<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Semko |
Podtytuł | (Czasy bezkrólewia po Ludwiku). (Jagiełło i Jadwiga) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Jesienią 1382 roku, w początkach października, mało się jeszcze zbliżanie zimy czuć dawało. Ludzie ztąd różne wyciągali wnioski, twierdzili niektórzy, że mrozy i śniegi przyjdą nierychło. A że i ptactwo nie wszystkie jeszcze ku południowi odleciało, inne też znaki przedłużone ciepło zapowiadały, — na polach się jeszcze wieśniacy z radełkami około roli krzątali i bydełko z owcami szło na paszę, bo trawa zieleniała jakby wiosną — chociaż tak zdrową i posilną jak wiosenna nie była.
Na Wiśle tuż pod Płockiem, rybacy i przekupnie co różny towar spuszczali z wodą, korzystali z wezbranej jesiennym przyborem rzeki. Z wysokiego brzegu, od zamku widzieć było można tu i ówdzie przesuwające się czółna, łodzie i większe statki.
Wieczór nadchodził i słońce jaskrawo ozłacało obłoki, jakby nazajutrz na wiatr zanieść się miało — gdy duża łódź, którą dwóch ludzi pędziło, ukazała się w dali i kołując a zbliżając zwolna ku brzegom, szukała miejsca dla przystani.
Szła ona pod wodę, dwaj powożący, to wiosłami, to długiemi drągami, gdzie dna mogli dostać, pracowali silnie aby się oprzeć prądowi. Znali oni widać dobrze Wisłę swą, wiedzieli gdzie były głębie a mielizny; bo mieniali wiosła i długie żerdzie z wielką pewnością, zawczasu. Ubiór ich wskazywał też, że tutejsi być musieli. Duża ich łódź pełną była niewodów i rybołowskich przyborów, w cebrzyku pluskały złapane płocice i małe szczupaczki. Oprócz dwu przewoźników nie widać było nikogo.
Zblizka dopiero dostrzedz można było, na dnie garść słomy i wiszaru, na nim sukienną pościółkę, a w kącie pod ławą skurczonego coś, szarą osłonionego opończą.
Człek ten w łódce jakby schowany i ukryty, zdawał się spać czy odpoczywać, głowę miał osłoniętą, twarz zakrytą, niewidoczną. Nieporuszał się długo. Ludzie w milczeniu sterujący ku brzegowi, spoglądali nań niekiedy, między sobą coś szepcząc po cichu, jak gdyby budzić go nie chcieli. Nie spał on wszakże i szara opończa, cokolwiek uchylona, dozwalała mu widzieć gdzie się znajdował.
Łódź miała już przybijać nieopodal od zamku, którego mury na górze i krzyż na Tumie widać było, gdy leżący na pokładzie, całkiem opończę odrzucił, głowę uniósł trochę i począł się przygotowywać do wylądowania.
Z pod kapturka który odrzucił, widzieć się dawała blada twarz jego i głowa okryta czapeczką futrem obramowaną z uszami. Wyszarzana suknia spodnia, ciemnej barwy, z sukna grubego, krojem swym zdawała się oznaczać, że podróżny do duchownego należał stanu. Nosili ją naówczas i tacy, co żadnych święceń nie mając, do nich się przysposabiali.
Jeżeli klechą w istocie był leżący w łodzi, to chyba jednym z tych ubogich, wędrownych, którzy sukni księżej używali, aby w niej po dworach, miastach i klasztorach łatwiej znaleść gościnę, włóczyć się i żebrać.
Znajdowało się naówczas klechów nie mało handlujących przepisywanemi modlitewkami, ewangeliami, zaklęciami od chorób — którzy też czytywali błogosławieństwa, święcili domy itp.
Z twarzy naszego wędrowca trudno było czegoś się domyśleć, a nawet wiek jego rozpoznać. Starym niebył, ale i na młodzieniaszka nie wyglądał... Zarostu wcale prawie nie miał, tylko gdzieniegdzie rzadki włos krótki, na tej wyschłej roli biednie porastający. Żółta skóra okrywała mu policzki, jakby nalane i zbrzękłe, a fiziognomia, mimo fałdów co ją pokrywały, więcej wyżyta niż zestarzała — należała do tych, co się z wiekiem zmieniają mało. Dziećmi tacy ludzie wydają się starzy, — podżywszy, zdają się młodzi. Rysy miały babią jakąś miękkość, wyraz dziki, szyderski i nie miły.
Oczu dwoje ciemnych, małych, ostro patrzących, biegających żywo i niespokojnie, — skierowanych teraz na wodę, wlepione w nią nieruchomie, oznaczały, że się zadumał głęboko... Z nałogu poruszały się one, nie widząc nic i do jednego punktu wracały machinalnie.
Ręką jedną sparłszy się na rozpostartej opończy, drugą trzymał na kolanach. Obie one z palcami długiemi, suchemi, wybielałe, nigdy pewno nie pracowały, bo ani skóra na nich zgrubieć, ni opalić się nie miała czasu. Wypieszczone były jak niewieście.
Żółtawa powłoka twarzy okrywała je także. Włos z pod czapeczki wymykający się, nie bujny, jakiejś niepewnej barwy, ciemnawy, w skąpych kosmykach spadał na skroń i szyję.
Z białą tą twarzą i rękami strój się nie zbyt godził, bo był zmięty, wyszarzany i ubogi. Sukno w wielu miejscach barwę postradawszy, świeciło nićmi białawemi. Długie poły sutanny nie okrywały nóg, na których proste buty z mało co zadartemi nosami, bez ozdób i oków, jakie wówczas noszono, zrudziałe były i popękane.
Skórzany pasek obejmował mu biodra, a przy nim z jednej strony lichy, mały mieczyk podróżny w prostéj pochwie ze skóry zbrukanej, z drugiej wisiała tobołka na guzy spięta, jakiej pisarze w podróży zażywali.
Zaczynało już się zciemniać, gdy łódź nosem się wryła w piasek na brzegu, zachwiała się i stanęła. Z tyłu stojący wioślarz ogromnym drągiem wepchnął ją tak na ląd, aby suchą nogą wysiąść z niej było można.
Wstrząśnięcie to nagłe, które myśli podróżnemu przerwało, zmusiło go też zaraz powstać na nogi. Chwycił opończę, otrzepując ją z zielska i słomy, które do niej przylegały, poprawił czapki, ociągnął pas, obejrzał się na dno statku, jakby tam jeszcze szukał czego, i, z ludźmi coś poszeptawszy począł się na brzeg wybierać.
Przewoźnicy spoglądali nań na wpół z poszanowaniem jakiemś, wpół z pewną obawą.
Gdy wstał, okazał się niepoczesną, chuderlawą figurką, której ręce i nogi długie, laskowate, główka śpiczasta na szyi cienkiej osadzona, trochę przygarbione plecy osobliwą powierzchowność nadawały.
Twarz zadumana, rozbudziła się gdy powstał, oczy zaczęły biegać żywiej, ale trudno było znowu odgadnąć czy się z przybycia radował, smucił lub niepokoił niem.
Wyskoczył z łodzi na brzeg dosyć zręcznie, a że zapewne tu nie po raz pierwszy gościł, oczyma rzuciwszy w prawo i lewo, dopatrzył zaraz nieopodal ścieżynę, która pomiędzy płotami dwóch ogrodów pięła się w górę.
Niepotrzebował przewodnika i niełatwo by go tu znalazł w tej porze.
Ogrody stały puste, bo z nich rzepę i inne zieleniny powykopywano, badyle tylko suche, połamane tyczki, powyrywane zielsko się gdzieniegdzie walało.
Dróżyna do rzeki przez rybaków wydeptana, wprost prawie na przedmieście prowadziła, pod murami obwodowemi rozsiadłe.
A że na podzamczu zatrzymywać się nie myślał przychodzień — dostawszy się na górę, między słomą i dranicami kryte chałupy — dalej wązkiemi i krętemi uliczkami musiał przedzierać się dobry kawał, nim do miejskiej dostał się bramy.
Stała ona jeszcze otworem, straży nawet przy niej nie było; tylko co bydło z paszy przypędzili pastusi i w ulicy, która od miejskich wrót do zamku wiodła, widać było jeszcze spóźnione krowy, powolnym krokiem do znajomych sobie domostw dążące... Niektóre u wrót stały i rycząc wpuszczenia się dopominały.
W ulicy oprócz pastuszków, bydła, dziewcząt, które z wiadrami pełnemi przesuwały się z jednych podwórków na drugie — mało widać było ludzi.
Miasto, chociaż grubym murem z basztami obwiedzione, zdala pokaźne, wewnątrz nie bardzo się czysto i ozdobnie przedstawiało... Jesienne kałuże stały w pośrodku drogi, którą wozy poryły głęboko, gdzieniegdzie kupy śmiecia niedaleko od domostw, w części już trawą porosłe, okazywały, że o wywożeniu ich nikt nie myślał, jeżeli deszcze nie sprzątnęły. Bokami tu i owdzie leżały potrzaskane kładki, aby czasu błota suchą nogą z chaty do chaty przebrnąć można.
Dworki ku ulicy zwrócone lub głębiej stojące w podwórkach, płotami od niej oddzielone, z grubych bierwion sosnowych pobudowane, z dachami wysokiemi, wszystkie do siebie podobne, niczem się nie odznaczały od chałup włościańskich, chyba trochę większemi rozmiarami.
Nad niektóremi z nich dym się już podnosił, parując przez nieszczelne pokrycie i szparami wyciskając się do koła.
Mało z nich było gliną polepionych, o cokolwiek czyściejszych lub w dymniki opatrzonych.
Tu i owdzie zamiast ściany domu, wychylał się ogródek z drzewami, na których jeszcze resztka liści pożółkłych się trzymały; — sterczały wrota kryte z furtą lub tyn i ostrokoły... Nad niemi żórawie studnie występowały ciemno malując się na niebie, jeszcze zorzą wieczorną rozjaśnionem.
Życie przy schyłku dnia całe się już do wnętrza domu tuliło, których pouchylane okienniczki światło ognisk i dym czerwony widzieć dawały. — Po nich snuły się cienie niewieście, to w namitkach na głowie, to w wieńcach i kosach.
Podróżny pod chatami się przesuwając, kroczył długo większą ulicą, aż ku rynkowi i targowicy, do której nie doszedłszy, zwrócił na prawo między ciaśniejsze opłotki i ogrody, i tu do wrót wysokich dopadłszy — chwilę się im przypatrywał.
Wiele im podobnych pominął, rozglądał się więc czy nie omylił. Większa brama wjazdowa stała już zaparta, dla pieszych była furta osobna na parę wschodów podniesiona. I tę już podróżny znalazł zamkniętą, tak że do niej kołatać musiał.
Nie rychło kroki w podwórzu słyszeć się dały, zasuwa w furcie podniosła ostrożnie — i otworzono ją, zobaczywszy przychodnia. Stara kobieta w okopconym od dymu zawiciu na głowie, milcząc, skłoniła się nieco gościowi, który żywo ją pominąwszy, szedł ku domowi w głębi stojącemu.
Porządniejszym on był i czyściejszym od innych wielu, okna miał nieco większe i w części zaszklone, a do budynku głównego przytykał rodzaj kuźni, teraz już zamkniętej. W progu domu stał opasły mężczyzna, w opończy i skórzanym pod nią fartuchu, wyglądający ciekawie, kto tak późno się do niego zgłaszał.
Mężczyzna był lat średnich, twarzy rumianej, okrągłej, z brwiami grubemi, z usty szerokiemi, opasły, zażywny i śmiało na świat patrzący, jakby mu na nim dobrze było.
Spostrzegłszy nadchodzącego, uśmiechnął się wesoło, i ręką go witać zaczął, na co gość odpowiedział znakiem porozumienia i nie drożąc się zbytnio, ani powitawszy go nawet, wszedł zaraz do środka.
Izba, do której przez sień się dostali, musiała być gościnną, bo w niej, oprócz stołów, szaf, ław i ogniska, nic więcej nie było. Na policach kilku, na których naczynia różne ustawiono, przeważały miedziane, bo gospodarz z powołania był kotlarzem i sporządzał je do dworów i kościołów. Niektóre z nich całe misterne, wyobrażały dziwaczne zwierzęta z dzióbami i paszczami do nalewania służącemi. — Podłoga była z grubych dylów ułożona, co naówczas prawie się za zbytek uważało, gdyż w większej części domostw tok ubity i piaskiem posypany ją zastępował.
Gdy podróżny wszedł a opasły gospodarz drzwi za nim zamknął, zrzucił z siebie grubą opończę, i jeszcze suchszym a chudszym się wydał w czarnej sutannie, która go okrywała.
Nie przemówiwszy słowa, przeciągnął się, strząsł — i obejrzawszy do koła, dopiero z cicha do gospodarza po niemiecku zaszwargotał.
Z pewnem poszanowaniem obchodził się z nim kotlarz — i nalegać nawet rozmową nie śmiał. Po chwili namysłu zdjął mały kubek z półki, począł go ocierać wiszącym przy nim ręcznikiem, poszedł do alkierza i wyniósł pod pachą beczułkę, z której go napełnił.
— Napijecie się — rzekł — po podróży to zdrowo. — Niech Bóg szczęści... a jak przybyliście, lądem?
Gość ramiona podniósł.
— Gdzież tam, na czółnie, wodą...
— Tem pilniej się rozgrzać potrzeba — bo teraz na wodzie chłód do kości przejmujący.
Przyjął kubek ofiarowany przybyły, ale drugą ręką wskazał na zrzuconą opończę, która go od zimna chroniła.
— Zkąd jedziecie? Wolno zapytać? — zagadnął gospodarz, w oczy patrząc pijącemu.
Zamiast odpowiedzi, klecha pokazał w stronę w którą Wisła płynęła. Rozumieli się widać, bo otyły gospodarz nie pytał więcej, odebrał opróżniony kubek i nalał go po raz wtóry, ale klecha nie pijąc na stole postawił.
Zapach wina mocny rozszedł się po izbie. Gość przystąpił bliżej ku ognisku, które było trochę przygasło. Zacierał ręce, dumał, jakby się gotował do rozmowy, na którą kotlarz czekał niecierpliwie.
— Książe wasz doma? — odezwał się podnosząc głowę.
— Był tych dni około Rawy na łowach — odpowiedział otyły — ale powrócić pewnie musiał, lub tylko co go nie widać.
— Co u was słychać? — bystro spozierając począł klecha.
— Cicho dotąd, nowego tak bardzo niema nic. Młodemu nudno na pustym gnieździe, choć koło niego zawsze kupy ludzi dworują z Mazurów i z Wielkopolski... Po ojcu co się zostało, na sokoły, psy i konie i na druhów się rozeszło... Grosza podobno skąpo — a bez niego życie nie miłe.
— Czemże się on zaprząta?
— Łowami, no, i temi co mu dworują, albo to wy nie wiecie — mówił kotlarz. — Jak go ojciec wychował, takim wyrósł.
Inni książęta, ot, niechaj naprzykład Szlązcy, wyglądają zupełnie jak nasi niemieccy, strojno, gładko, kochają się w sukniach pięknych, w śpiewie, w muzyce, w igrzyskach rycerskich, po kilka języków umieją. Tego ojciec trzymał przy sobie, między grubemi ludźmi, nie puszczał w świat, bał się z niego zrobić niemca, jak powiadał, a wyrosło to na takiego dzikiego szlachcica jak inni, i z niemi też mu najmilsza zabawa...
Prawda, lubi i on wystąpić, ubrać się, ale tak jak tu z wieków bywało...
Ruszył ramionami kotlarz.
— I nie zachciewa mu się to nic więcej nad łowy po lasach? — zapytał gość.
— Kto go wie? — odparł gospodarz. — Z ojca to oni mają, że się na niebezpieczne sprawy porywać nie chcą — a i siły nie potemu. Janusz Czerski szczególniej radby ze wszystkiemi w zgodzie żyć, aby jego w pokoju zostawiono. Gdyby nie to nie ostałyby się Mazury całe, bo nad granicami raz w raz gore.
Klecha głową pokręcał.
— Z tym młodszym, co go tak szlachta bardzo kocha, bo do niej jest podobny, zostać to tak nie może — odezwał się.
— Coś się tu już podobno rusza — dodał ciszej — i jam po to przybył ażeby się dowiedzieć. Słuchaj Pelcz, maszli kogo, poślij pod zamek, aby mi się dopytał czy Semko powrócił z Rawy. Posłuszny kotlarz natychmiast pospieszył do sieni, zawołał głośno, dał rozkaz i bosy chłopak przez schody, na wprost, wyrwał się ku zamkowi. Zciemniało tymczasem dobrze, i stara sługa zabrukana, która wrota otwierała, weszła stół nakryć, a tuż za nią w progu zjawiło się młode dziewczę, dość ładne, z minką bardzo zalotną, przystrojone do gościa, które zobaczywszy kotlarz się zmarszczył. Była to Anchen, córka jego, na którą gorące, pożądliwe oczy skierował klecha, ręką jej śląc powitanie.
Dziewczę się mocno zarumieniło, chciało pozostać, miało ochotę zabawić, ale Pelcz tak się krzywił i zżymał, iż wkrótce odejść musiało.
Tem grzeczniej potem, płacąc za to, kotlarz począł sam posługiwać klesze, gdy mu jedzenie przyniesiono.
— Pożywajcie, co Bóg dał — rzekł do niego — nie wyda się wam smaczną strawa nasza tutejsza, bo tu niema ani z czego, ani komu zwarzyć po ludzku. Póki żyła nieboszczka, wszystko było inaczej, a Anchen do kuchni szkoda.
— O mnie się nie frasujcie — odezwał się zajadając chciwie klecha — mnie wszystko jedno czem się nakarmię, bylem głodny nie był.
Sam nie siadając Pelcz stał przy stole i patrzał, czekał, nalewał, podsuwał — nie rychło ośmielając się na nową rozmowę.
— A u naszych panów co słychać?
Klecha mruczał jedząc.
— Cóż ma być! zawsze jedno. Wojna i wojna, bez niej by życia nie było. Jak niema kogo bić, trzeba — myśleć, żeby się z czego spór zrodził... Gdy goście przyjadą mało ich stołem przyjmować, trzeba, żeby mieli pogan, na którychby zapolowali. Litwa na to dobra, że tam nim się jedna skończy wyprawa, do drugiej zawsze już jest przyczyna.
— O teraźniejszym Mistrzu mówią, że on sam podobno do wypraw nie tak jest skory? — mówił Pelcz.
— Ma on co robić bez tego — ciągnął dalej Klecha — a wyręczyć się jest kim. Wie on lepiej, co mu przystało. Kraj niemały do rządzenia i zagospodarowywania; toż to monarcha niemal jest, taką ma siłę i władzę. Na żołnierzach [i] wodzach mu nie zbywa. Rycerstwo płynie z całego świata, a jakie! to widzieć potrzeba!!
— Ale co ono kosztuje! — syknął Pelcz. Goście to drodzy, karmić ich trzeba, poić i to nie lada czem, a w końcu i obdarzyć po królewsku.
— Nie bójcie się, na wszystko stanie!! — rozśmiał się klecha.
Pelcz dał znak pokornego przyzwolenia, a że kubek stał próżny, nalał go.
— Z Litwą, słyszę — począł znowu — pono do jakiegoś przyjdzie końca. Powiadają, że książęta ich przyciśnięci, chcą się chrzcić wszyscy, a kraj gotowi oddać w opiekę panom naszym. Z Polakami trudniej, bo to już niby chrześcianie są, a z niemi coraz się trzeba o jaki kawał ziemi ujadać.
— Z niemi! — wtrącił klecha. — Eh! pójdzie łatwiej niż z Litwą, byle się Zygmunt Luksemburczyk utrzymał, toć nasz! — a z nim zrobią, co zechcą.
— A jakżeby on znowu miał się nie utrzymać — mówił Pelcz, — siłę ma wielką, Węgrów, Czechów, Niemcy pomogą. Chcą go Polacy czy nie, a będą musieli przyjąć.
Klecha nic na to nie odpowiadając, ocierał już usta, gdy chłopiec zjawił się w progu i nie idąc dalej, zawołał głosem ochrypłym.
— Wrócił Semko.
Wiadomość ta wyjaśniła klesze twarz — chłopiec zniknął.
— Do zamku dziś już nie pora — odezwał się — każcie mi gdzie posłać, choćby kul słomy, abym się przespał do rana.
Opasły Pelcz poszedł żywo do ogniska, zapalił przygotowane łuczywo i niosąc je w ręku, wprowadził podróżnego do sąsiedniego alkierza, pokazując mu łoże już przygotowane, szerokie, wygodne, na którem we dwu przespać się mogli.
— U mnie dla was gospoda zawsze gotowa — rzekł — i dla tych, co od naszych panów przybywają. Napijcie się jeszcze, aby sen przyszedł prędko, kładnijcie z Bogiem i odpoczywajcie.
Miał może ochotę Pelcz dłuższą prowadzić rozmowę z gościem, aby się od niego coś więcej o panach swoich dowiedzieć, ale klecha przeraźliwie ziewał, opończę swą z ławy wziął i zaraz szedł na łoże, na którem się wygodnie do snu umieścił.
Pelcz pozostawszy na nogach, stąpał na palcach ostrożnie, ażeby snu mu nie przerywać.
Nazajutrz ranek przy pogodzie, szronem jesiennym pokrył dachy i powietrze znacznie ochłodło. Ale słońce wschodziło jasne, dzień się obiecywał piękny. O wczesnej godzinie polewka grzana już była dla klechy gotowa, który kamiennym snem całą noc na jednym boku przespawszy, zerwał się, gdy posłyszał krzątającego gospodarza.
Przez podniesione w pierwszej izbie u okien klapy, jasne promienie słońca wpadały.
— Bylem się na zamek nie opóźnił! — zawołał przebudzony — bo książe gotów gdzie wyruszyć na łowy. Dzieńby był stracony.
Pospiesznie się zawinął z umywaniem i polewką, a choć, jak powiadał, do księcia się wybierał, stroju nie odmienił. Taż sama suknia wyszarzana i pomięta służyła mu znowu. Opończę tylko ciężką u gospodarza zostawiwszy, któremu coś szepnął na ucho, choć ranek był chłodny, w sutannie jednej z dworku wyszedł.
Po drodze, wyglądającą przeze drzwi Anchen, pozdrowił od ust całusem i spiesznie ciągnął na zamek, dopóki w ulicę nie wszedł. Tu zwolnił kroku. Oczyma począł rzucać na wszystkie strony, śledząc pilno, co mu się nawinęło — ludzi, wozy, dwory, ruch koło nich, przechodniów i po budach przy oknach siedzących przekupniów.
Nic jego uwagi nie uchodziło, ani konie do wody prowadzone, ani czeladź zamkowa, która się po mieście uwijała; ani nawoływania przejeżdżających zbrojnych..
A choć do kościołów w Tumie i u Benedyktynów na msze właśnie dzwoniono, a suknia jego powinna go tam była naprzód zawrócić, prosto zmierzał ku zamkowi.
Tu, mimo wczesnej godziny, widać było ruch dość żywy i przytomność księcia czuć się dawała. We wrotach stała straż dobrze ale ze staroświecka uzbrojona, w pierwszem podwórzu konie opatrywano, służby i dworaków różnie poodziewanych kręciło się siła.
W drugim dziedzińcu, gdzie stały izby książęce, gawiedzi wszelakiej więcej jeszcze było. Na wchodzącego klechę mało kto zważał, ale on zwolna posuwając się ku głównemu wnijściu oglądał się, stawał i bacznie rozpatrywał.
Tak się dostał do wielkich drzwi otwartych, które z pod słupów do sieni prowadziły. Wielka sień ludzi i gwaru pełną była. Czeladź miejscowa i gościnna zobaczywszy ubogiego klechę, nie zdziwiła mu się, ale go i nie uszanowała.
Była to właśnie godzina rannego obiadu, który wówczas, zaledwie wstawszy pożywano. Zatrzymawszy się tu klecha mógł się napawać wonią niesionych mis, które silnie korzennemi zaprawami czuć było... Do środka go nikt nie prosił, a on też się nie napierał.
Popychano go, na co się nie skarżył, nastawiając uszu i oczu.
Byłby tak może dłużej tu pozostał na przesmyku, gdyby poważny z laską w ręku mężczyzna, wyszedłszy z komnat książęcych, nie zobaczył go, i nie zagadnął.
Był to marszałek książęcy, którego Żebro zwano, jeszcze z czasów starego Ziemowita, będący na dworze. Przystąpił do niego zwolna. Pokornie, z przesadzoną uniżonością pokłonił mu się klecha.
— Jestem skryptorem — rzekł — czasem ksiądz kanclerz dawał mi jaką robotę...
— Jak was zowią? zkąd jesteście? — zapytał Żebro, patrząc na wytartą sutannę.
— Z Poznania jestem, klecha wędrowny — jąkał się nieco przybyły. Zowią mnie Bobrkiem. Po pańskich dworach, po plebaniach, gdzie albo czasem co przeczytać lub napisać potrzeba, służę... Ks. kanclerz mnie zna trochę.
Żebro popatrzał mu w oczy.
— Ono to dobrze — rzekł — ale u nas nie zbywa na skryptorach: dwa klasztory mamy pod bokiem.
Pokłonił się Bobrek.
— Nie odpychajcie biednego klechy — rzekł pokornie.
Marszałek pomyślawszy, na drzwi mu ukazał, które właśnie służba otwierała, misy jedne niosąc, drugie opróżnione wynosząc i liżąc po drodze...
Izba, do której Bobrek wsunął się bardziej niż wszedł, obszerną była dosyć, sklepioną i kilką głęboko w murze osadzonemi oknami oświetloną.
W jednem jej końcu stół był zastawiony właśnie, przy którego jednym końcu na wysłanem krześle siedział młody Semko czyli Ziemowit książe Mazowiecki.
Dalej po obu stronach widać było osób kilkanaście, w większej części poubieranych po staremu, z prosta i niewykwintnie, szlachtę mazowiecką i wielkopolską — i starych dworzan a urzędników książęcych.
Głosy wesołe, podniesione, niemal poufałe słyszeć się dawały, rozlegając po sali. Ci co się nie śmieli, do śmiechu pobudzali.
Dwóch tylko poważniejszych biesiadników, bliżej księcia siedzących, twarze były zasępione. Jednym z nich był mąż rycerskiego oblicza, pięknej twarzy bliznami kilką przeciętej, z włosem już popruszonym siwizną. Odziany był w kaftan skórzany, wyszywany wzorzysto, ale już dobrze wysłużony. Ten słuchał rozprawiających głośno i głową tylko potrząsał.
Drugim był duchowny średnich lat, z łańcuchem na szyi, twarzy rysów pospolitych lecz myślącej, jasnego wejrzenia... Ten także do wrzawliwej nie mięszał się rozmowy..
Książe naprzeciw rozparty w swem krześle, był zaledwie rozkwitającym młodzieńcem, choć z obyczajem tamtych wieków, gdy piętnastoletni już na wojnę chadzali, mógł się za dojrzałego uważać.
Piękną, zdrowiem jaśniejącą twarz jego, opaloną nieco, okalał bujny włos długi, spadający na ramiona.
Bródka i wąs, zaledwie się wysypujące, nie tknięte jeszcze były żelazem. Czarne oko żywe, usta dumne a pańskie, rysy regularne, cera świeżości pełna — dawały mu prawdziwie rycerskie i pańskie oblicze, ale w postawie, ruchach, w twarzy nawet było razem coś rubasznego i prostaczego.
Tej ogłady rycerskiej, jaką dawały obyczaje zachodnie, już zniewieściałe trochę i pieszczone, nie było w nim śladu. Prócz tego wyraz młodzieńczej twarzy, nie był wcale łagodnym. — Szczególniej brwi, oczy i usta, gdy je żywsze poruszyło uczucie, przybierały łatwo coś butnego i sierdzistego.
Ojcowska krew gorąca, odzywała się może w młodym mazowieckim księciu. Semko ubrany był wedle ówczesnej mody, lecz nie tak wytwornie jak inni książęta, co się na francuski i niderlandzki obyczaj zapatrywali. Miał na sobie kaftan jedwabny, szyty jedwabiami, ale już dobrze przenoszony, na nim zwierzchnia suknia z rękawami długiemi spuścistemi, które po obu stronach krzesła się zwieszały aż do ziemi. Na nogach obcisłe spodnie, wchodziły w owe polsko-krakowskie buciki z nosami zakrzywionemi do góry, które cała Europa od nas przejęła.
Ujrzawszy wchodzącego klechę, książę się zmarszczył — i zadumał, jakby go chciał sobie przypomnieć. Zwolna oblicze mu się wyjaśniło, skinął głową obojętnie, a jasnego oblicza duchowny siedzący za stołem, pozdrowił klechę ręką i rzekł doń żartobliwie.
— Ave, frater.
Bobrek, ręce na piersiach położywszy, kłaniał się nisko.
— Zkądżeś to znowu do nas zabłądził? — zapytał duchowny.
— Włóczę się po świecie, jak zawsze — rzekł klecha. — Gdzie mnie niema? Jak ptak za żerem biedny klecha musi wędrować!
— Jeżeli mu to wędrowanie do smaku — przerwał duchowny — boć, gdyby chciał miejsca zagrzać, łacnoby je znalazł, ale są ludzie jak ptacy, których natura do wędrówek zmusza.
— A! są może, inni, ale człekby chętnie siedział, gdyby było gdzie siąść — mówił Bobrek. — Po klasztorach obcych ludzi pełno, którzy nam chleb odjadają, na prebendy i urzędy chudy pachołek się nie dostanie.
Niektórzy z gości, nie przysłuchując się tej rozmowie, pomiędzy sobą szeptali, śmieli się i czem innem zajmowali, Semko niekiedy na klechę spoglądał.
— Z czegóż żyjesz? — zapytał jeden z panoszów.
— Z łaski Bożej i pańskiej — kornie odparł Bobrek. — Dla biedaka i pruszyny ze stołów bogaczy spadające starczą. Napisze się błogosławieństwo, odmówi modlitewkę, przeczyta ewangelję, odśpiewa pieśń pobożną. Nie jednemu przywilej drogi zechce się kazać przepisać dla dzieci... Zaklęcia od febry, od innych chorób do noszenia na piersiach, i inne świętości pisane, także się potrafi dostarczyć.
Wtem Semko przerwał nagle.
— Z Poznania jesteś? idziesz więc ztamtąd?
Bobrek się trochę zawahał z odpowiedzią.
— Trochę dawno jestem z Poznania — rzekł — człowiek się wlecze ode dworu do dworu, od miasteczka do miasteczka, nie jako chce, ale jako może.
— A nie ograbili cię tam po drodze? — wtrącił wesoło jeden ze szlachty.
Bobrek pokazał swą ubogą odzież i próżne kieszenie.
— Niema co ze mnie wziąć — odparł — chyba życie, a to się nikomu na nic nie zdało.
— Jeżeli teraz roboty żadnej nie masz — odezwał się duchowny w łańcuchu, za stołem siedzący — przyjdź do mnie, znajdę ci co do przepisywania. Ale lada gryzmołą mnie nie zbędziesz, bo ja lubię, żeby było malowano nie pisano, a litery na papierze muszą mi stać, jak kwiatki na polu.
Klecha pokłonił się nisko, wykrzywiwszy usta. Semko po troszę jedząc, trochę popijając gwarząc ze szlachtą, przypatrywał się Bobrkowi, może w nadziei, że taki ubogi włóczęga, jak to było w obyczaju, pocznie błaznować, zabawiać ich i do śmiechu pobudzi. Ale Bobrek nie zdawał się do tego przydatnym, z podełba tylko patrzał, ubierając się w taką pokorę i uniżoność, że się aż żal robiło, patrząc na biedaka, a to upokorzenie sukienki zakonnej — litość budziło.
Posłuchanie dane biedakowi, zdawało się ukończonem, przybysz nie miał już tu co robić, otrzymawszy od kanclerza obietnicę zajęcia, ale nie wyganiano go i on sam wynosić się nie myślał. Stał przy drzwiach do ściany się przytuliwszy.
Duchowny w łańcuchu, kanclerz książęcy najwięcej się nim zajmował. Czuł w nim brata po piórze, bo w całem tem dosyć licznem towarzystwie, ich dwu podobno tylko było co pisać i czytać umieli.
Bobrek byłby może musiał się wysunąć, choć mu się odchodzić nie chciało, gdyby w tejże chwili w dziedzińcu nie dały się słyszeć żywo nadbiegające konie, a wprawne ucho siedzących u stołu, chwyciło, oprócz tententu koni, brzęk żelaza, zwiastujący przybycie ludzi zbrojnych.
Wszyscy ku drzwiom zwrócili wejrzenia ciekawe, zrobiło się cicho, a w sieni głos marszałka zwiastował czyjeś przybycie.
Jak zawsze, gdy coś na nim niespodziane czyniło wrażenie, Semko podniósł głowę i brwi mu się ściągnęły groźno. Naówczas twarz jego piękna i młoda, tym co starego Ziemowita pamiętali, przypominała nieco oblicze jego chmurne i nasrożone.
Z głową ku drzwiom zwróconą, książe czekał na oznajmienie marszałka o przybyciu jakiegoś gościa, nie domyślając się kto to mógł być. Gość zresztą nie był tu rzadkim, bo szlachta się chętnie do niego zbiegała. Był on niemal jedynym z książąt krwi Piastów, z którym się swoim językiem rozmówić mogła.
Korzystając z tego, iż uwaga została odwróconą od jego biednej osóbki, klecha u drzwi stojący, odsunął się od nich nieco, a przylgnął do ściany w kącie tak, że go prawie widać nie było.
Nie ustępował jednak.
Głos marszałka zbliżał się do drzwi, otwarto podwoje i w ramach ich ukazała się, jak oprawna w nie, śliczna postać, niby posąg rycerza. Mężczyzna był lat średnich, cały jak z żelaza wykuty, trzymający się prosto, wzrostu słusznego, odziany po podróżnemu a żołniersku.
Z głowy był nawet nie zdjął jeszcze błyszczącego hełmu, na którego wierzchu widać było na drutach rozpiętą białą chustę, zawiązaną, i czerwono, jakby krwi kroplami, poznaczoną.
Było to godło jego, stary Nałęcz... Nie był on tak dla oka przystrojony, jak wielu naówczas rycerzy dworaków i turniejowych szermierzy, którzy więcej się na podwórcach pańskich popisywali przed kobietami, niż w polu przed nieprzyjacielem.
Zbroja na nim nie była złocona ani szmelcowana, prosta, żelazna, ale zrobiona do miary, do kaftana, i leżała na nim jak ulana.
Wszystkie jej części, naramienniki, nagolenniki, napierśnik przystawały do siebie, a rzemyków im w podróży nie popuszczono. Ogromny miecz na pasie rycerskim wisiał u boku, mały mieczyk miał pod ręką. Z obramowania żelazem wyglądała twarz z wąsami i krótką bródką, męzka, opalona, pełna, kraśna, z oczyma szczeremi a mężnemi, które kłamać nie umiały... Patrzały śmiało i dumnie.
Zobaczywszy go książę, pozdrowił nie powstając z siedzenia, niektórzy z szlachciców siedzących przy stole popodnosili się z ław i ręce wyciągnęli, wołając.
— Bartosz! Bartosz!!
On, hełm zdjąwszy, szedł wprost do księcia.
— Miłościwy panie — rzekł — przebaczcie, że najeżdżam jak tatarzyn... (obejrzał się do koła, jakby chciał być pewnym, że obcych tu niema). — Wielka mnie tu i pilna sprawa przygnała.
— Aleście mi wy miłym gościem zawsze — odezwał się Semko wesoło, uprzejmie patrząc na niego. — Jesteście w domu, w którym, spodziewam się, wojować z nikim nie będziécie, idźcież naprzód złożyć ciężką zbroję, i przybywajcie do nas...
Rycerz stał jeszcze, uśmiechając się do witających go panoszów.
— Tyle tylko, miłościwy panie — odparł — że z ramion to żelazo zdejmę, i napowrót je zaraz znowu przyjdzie wdziać, bo — czasu omal! robota pilna!!
Odwrócił się i szedł, ale po drodze bracia szlachta, dłonie mu wyciągali, a zatrzymywali, spoglądając z poszanowaniem i miłością.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, biesiadnicy książęcy z wielką żywością rozprawiać zaczęli.
— Bartosz z Odolanowa, Bartosz z Koźmina — odzywało się ze wszystkich stron. — Bartosz kiedy przybywa, to nie darmo!!
Kanclerz tymczasem rozglądając się po sali, klechę w kącie zobaczył. Dał mu znak.
— Idźcie do mojej izby — rzekł — poczekajcie tam krzynę, przyjdę niebawem.
Nie chciało się wcale Bobrkowi ztąd wychodzić, właśnie teraz, gdy się spodziewał posłyszeć coś ciekawego, poskrobał się po głowie, skłonił niezgrabnie, skrzywił usta i rad nie rad wysunął się za drzwi.
W sieniach trochę się namyśliwszy, zawsze z tą pokorą, która, wedle przysłowia, ma przebijać niebiosa, ale na ziemi najczęściej wzgardę obudza i lekceważenie, Bobrek dla zyskania na czasie, u najgłupszego z czeladzi począł pytać o izbę kanclerza.
Pokazano mu ja natychmiast, tuż około zamkowego kościoła. Klecha poszedł w tę stronę, lecz czy przez niepohamowaną ciekawość, czy z nałogu, zatrzymał się po drodze, około ludzi i koni przybyłych z panem Bartoszem z Odolanowa, który przyjechał się księciu pokłonić.
Suknia jego duchowna, choć wytarta, wzbudzała zawsze trochę uszanowania, pachołkowie tak butno jak sam pan wyglądający, na zapytanie zkąd przybyli, odpowiedzieli, że z pod Kalisza jechali, z panem Bartoszem z Odolanowa.
Imię to samo już dosyć mówiło.
Na Kujawach i w Wielkiej Polsce, imię starosty, pana na Odolanowie, Więcborku, Koźminie, Koźminku, Niebożycach i Złotej było tak powszechnie znane, iż nie potrzebowało żadnego objaśnienia.
Mąż to był dzielności wielkiej, umysłu żywego, niczem nieustraszonej odwagi, ducha niespokojnego i przedsiębiorczego, a przytem taki miłośnik spraw rycerskich, że gdy mu ich zabrakło doma, gotów był szukać i za granicą. Potwarzą to może było, ale rozpowiadano, że tęskniąc za turniejami i zabawami rycerskiemi, czasami ich nawet u Krzyżaków szukał, a oni, co polskiego imienia i człowieka znosić nie mogli, pana Bartosza z Więcborka szanowali i wychwalali, powiadając, że teutońskim, ani żadnym z rycerzy zachodu nie ustępował.
Ale znano go też jako dumnego i nieunoszonego panka, z którym po dobremu można było uczynić wszystko, przemocą zaś i siłą — nic, bo nad sobą nie cierpiał nikogo.
W szyku bojowym taki Bartosz stał za dziesięciu, bił się straszliwie, a gdy miecz swój obosieczny ujął w szerokie dłonie, gotów był nim człowieka przeciąć na poły. Z kopią w ręku, gdy nią tknął jeźdzca, nie było przykładu, aby się który w starciu na siodle utrzymał.
On to był, co wyzwany na ostre przez Białego księcia, gdy się on poddać musiał, włócznią mu ramię strzaskał tak, że długo na nie leżeć musiał i już mu potem na zawsze od wojaczki ochota odpadła.
Dosyć więc było powiedzieć o Bartoszu z Odolanowa lub Koźmina, aby ludzie wiedzieli, że to znaczyło albo wojnę jakąś lub rycerskie zapasy.
Posłyszawszy to imię klecha się zadumał, bo i on znał go i wiedział, że darmo czasu nie traci, a gdy do Płocka przybył, coś za nadrą wiózł ciężkiego.
Bobrek oczyma rzucił na dworzec książęcy i — westchnął, żal mu było ztąd odchodzić, bo chudzina podsłuchiwać był bardzo ciekawy.
Nazad powracać tam zkąd go odprawiono, niepodobna było, i, po krótkim namyśle, powlókł się ku mieszkaniu kanclerza.
Łatwo mu by je było znaleźć, choćby nie wiedział o niem, bo właśnie, w takiejże wyszarzanej pół duchownej sukienczynie, z krótko postrzyżoną głową, z dużemi rękami z ciasnych rękawów wystającemi, blady wyrostek, stał tu w progu i ziewał, to usta zasłaniając dłonią, to robiąc znak krzyża świętego przed niemi, aby szatana nie dopuścić do środka.
Był to, jak się łatwo domyślał, uczeń, amanuensis, pisarzyna początkujący przy kanclerzu. Pozdrowił go Bobrek tem oznajmieniem, że mu tu oczekiwać kazano. Popatrzyli się na siebie oba, a że ława pod ścianą stała próżna i kot tylko drzemał na niej, siedli razem.
Chłopek miejscowy, na własnych śmieciach, czując się śmiałym, choć starszego od siebie klechę wędrownego, rozpytywać począł, zkąd, po co i od kogo tu przybył.
Bobrek tak mu się prawie wyspowiadał jak we dworze, a dodał, dla rozproszenia obawy, iż długo tu bawić nie myśli. Posądzał bowiem chłopaka, że nań może koso i niechętnie patrzeć, gdy się zlęknie, aby mu chleba nie odebrał.
Chłopcu rzeczywiście dopiero teraz się usta otworzyły swobodniej, i począł na rzucane pytania odpowiadać ochoczo.
Bobrek okazał na tej indagacyi niepospolity talent do wyciągania z człowieka co chciał. Marne słóweczko puszczał jak wędkę, na której końcu drgał robaczek, i za każdym razem z chłopca coś dobył.
Nietylko pana swojego kanclerza musiał mu odmalować służka, ale i księcia Semka i dwór jego, naostatek siebie samego i tych co tu kiedykolwiek gościli.
Rozmowa albo raczej wyciąganie na słowa szło tak ślicznie i gładko, że ten co się spowiadał, sam nie wiedział jak się wygadał, i co tylko miał gdzie schowanego, wydobył dla gościa.
Słuchając Bobrek nie spuszczał z oka podwórca, ani ludzi co po nim chodzili, nie uszło ucha jego żadne wołanie, żadne poruszenie około pańskiego dworu. Oczy biegały żywo i jak skoro się nieznana postać pokazała, o każdą poczynało się badanie,
— A to, kto?
Nazwisko usłyszawszy, wnet gadatliwe chłopię za język ciągnął — co ten ktoś robił?...
W końcu tej coraz poufalszej i więcej ożywionej gawędki, gdy kanclerz, przeciw wszelkiemu oczekiwaniu nie przybywał, spytał i o to chłopca, czy Bartosz z Odolanowa, który właśnie tu nadbiegł, częstym gościem w Płocku bywał.
— Dawniej to go tu słychać nie było — odparł chłopak — a no, teraz już niemało razy przyjeżdżał.
— Książę go lubi?
— Pewnie! Powiadają, że do spraw rycerskich mistrz to wielki, a księciu one miłe, bo się do nich urodził.
— I na łowy go pewnie zapraszać muszą, do Rawy a może do Czerska i Warszawy? — wtrącił Bobrek.
Chłopiec głową potrząsał.
— O Czersku nie wiem nic – rzekł — do łowów innych książęta mają towarzyszów, a to człowiek do wojny. Prawią o nim, że jest jak te ryby, które w stojącej wodzie nie wyżyją... Jakby wojny nie stało, zrobiłby ją umyślnie.
Śmiejąc się Bobrek poklepał go po ramieniu.