<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O Czuryle odtąd wcale już słychać nie było.
Młody Woroszyło spełnił polecenie proboszcza: napisał z naleganiem i prośbą, aby powracał, malując mu jak go w Kurzeliszkach żałowano, jak po nim tęskniono. Na list nie odebrał żadnej odpowiedzi.
Później już utrapione interesa Wojewodziny, na które ciężko dać było rady, zmusiły go do odezwania się z prośbą o pomoc pieniężną. Nieznany człowiek w parę tygodni przywiózł mu summę żądaną, ale bez listu. Czuryło znaku życia nie dawał.
Na sumieniu go miał Podkomorzy i starał się to odpokutować. Niemożna mu było wspomnieć teraz o ulubionym rezydencie, a gdy przypadkiem imię jego na ustach się znalazło, staruszek się chmurzył, spuszczał oczy i milczał. Na święta Bożego Narodzenia tego roku, zjechała wnuczka z mężem, i była radość wielka w Kurzeliszkach. Stary się ożywił.
Pierwszego dnia zapomniano przestrzedz panią Izabellę, aby nie wspominała o Czuryle, i ta, bawiąc dziadka, odezwała się znienacka:
— Wie dziadunio, kogo ja widziałam?
— A no? nie wiem.
— Czuryłę, przynajmniejbym na to przysięgła, że to on, przecie ja się omylić nie mogłam. Byliśmy z mężem w Kamieńcu, w kościele u Dominikanów; niespodzianie, patrzę, klęczy ktoś i modli się, widzę najwyraźniej — Czuryło. Takem się ucieszyła, chciałam go złapać zaraz po nabożeństwie, ale mi znikł, nie wiem gdzie i jak, bez śladu. Mój mąż latał za nim, dopytywał się i dopytał tylko Piatnickiego, który już był odjechał.
Podkomorzy znowu się spotkawszy z tem nazwiskiem, ręce aż podniósł do góry z podziwu — ale nie chciał mówić nic.
Nierychło zapytał jak wyglądał ten Czuryło, jak tam było koło niego, czy nie zmizerniał; a p. Izabella zaręczyła, że go wcale nie znalazła zmienionym, tylko odrobinę postarzałym.
Znowu tedy odżyła trochę pamięć rezydenta.
Wojewodzina siedziała ciągle u siebie na wsi, przerabiała dom, bawiła się na różne sposoby, zakładała nowy ogród, urządzała polowania, jeździła konno, zwiedzając okolicę. Mąż jej wysiedziawszy napróżno dwa tygodnie, wostatku bilecik do niej posłał, prosząc o posłuchanie pożegnalne, bo był zmuszonym odjechać do Warszawy, a znajdował, że śmiesznemby było wracać niebędąc przyjętym wcale. Wojewodzina dała się wreszcie ubłagać, i przyjęła męża w salonie, na minut dziesięć. Rozmówili się grzecznie po francuzku, przyczem oświadczyła mu, iż żyć z nim nie będzie, ale każde z nich z osobna, bez rozwodu — dalej może swobodnie się jak dotąd poruszać.
— Rozwodu nie potrzebuję, bo głupstwa tego, bym czwarty raz szła za mąż, popełniać nie myślę, a spodziewam się, że i pan o związkach małżeńskich nie marzysz. Siedź więc sobie w Warszawie; ja póki będę mogła wytrwać, zostanę na wsi, lub powlokę się za granicę. Nic od pana nie żądam, o nic nie pytam, do niczego nie zawadzam, nie rozumiem żeby więcej po mnie wymagać można. Jestem najlepszą żoną w świecie.
Wojewoda rachował na ruinę interesów i ofiarował pomoc swą, której nie przyjęto, interesa cudem jakimś poprawiły się. Nawet Hałandzicz, który przepowiadał najokropniejsze następstwa, przyznawał, że takiego człowieka jak ten Woroszyło, drugiego na świecie nie było.
— On, panie, powiadał — on — z próżnego nalewa!
W istocie zastawników poskupywano, większa część wierzycieli była spłacona, a reszta uspokojona o swe należności, przyjęła warunki łagodne. Na gospodarstwo zaglądał pilnie młody plenipotent, i Hałandzicz, choć wzdychał do tych czasów, gdy był tu panem wszechwładnym, — musiał go słuchać, a gorliwie chodzić koło roli i ziarna.
Wojewodzina miała na swe potrzeby i fantazye dosyć pieniędzy, choć niektóre z nich kosztowne bywały, bo czasem po sprawunki najdziwaczniejsze na drugi koniec Europy posyłano, a gdy nadeszły, Wojewodzina już ich nie potrzebowała, i nie chciała na nie patrzeć.
Zawiedli się jednak ci, co się po niej jakiegoś skandalu spodziewali. Bawiła się wszystkiem, a nic tak dalece nie brała do serca. W zapusty postanowiła bal wydać dla sąsiedztwa; poszły zaproszenia do znajomych i nieznanych. Zbiegło się ludzi mnóstwo, szczególniej młodzieży, która mniej więcej słyszała coś o życiu pani tej — o jej stosunku z mężem i marzyła trochę o pochwyceniu serca i majątku. Klucz był na oko bardzo pokaźny — dobra książęce, a dziedziczka wcale nie stara, i, choć się nie starała być piękną, jeszcze nią była. Między innemi, niejaki Wągajło, młodzian wychowany zagranicą, daleki nawet kuzyn nieboszczyka księcia, wkręcił się tytułem pokrewieństwa do domu i począł słodkie oczy obracać ku Wojewodzinie.
Być może, iż ją to w początku bawiło; Wągajło śliczny chłopiec, oszlifowany gładko, zręczny, miły — wkrótce powziął jaknajpiękniejsze nadzieje. Sądził się niezwyciężonym. Wojewodzina puszczała mu cugle śmiejąc się, i nie odbierała złudzeń. Zapraszała go, dawała mu się popisywać z dowcipem, przyjmowała go w różnych porach, tak, że adorator już myślał o rozwodzie. Był prawie pewnym swego.
Tymczasem, gdy się tak karmił nadziejami, nie wiedział wcale, że Wojewodzina ile razy była u pani Szczepanowej, ze śmiechem o jego zalotach opowiadała, jak o komedyi, która jej nudy wiejskie przerywała. Zwała go — swoim nieocenionym Wągajłą. — Czasem chód jego, miny i uśmiechy przedrzeźniała zabawnie.
Jednego wieczora wreszcie, kuzyn przekonany, że stanowcza godzina wybiła — rzucił się do nóg belli z oświadczeniem afektów gorących. Zgóry patrząc na klęczącego, Wojewodzina poczęła się śmiać niemal do rozpuku. Kazała mu otrzeć kolana i usiąść spokojnie na krześle.
Kuzyn miał imię Józefa, a że Książe synowiec króla, to samo imię pieszczone miał przerobione na Pepi — i on też poufale zwanym był podobnie.
— Widzisz, mój Pepi — jak ty nic kobiet nie znasz, i jak najdroższy swój kapitał sercowy źle umieściłeś. Czyż tego nie widzisz, że ja jestem zbankrutowaną zupełnie i oddawna, że we mnie niema iskierki uczucia, a nawet ciekawości.
Nie przeczę, że jesteś ładny chłopak i miły — ale jak się tobie mogło zdawać, żebym ja taka już stara, doświadczona, mogła sobie dobrowolnie kupić taką biedę jak miłość? Mój Pepi! sam miarkuj, jakabym ja była nierozsądna i politowania godna!
Prawda, że się czasem nudzę — ale czy ty-byś mnie długo mógł zabawić? Nie — bo ja się niczem długo nie bawię. Byłbyś zemną, kapryśnicą, najnieszczęśliwszym z ludzi: przez samą litość muszę sobie odmówić tej fantazyi.
Tak, może przez pół godziny, szyderstwem karcąc zuchwałego kuzyna, skończyła Wojewodzina na tem, że się wcale gniewać nie powinien i że może bywać u niej, ale sobie dzieciństwo wybić z głowy.
Potem, ponieważ było późno, a odsadzony galant rad był ze swym wstydem uciekać conajprędzej, zadzwoniła na drzemiącego Wałowicza, kazała ze świecą odprowadzić Wągajłę i dać mu latarnię do domu, bo noc była ciemna.
Sama potem, nielitościwie się śmiejąc, powtórzyła całą historyą przed milczącą panią Szezepanową. Młodzieniec, w kilka dni uciekł z okolicy, tak mu było wstyd i przykro, iż się na śmieszność naraził. Posuwali się tam i inni, ostrożniejsi — lecz cofali zawczasu, zmiarkowawszy co ich czekało.
Stary Podkomorzy od wyjazdu Czuryły, mocniej jeszcze się posunął, podupadł, i prawie się już nie ruszał, tylko z krzesła do łóżka i odwrotnie. Do salonu i gości nie miał ochoty; rozmowa go nużyła. Modlił się, rozpytywał o barometrum, o gospodarstwo i wpadał w ten stan apatyczny, starcom właściwy, który jest pół-snem, pół-czuwaniem — nieustanną drzemką i marzeniem. W dni świąteczne rozbudzał go gwar, wspomnienie dawnych lat; ożywiał się na chwilę, lecz każdy taki wysiłek później go mocniej jeszcze wycieńczał.
Przybycie wnuka, syna pana Szczepana, który rodziców odwiedzał, działało także na dziadunia w początku, ale Ignaś na wieś przyjechawszy, polował, latał, bawił się, przylatywał na momencik i mało go było widać. Tęsknota po Czuryle zawsze się przypominała. W duszy nazywał go czasem — niewdzięcznikiem, a przed księdzem powtarzał:
— Co tam się z tym nieborakiem dzieje? gdzie się on podziewa, Żeby się też nie odezwać i pary nie puścić!
Następnego roku, na św. Kazimierz, gdy się dużo gości zjechało, których Podkomorzy już w swym pokoju pokolei przyjmował, bo-by się nie pomieścili razem wszyscy — przybył i pan Adryan Woroszyło z wesołą bardzo twarzą.
— Mam dla pana Podkomorzego dobrodzieja wiązanie — rzekł — ale nie od siebie.
— A od kogóż?
— Proszę zgadnąć — od starego, bardzo starego przyjaciela.
— Co u licha? Juścić?
Westchnął i nie dokończył Podkomorzy.
— Od Czuryły — dokończył, dobywając coś zawiniętego w papier starannie, Woroszyło. — Nieznajomy człek przywiózł mi to z karteczką, abym na św. Kazimierz sam wręczył p. Podkomorzemu, z życzeniami zdrowia i pomyślności.
— Et! z pozwoleniem, już nie powiem na jakie imię zasłużył — odezwał się, w drżące ręce biorąc pakiecik, stary — lepiejby był zrobił, żeby zamiast wiązania sam się przystawił.
— Ale — cóż mi on mógł przysłać?
Okazało się, że wiązaniem był różaniec jerozolimski, do którego dołączone było świadectwo pochodzenia i poświęcenia u grobu Pańskiego. Podkomorzy całując go, zapłakał. Chodził potem ten dar, oglądany z rąk do rąk, i nadziwować mu się nie mogli wszyscy. Ztąd rozmowa o Czuryle, wspomnienie jego chandr i tajemnic, jakie go otaczały.
— Najlepszy w świecie człowiek, mówił stary do gości — ale że kiedyś coś musiał skrewić i że tam w jego życiu zaszły jakieś dziwne okoliczności — to przecie pewne. Taił się zawsze, znikał, jeździł, coś mu dolegało, coś go piekło, nigdy się z tego, co przeżył, nie wyspowiadał. Dosyć, że to człek był jakiś zmordowany, biedny, kaleka na sercu i duszy, nieuleczony.
Obecny na imieninach ksiądz Woroszyło, niemal tegoż był zdania, ale dodawał, że widział go zawsze pobożnym, przykładnym w życiu, miłosiernym wielce, wstrzemięźliwym we wszystkiem — i jeśli miał za co pokutować — miał też i nadzieję w miłosierdziu Bożem.
Nie mógł się go wychwalić i pan Adryan, który mu już był winien to, że Wojewodzina dożywociem folwark przyległy do Borków dała, a drugiego kupno ułatwiła, rozkładając wypłatę na lat wiele. Mógłby był i więcej powiedzieć coś — ale milczeć musiał.
Sąsiedzi, szczególniej przebiegły Kołłupajło, który imienin nigdy nie mijał — zapewniali, że Czuryło tylko przez amatorstwo pełnił obowiązki rezydenta, bo widziano u niego zawsze pełno pieniędzy. Drudzy temu przeczyli, lecz znajdowały się dowody, iż istotnie je miewał, choć dla siebie z nich nie korzystał.
Cieszyli się wszyscy w Kurzeliszkach choć tem, że Czuryło żył i że o nich pamiętał.
Zwabić go jednak już napowrót w te strony nie było sposobu.
Jedną z osób, co się najpilniej dowiadywały o zagadkowego rezydenta — była księżna. Wałowicz zawsze, jak się zdaje, utrzymywał ją w przekonaniu, że nie był to nikt inny jeno ów Piatnicki. Kilka razy Wojewodzina dopytywała pilnie Woroszyłę o Czuryłę, wiedząc, iż z nim był w stosunkach; pan Adryan jednak umiał tajemnicy dotrzymywać i nie wygadał się nigdy z niczem, oprócz rzeczy ogólnie wszystkim wiadomych.
W domu Podkomorstwa żywe zawsze wspomnienia rezydenta Wojewodzina nieznacznie zbierała. Lecz — jak wszystko na świecie, co znika — tak i człowiek, który na długie lata z oczów schodzi, zaciera się w pamięci. Pamięć ma dużo do czynienia i rzuca po drodze, co nie jest do gospodarstwa życia potrzebnem. — Cóż dziwnego, że i o starym Czuryle zapominano powoli, i że wracał upiorem tylko na chwilę?
Upłynął tak rok, gdy Wałowicz za jakimś interesem pani pojechał do Słonima. Nie było go dni parę, a gdy powrócił, nie miał nic pilniejszego nad oznajmienie Wojewodzinie, iż znowu tego — mniemanego Piatnickiego widział na swe oczy na ulicy, że nieznacznie go śledził, — ale mu znikł potem i już go wyszukać nie było podobna.
Wojewodzina ruszała ramionami; nazwała to przywidzeniem, tak samo jak powieść pani Zubkowej o spotkaniu w Kamieńcu — ale przybywszy do Kurzeliszek, powtórzyła to u Podkomorostwa.
Zrobiło to niezmierne wrażenie, a stary zaklął Szczepana, żeby jechał zaraz sam i starał się dowiedzieć. A nuż go wyszuka?!
Pan Szczepan, który ociężał był teraz i zleniwiał więcej niż dawniej — nie bardzo sobie życzył trzęść się na bryczce — lecz dla ojca gotów był na złamanie karku. Pojechał nazajutrz, oczekiwano nań niecierpliwie.
Jarmużka, nieustannie wysyłany, dowiadywać się czy pan Szczepan nie wrócił — nie rychło oznajmił, iż — przybył nareszcie.
Nie przywiózł jednak nic nad to, iż znajomi żydzi w istocie widzieli tu Czuryłę parę razy. Strzęsiono miasteczko i wszystkie zajezdne domy — pan Szczepan czatował po kościołach, ale rezydent znikł. Pamięć tylko znów odżyła.
— Może on kiedy namyśli się i powróci — mówił Podkomorzy — a już mnie nie zastanie, bo mi czas, bo mnie tam wołają!
Nogi puchły coraz bardziej, i Podkomorzy słabł, aż jesienią, gdy mu się nagle pogorszyło, mimo doktora hetmańskiego, którego sprowadzono, mimo starań i zabiegów, przykładnie przygotowany na śmierć, Bogu ducha oddał. Wspaniały nader pogrzeb sprawiono starcowi, który po sobie pamięć piękną zostawiał. Zjechały wnuki, sproszono obywatelstwo, ściągnęło się duchowieństwo zdaleka.
Tłum był niezmierny przy wyprowadzeniu zwłok i złożeniu ich do grobu. Wojewodzina, jako krewna i obowiązana domowi, który ją przyjaźnie przyjmował, znajdowała się także na żałobnym obrzędzie.
Nieodstępny Wałowicz niósł za nią książki i chustki, bo czas był chłodny. W kościele ciżba była wielka. Wojewodzina czuła nagle, że ją ktoś zlekka, jakby umyślnie, potrącił. Odwróciła się — kamerdyner oczyma wskazywał jej w stronę prawą kościoła. Nie mogła go zrozumieć zrazu.
— Niech pani patrzy, oto on.
— Kto?
— Piatnicki.
Żywo obejrzała się Wojewodzina. W istocie, pod ścianą i bocznym ołtarzem stał w czerni ubrany Czuryło; widzieli go i poznali wszyscy. W chwili gdy Wojewodzina utkwiła w nim wzrok, pobladł, drgnął, byłby może uszedł, lecz w kościele ruszyć się nie było można.
Rezydent osłoniwszy się płaszczem, stać był zmuszony na widoku.
Spostrzegli go i inni zdala, lecz nikt się do niego zbliżyć nie mógł dla ścisku w kościele, a gdy później po spuszczeniu zwłok do grobu, obejrzano się za nim i szukać go poczęto, już go nigdzie znaleźć nie było można.
Wprost z pogrzebu, niezajeżdżając nigdzie, Wojewodzina udała się do domu, nie dając po sobie poznać czy w istocie Czuryło się jej wydał Piatnickim owym, lub obcym. Milcząca siadała do powozu, nieodezwawszy się nawet do starego Wałowicza. Kamerdyner ciekawy był bardzo dowiedzieć się od pani cokolwiek; kilkarazy wieczorem przychodził pod rozmaitemi pozorami; znajdował ją zawsze zadumaną w rogu kanapy, spartą na łokciu i wcale do rozmowy nieusposobioną. Dopiero późno w noc, gdy już do swojego pokoju przechodzić miała, spojrzała na Wałowicza, jakby go dopiero po raz pierwszy zobaczyła, zatrzymała się, i rzekła spokojnie:
— Miałeś słuszność — to on.
— Widzi jaśnie pani — odparł kamerdyner — że ja także oczy mam dobre, choć stare. Po tylu latach, poznałem go odrazu, spotkawszy w ogrodzie. Zmienił się bardzo, ale mu ta twarz, jaką miał — przepraszam, że tak powiem — poczciwa, została.
— Tak — to on był, mój Wałowiczu, wzdychając rzekła Wojewodzina, radabym bardzo wiedzieć co się z nim dzieje. Może jest w potrzebie, w niedostatku, należałoby mu zdaleka w jakikolwiek sposób dopomódz.
Kamerdyner, który nadzwyczaj pilnie śledził wszystko, co się w koło działo, — kiwnął głową:
— Kryje się — to jawna rzecz — rzekł — nieboszczyk Podkomorzy męczył się, żeby o nim dostać języka, i nie mógł. Ja też nie wiem czy mi się to uda, ale jedną drogę wiem.
— Jakąż, proszę cię?
— Był w blizkich stosunkach, rezydując we dworze, z naszym plenipotentem. Jeżeli kto o nim wie, to on.
— Myślisz?
— Tak mi się zdaje.
— Powiedzże Hałandziczowi, aby mi jutro posłał po niego.
Skłonił się Wałowicz, a nazajutrz o południu pan Adryan stawił się na zawołanie. Wojewodzina bardzo go lubiła, choć nie było charakterów na świecie, napozór sprzeczniejszych, nad jej otwarty aż do zuchwalstwa, a jego, pomiarkowania i taktu pełny. Woroszyło też, znając jej wady, ujęty był raczej przymiotami, które w niej odkryć usiłował.
Wojewodzina i teraz nie myślała się wcale taić z powodami, które ją do interesowania się Czuryłą skłaniały. Zgóry zapowiedziała Woroszyle:
— Znałam tego człowieka zamłodu, lubiłam go bardzo, ucierpiał z mojej przyczyny, nie dziw się pan, że mnie on mocno interesuje.
Dla pana Adryana było to wyjaśnieniem, czemu Czuryło tak się gorąco zajmował sprawami majątkowemi Wojewodziny, które mu powierzył. Dawszy jednak słowo, że zachowa tajemnicę, zdradzić jej nie mógł.
— Pan miałeś i masz z nim stosunki — dodała pani Wojewodzina — powiedz mi: co się z nim dzieje?
Zawahał się nieco pełnomocnik, namyślając, ile i co powiedzieć może.
— Dałem słowo Czuryle, że miejsca jego pobytu ani adresu, który mi dał, nikomu nie powiem. Pani więc wymagać po mnie tego nie będzie. Co się tyczy jego sytuacyi, to tylko mogę zaręczyć, że Czuryło zdaje się być w położeniu niezależnem i niczego od nikogo nie potrzebuje.
— Jednakże tak długo był na łasce Podkomorzego? — spytała Wojewodzina.
— Na łasce, nie — odparł Woroszyło — kochał dom, do którego się przywiązał, siedział w nim nic niepotrzebując od państwa Mingajłów.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Jak najpewniejszym — dodał plenipotent, niemogąc dodać, że Czuryło znaczne summy złożył na interesa tej, która o niego teraz dopytywała.
— Cieszę się z tego — rzekła Wojewodzina uspokojona. Byłoby mi przykro pomyśleć, że ten człowiek niema może przytułku i kawałka chleba.
W tej chwili p. Adryan przypomniał sobie historyą tarantowatego konia p. Zubki, o której słyszał od niego, a że do trzymania jej w sekrecie obowiązanym nie był, pośpieszył ją opowiedzieć Wojewodzinie, która z zajęciem słuchała.
— Słuchaj pan — dodała wkońcu — pisujesz do niego, napiszże, iż — go widziałam na pogrzebie, żem go poznała, i że się o niego dopytywałam, a jeśli mogę mu być w czem użyteczną, uczynię to chętnie. Chcę, aby wiedział o tem.
Skłonił się Woroszyło.
Upłynęło potem dosyć czasu, a Wojewodzina napróżno pytała go: czy nie miał jakiej wiadomości; p. Adryan składał się tem, że Czuryło nie pisywał prawie nigdy. W kilka miesięcy dopiero, przybył z podziękowaniem ustnem i zapewnieniem, iż dawny rezydent Podkomorstwa, żadnej pomocy nie potrzebował, znajdując się w dosyć dobrem położeniu.
— I nic więcej? — zapytała Wojewodzina — nic więcej powiedzieć mi nie kazał? nic? nic?
Skłonił się Woroszyło. Wojewodzina ramionami ruszyła, pożegnała go kwaśno i odeszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.