokazać, że i nowe rzeczy a inwencye obce tu nie były. Szczególniej pan Szczepan miał ten punkt honoru.
Dnia tego późno z Grodna powróciwszy, z żoną i córką zaledwie się przywitał (syna w domu nie było) i do starego ojca pośpieszył. Podkomorzy właśnie w swojej izbie z Czuryłą siedział. Stary na fotelu ze stołeczkiem pod nogami, Strukczaszyc na sepecie, gdzie już wyznaczone miał miejsce. Jak tylko zahuczało, a Jarmuszka przyszedł oznajmić, że młody pan przyjechał, już Podkomorzy począł dawać znaki niecierpliwości: czemu nie przychodzi. Aż drzwi się otworzyły i wbiegł p. Szczepan, śpiesząc ucałować rękę ojcowską.
Wstał i Strukczaszyc na powitanie, i radość była wielka, zatem posypały się pytania: Jaka była droga, czy który z koni nie zakulał, czy się koło nie roztrzęsło, co słychać w Grodnie de publicis, z kim się p. Szczepan widział? i t. p.
Na wszystko to szły z kolei zaspakajające odpowiedzi, gdy wkońcu dodał przybyły:
— Wie ojciec, kto się nam tu raczył obiecać do Kurzeliszek?
— Ciekawym?
— Ni mniej więcej, tylko książe.
— A! to dopiero! — zawołał śmiejąc się stary — przypomniała sobie babka, gdy była panną! Dwadzieścia lat o ciotecznym bracie nie myślał, nie napisał, nie nakazał, a tu...
Mrok był w pokoju, inaczejby obaj Mingajłowie spostrzegli, że Strukczaszyc, nazwisko księcia posłyszawszy, aż drgnął, pobladł i machinalnie, jak człowiek zakłopotany, który nie wie co z sobą ma uczynić, odzież na sobie poprawiać i kręcić się począł. Nikt jednak tego nie zauważył, a p. Szczepan mówił dalej:
— Spotkaliśmy się w Grodnie, i nie można być czulszym niż on był dla mnie. Zaklinał się, iż nie z jego winy to poszło, że do nas nie zawitał. — Prawie wszystkie te lata to zagranicą, to dla urzędu musiał siedzieć w Warszawie, że nawet swych dóbr na oczy nie widział.
— Musiał zestarzeć! — wtrącił Podkomorzy.
— Juści nie młody, ale....
— Starszy odemnie! o półtora roku — zawołał staruszek — jakże wygląda?
— Chodzi i rusza się bardzo żwawo — mówił pan Szczepan.
— Chuderlawy był, skrzypiące drzewo, no proszę — ciągnął dalej Podkomorzy. Kiedyż ma być?
— Może nawet bardzo prędko — rzekł Szczepan. W Grodnie jeszcze dla kilku przywilejów, które mu ekspedyować miała kancelarya, pozostał. Ztamtąd wprost do dóbr swych w Słonimskie przyjedzie, tak, że po drodze rozstawne posty dla niego stoją.
— A to gość! to gość! — mówił stary na wpół do siebie — prędzejem się już śmierci niż jego widzieć spodziewał. A jak go tu przyjmować, bo to gagacik!
Pan Szczepan ręką machnął.
— Jejmość moja da sobie rady, a kucharza, gdy trzeba, sprowadzą na ten raz, choć i naszego się nie powstydzimy.
— Ba! nasz! dla nas on dobry, a dla nich — to popsute gęby na pulpetach królewskich, hm.
Zafrasował się widocznie stary.
— Niech ojciec będzie spokojny — dodał Szczepan — już ja w tem.
— A jest-że jeszcze moździerz przynajmniej, słowo daję — odezwał się stary — już niewiem czy go w lamusie znajdą, żeby mu na wiwat dać salwę, bo bez tego nic.
— I moździerz się znajdzie. Jakoś to będzie, powtórnie całując go w rękę, dodał Szczepan — niechno ojciec będzie spokojny.
Staruszek zamilkł frasobliwie. W tem Jarmuszka wszedł niosąc świecę z umbrelką i w progu, wedle obyczaju, odezwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Dawniej ze światłem wchodzący, zawsze z tem pozdrowieniem na próg wstępował.
Odpowiedzieli mu wszyscy. Pan Szczepan do żony pośpieszył, a stary Podkomorzy sam pozostał ze Strukczaszycem.
Chociaż syn go uspakajał, niemniej widać było że stary zatroszczył się o przyjęcie tak dawno niewidzianego ciotecznego. Patrzał oczyma osowiałemi po izbie, nie spojrzawszy nawet na p. Czuryłę, i nie wiedząc, że ten także był zafrasowany, zmięszany jak nigdy. Począł staruszek mruczeć jakby sam do siebie:
— Dobrze im gadać: Jakoś to będzie! Ja tych gagatków znam! Im po szlacheckich dworach wszystko śmierdzi. Poczciwa Szczepanowa nie ma o tem wyobrażenia, jak takiego delikacika przyjmować. A nie podoba mu się w Kurzeliszkach, będzie potem przed całym światem ośmiewał, choćby ciotecznego. Dostać się na ich języki, Panie Boże uchowaj, nie dopuszczaj! Tu podniósł głowę stary i spojrzawszy na Czuryłę, dodał:
— Czuryło mój, kochanie, tyś stary przyjaciel domu, zlituj się, pomóż, aby tam co nie zmalowali. Ja ich znam: zaczną się śpieszyć, głowy potracą, do ostatniej godziny ściągną, łap cap, urwij, podaj; a komu będzie wstyd — to mnie i domowi. Zawszeć to ja niby głową domu.
— A jakbym widział, że coś mi zmalować muszą.
Tu westchnął stary, spodziewał się na pocieszenie, że mu się z dobrem słowem odezwie Czuryło, a ten stał jak słup i milczał, patrząc na świecę.
— Co mówisz? — rzekł Podkomorzy. Strukczaszyc jeszcze nie mówił nic.
— Czuryło? słyszałeś? — powtórzył stary.
Westchnienie głębokie wyrwało się z piersi rezydenta, namyślał się jeszcze, i po dobrej chwili dopiero odezwał się nieśmiało:
— To jest prawdziwie — taki dziwny skład okoliczności, proszę p. Podkomorzego, słowo daję, bardzo mi przykro — począł się jąkać — ale ja właśnie muszę się oddalić!
Stary osłupiał niemal i ręce obie podniósł.
— Czuryło! kochanie! W takiej chwili, ty — opuścić nas — a toć-by było prawdziwe skaranie Boże — słowo daję, to nie może być.
— Właśnie miałem opowiedzieć, panu Podkomorzemu — powtórzył Czuryło nieśmiało, że — nieodzownie, gwałtownie na dni jakie dziesięć jechać muszę.
— Co tobie? dziecko ty moje! co tobie! jechać! Dokąd? Oszalałeś? Teraz, gdy my sobie bez ciebie żadną miarą rady dać nie będziemy mogli! Czuryło, zlituj się!
Strukczaszyc stał jak martwy, nieśmiejąc spojrzeć na Podkomorzego. Staruszek w największem poruszeniu ręce załamywał:
— Ale — to nie może być! to nie może być! powtarzał.
Milczał Czuryło.
— Przed ćwierć godziną — ciągnął dalej Podkomorzy — mowy o wyjeździe nie było, ani słychu. Sameś o polowaniu zagadywał. Zkądże nagle? W tem coś jest.
— Słowo daję p. Podkomorzemu, że wyjechać muszę — odezwał się Strukczaszyc — słowo daję. Pan mnie zna nie od dzisiaj, żem rad służyć mu, i że, gdy mogę, sił dla nich, dobrodziejów moich, nie żałuję, a no — muszę, muszę.
Powtórzył wyraz ten po kilkakroć boleśniej coraz Czuryło, a Podkomorzy jak przybity — zmilczał. Widać na nim było głębokie strapienie. Czuryło znać ujrzawszy to, wziął do serca i zbliżył się na parę kroków do staruszka.
— Niech-że mi pan tego za złe nie bierze, dodał z pokorą.
Stary trząsł się i kiwał w krześle, nic nie mówiąc, przejęty był i niemal wzburzony, prawie gniewny; niekiedy ramionami dźwignął, mruknął coś, zżymnął, ręką o poręcz krzesła bił, sam z sobą rozprawiając i na Czuryłę niepatrząc.
Ten stał ciągle przed nim w błagającej postaci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.