Sen wujaszka/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sen wujaszka |
Podtytuł | (Z kronik miasta Mordasowa) |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Pogodnych |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Wydawnictwa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Sydir Twerdochlib |
Tytuł orygin. | Дядюшкин сон |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tymczasem Marję Aleksandrównę unosił jej genjusz. Umyśliła projekt wielki i śmiały. Wydać córkę za bogacza, za księcia i kalekę, wydać ukradkiem przed wszystkimi, wykorzystawszy słabość umysłową i bezbronność swego gościa, wydać po złodziejsku, jak nazwaliby to wrogowie Marji Aleksandrówny — był to plan nie tylko śmiały, ale wprost zuchwały. Prawda, projekt to był intratny, lecz jeśliby się nie udał, mógł okryć swą autorkę niebywałą hańbą. Marja Aleksandrówna wiedziała o tem, nie rozpaczała jednak. „Ja nie z takich opresyj wychodziłam cało!“ powiedziała ona do Ziny, i powiedziała słusznie. Inaczej, cóżby to była z niej za bohaterka.
Bezsprzecznie, że wszystko to zakrawało trochę na rozbój na gładkiej drodze; lecz Marja Aleksandrówna i na to nie bardzo zważała. W tym kierunku zawsze miała gotową, pewną zadziwiająco trafną myśl: „gdy się raz pobiorą, to już ich nic nie rozłączy“, — myśl prostą, lecz uwodzącą wyobraźnię perspektywą tak nadzwyczajnych korzyści, że Marja Aleksandrówna na samo wspomnienie o tych korzyściach dostawała dreszczy i mrowiło ją w dołku. Wogóle była ona w ekstazie i siedziała w swej karecie, jak na szpilkach.
Jako niewiasta pełna natchnień, obdarzona niewątpliwą twórczą żyłką, potrafiła ułożyć plan swego działania. Lecz plan ten był ułożony na razie szkicowo, na ogół, en grand i przyświecał jeszcze przed nią dość mglisto. Czekała jeszcze w przyszłości cała otchłań nieznanych drobiazgów i różnych nieprzewidzianych szczegółów.
Lecz Marja Aleksandrówna ufała swym siłom: denerwowała się nie obawą niepowodzenia, — wcale nie! Pragnęła tylko jak najprędzej rozpocząć kampanję. Niecierpliwością, szlachetną niecierpliwością płonęła na samą myśl o zaporach i przeszkodach. Lecz wspomniawszy o zaporach, poprosimy o pozwolenie dokładniej wyjaśnić, co mamy na myśli. Całą biedę przeczuwała i oczekiwała Marja Aleksandrówna ze strony swych szlachetnych współobywateli, mordasowców, a przedewszystkiem ze strony zacnej społeczności mordasowskich niewiast. Znała ona z doświadczenia całą ich nieprzejednaną nienawiść ku sobie; wiedziała naprzykład, całkiem pewnie, że w mieście w tej chwili może już wiedzą wszystko o jej zamiarach, mimo, że nikt o nich jeszcze nikomu nie mówił. Wiedziała na podstawie niejednokrotnego smutnego doświadczenia, że nie było wypadku, by jakiekolwiek, nawet najbardziej dyskretne zdarzenie w jej domu, o ile zaszło rano, nie było już wieczorem wiadome ostatniej przekupce na targowicy, ostatniemu subjektowi w sklepie. Wprawdzie Marja Aleksandrówna na razie tylko przeczuwała biedę, lecz takie złe przeczucia nigdy jej nie myliły. I teraz rzeczywiście się nie myliła. Oto co istotnie zaszło, a czego ona na razie jeszcze nie wiedziała pozytywnie. Około południa, to jest równo w trzy godziny po przyjeździe księcia do Mordasowa. po mieście rozeszły się dziwne słuchy. Gdzie one powstały — niewiadomo, dość że rozeszły się prawie błyskawicznie. Wszyscy zaczęli się wzajem zapewniać, że Marja Aleksandrówna już wyswatała za księcia swoją Zinę, że Mozglakow dostał kosza i że wszystko to jest już postanowione i załatwione do ostatniej kropki. Co było przyczyną takich wieści? Czyż istotnie znali wszyscy Marję Aleksandrównę do tego stopnia, że równocześnie utrafili w sedno jej najtajniejszych myśli i ideałów? Ani niewspółmierność tych wieści ze zwykłym porządkiem rzeczy, boć przecie takie sprawy bardzo rzadko mogą się dokonywać w przeciągu jednej godziny, ani bijąca w oczy ich bezpodstawność — wszakżeż nikt nie mógł sprawdzić ich źródła — nie mogły wybić ich z głowy mieszkańcom Mordasowa. Wieść wzrastała i zapuszczała korzenie z niezwykłym uporem. Najdziwniejsza to, że wieść ta zaczęła krążyć właśnie w tej samej chwili, gdy Marja Aleksandrówna przystąpiła do swej niedawnej rozmowy z Ziną właśnie na ten temat. Taka już jest czujność ludzi prowincji! Instynkt prowincjonalnych plotkarzy działa czasami wprost cuda, naturalnie nie bez powodu, ma on bowiem swą podstawę w bardzo dokładnej, pełnej żywego zainteresowania i długoletniej znajomości ludzi z miejscowego otoczenia. Każdy człek prowincji bytuje niejako pod szklanym kloszem. Nie ma absolutnie żadnej możności ukryć bodaj cośkolwiek przed swymi szanownymi ziomkami. Wiedzą o każdym wszystko do krzty, wiedzą nawet to, czego on sam o sobie nie wie. Człek prowincji, zdawałoby się, już z natury powinien być dobrym znawcą dusz i serc człowieczych. Dlatego też ja niekiedy szczerze się dziwiłem, zbyt często spotykając na prowincji zamiast znawców serc i dusz człowieczych, nadzwyczaj dużo osłów. Zostawmy to jednak na boku; jest to myśl zbyteczna.
Wieść była piorunująca. Małżeństwo z księciem wydawało się każdemu tak intratnem, tak olśniewającem, że nawet strona dziwna tej sprawy nikomu w oczy nie wpadała. Zaznaczymy jeszcze jedną okoliczność: Zina była jeszcze bardziej znienawidzona od Marji Aleksandrówny, za co — niewiadomo. Możliwe, że uroda Ziny była po części tego powodem. Możliwe także i to, że Marja Aleksandrówna, mimo wszystko, przecie była dla wszystkich mordasowców swoim człowiekiem, była rośliną swojskiego chowu. Gdyby tak znikła z miasta, to kto wie, możeby i żałowano za nią. Ożywiała ona mordasowskie społeczeństwo ciągłemi historjami. Bez niej byłoby jakoś nudno. Zina, przeciwnie, zachowywała się tak, jakgdyby żyła w obłokach, a nie w Mordasowie, nie naginała się ona pod sztrychulec tych ludzi, nie mieściła się w ich ramach i, sama może nie uważając tego, zachowywała się wobec nich nieznośnie wyzywająco. I nagle teraz ta sama Zina, o której przedostawały się do publicznej wiadomości nawet skandaliczne historje, ta harda, zarozumiała Zina staje się miljonerką, księżną, wchodzi w najwyższe sfery. Za dwa lata, gdy owdowieje, wyjdzie zamąż za jakiegoś prawdziwie możnego pana, może za generała lub gubernatora (a mordasowski gubernator, jakby naumyślnie, jest wdowcem, niezwykle wrażliwym na niewieścią urodę). Wtedy będzie pierwszą damą w całej gubernji. Rozumie się, już sama ta myśl, była nieznośna i nigdy żadna wieść nie wywołałaby takiego niezadowolenia w Mordasowie, jak wieść o zamęściu Ziny z księciem. Momentalnie rozbrzmiały okrzyki wściekłości ze wszystkich stron. Krzyczano, że to grzech, a nawet podłość; że staruszek nie ma rozumu; że staruszka oszukano, wzięto na kawał, złapano, wykorzystując jego słabość umysłową; że staruszka należy ratować z krwiożerczych szponów; wkońcu, że jest to rozbój i niemoralność, ostatecznie, dlaczegóż inne mają być gorsze od Ziny? Przecie inne mogłyby równie dobrze wyjść za księcia!
Wszystkie te gadania i krzyki oburzenia Marja Aleksandrówna na razie tylko przypuszczała, lecz dla niej dość było i tego. Wiedziała całkiem pewnie, że wszyscy, ale to stanowczo wszyscy, gotowi będą chwycić się wszelkich środków, jakie tylko są możliwe, a nawet niemożliwe, by przeszkodzić jej zamiarom. Oto teraz chcą księcia poprostu skonfiskować, tak, że musi ona prawie boje staczać o jego zwrot. Wkońcu, chociaż się i uda pojmać i zwabić księcia napowrót, to przecie nie można go będzie trzymać ciągle na uwięzi. Wkońcu, któż zaręczy, że jeszcze dziś, może za dwie godziny, cały uroczysty korowód mordasowskich dam nie zjawi się w jej salonie, i to pod takim pretekstem, że nawet nie można im będzie odmówić przyjęcia? Wskaż im drzwi, to one oknem wlezą: wypadek prawie niemożebny, ale trafiający się w Mordasowie. Słowem, nie było czasu do stracenia ani godziny, ani minuty, a tymczasem rzecz cała nie była jeszcze nawet zaczęta. Nagle genjalna myśl błysnęła i w jednej chwili dojrzała w głowie Marji Aleksandrówny. O tej nowej idei nie zapomnimy powiedzieć we właściwem miejscu. Teraz powiemy tylko, że w tej chwili bohaterka nasza leciała po ulicach Mordasowa, groźna i natchniona, zdecydowana nawet na prawdziwy bój, byle tylko nadarzyła się sposobność do zawładnięcia księciem napowrót. Nie wiedziała jeszcze, jak się to zrobi i gdzie go spotka, zato wiedziała na pewno, że raczej Morda — sów zapadnie się w ziemię, niż ona zrezygnuje z urzeczywistnienia swoich obecnych zamiarów co do joty.
Pierwszy krok powiódł się jej jak najlepiej. Zdołała przychwycić księcia na ulicy i przywiozła go na obiad do siebie. Jeśliby ktoś zapytał: jakimże to sposobem mimo wszelkie intrygi wrogów udało się jej przecie postawić na swojem i dać porządnego nosa Annie Mikołajównie? — to obowiązkiem moim jest oświadczyć, że podobne pytanie uważam wprost za obrazę dla Marji Aleksandrówny. Onaby nie miała zwyciężyć jakiejś tam Anny Mikołajówny Antypowej, żony prokuratora? Poprostu aresztowała ona księcia w chwili, gdy już podjeżdżał ku domowi jej rywalki i nie zważając na nic, a więc i na przestrogi samego Mozglakowa, który zląkł się skandalu, przesadziła staruszka do swej karety i zdmuchnęła go wszystkim srokom z przed nosa. Marja Aleksandrówna bowiem tem się różniła właśnie od swych rywalek, że w wypadkach stanowczych nie zastanawiała się nawet nad skandalem, przyjmując za aksjomat, że cel uświęca środki. Książę, naturalnie, bardzo prędko zapomniał o wszystkiem i był wcale zadowolony. Podczas obiadu plótł bez wytchnienia trzy po trzy, był nadzwyczaj wesoły, a nawet dowcipny, sypał kalamburami i anegdotami, którym zawsze brakowało końca, albo przeskakiwał niepostrzeżenie dla siebie samego, z jednej na drugą. U Natalji Dymitrówny wypił był trzy kielichy szampana. W czasie obiadu wypił jeszcze trochę i ostatecznie dostał zawrotu głowy. Tu już dolewała mu niezmordowana Hebe, sama Marja Aleksandrówna. Obiad był wystawny. Potwór Nikitka nie spartaczył go tym razem. Pani domu była wprost czarująco miła i ożywiała towarzystwo. Zato inni obecni, jakby się zmówili, byli okropnie nudni. Zina była jakoś uroczyście milcząca.
Mozglakow najwyraźniej był nie w swoim sosie i nie miał apetytu. Był zamyślony nad czemś, a że to mu się trafiało bardzo rzadko, więc Marję Aleksandrównę bardzo to zaniepokoiło. Anastazja Piotrówna siedziała ponura i nawet ukradkiem dawała Mozglakowowi jakieś dziwne znaki, których ten wcale nie dostrzegał. Gdyby nie czarująco miła sama pani domu, to obiad byłby czemś w rodzaju stypy.
A tymczasem Marja Aleksandrówna była ogromnie zdenerwowana. Już sama Zina, ze swą zatroskaną twarzą i zapłakanemi oczami, przejmowała ją straszliwym lękiem. A tu, na dobitek jeszcze jeden kłopot: wskazany jest pośpiech, niczego odkładać nie można, a tymczasem „ten przeklęty Mozglakow“ siedzi jak bałwan, o nic nie pyta i tylko przeszkadza! Nie można przecie, w samej rzeczy, rozpoczynać czegoś takiego w jego obecności! Marja Aleksandrówna wstała od stołu strasznie niespokojna. Jakież było jej zdziwienie, jej radosny lęk, jeśli można się tak wyrazić, gdy Mozglakow, zaraz, gdy tylko powstano od stołu, sam podszedł ku niej i nagle zupełnie niespodzianie oświadczył, że mocno żałuje, lecz niestety musi natychmiast iść.
— Dokądże to? — zapytała Marja Aleksandrówna z niezwykłem ubolewaniem.
— Widzi pani, łaskawa Marjo Aleksandrówno, — bąknął Mozglakow, pełen niepokoju i plącząc się trochę, — przytrafiła mi się bardzo dziwna historja, sam nawet nie wiem, jak to pani powiedzieć. Na miłość Boską, proszę mi dać dobrą radę.
— Co, co się stało?
— Mój ojciec chrzestny, Borodujew, zna go pani, — ten kupiec... spotkał mnie dziś na ulicy. Stary bardzo się gniewa, czyni mi wyrzuty, powiada, że go ignoruję, bo oto już po raz trzeci bawię w Mordasowie, a do niego nawet nosa nie pokazałem. „Przyjedź, powiada, bodaj dziś do nas na herbatę“. Teraz jest godzina czwarta, a on pija herbatę, wedle starego zwyczaju, gdy się obudzi z poobiedniej drzemki, około piątej. Co tu począć? Pewnie, Marjo Aleksandrówno, że to kłopot, — proszę jednak pomyśleć sobie: wszak on mego ojca-nieboszczyka uratował od pętlicy, gdy ojciec przegrał był rządowe pieniądze; z tej właśnie okazji został także moim chrzestnym ojcem. Jeśli nawet małżeństwo moje z panną Zynaidą dojdzie do skutku, to, mimo wszystko, ja posiadam zaledwie półtorej setki poddanych — a on ma równo miljonik, niektórzy zaś mówią, że nawet więcej. Jest bezdzietny. Gdy mu się przypodobam, to z pewnością zrobi w testamencie legat dla mnie z jakich stu tysięcy rubli. Proszę nie zapomnieć, że ma lat z górą siedemdziesiąt!
— Ach, wielkie nieba! Jakżeż pan może jeszcze namyślać się i zwlekać! — zawołała Marja Aleksandrówna ze źle ukrytą radością. — Jedźże pan, jedz zaraz! W takich sprawach niema żartów! Ja też to uważałam przy obiedzie, że pan jakiś nieswój. Siadaj pan, mon ami, i leć, co koń wyskoczy! Powinien pan był jeszcze przed południem wybrać się z wizytą do niego, by pokazać, że zależy panu na nim, że ceni pan jego łaskawość! Oj młodzi, młodzi!
— A przecie pani sama, Marjo Aleksandrówno, — odpowiedział Mozglakow zdumiony — przecie pani sama niedawno czyniła mi ostre wyrzuty z powodu znajomości z nim! Mówiła pani, że to prostak, brodacz paskudny, że tarza się po szynkach ze swemi piwnicznemi i zausznikami?
— Ach, mon ami! Czy to jedno się powie bez należytego namysłu! Toć i ja się mogę pomylić, — nie jestem święta. Zresztą nie pamiętam, ale mogłam być w takim nastroju duchowym, zresztą wtedy nie starał się pan jeszcze o rękę mojej Ziny... Może być, że to egoizm z mej strony, obecnie jednak z konieczności muszę patrzeć z innego kąta widzenia i — chyba żadna matka nie potępi mnie za to. Jedz pan i nie zwlekaj ani minuty, posiedź pan sobie nawet cały wieczór u niego... I słuchajże pan, pogadaj z nim także o mnie.
Powiedz mu pan, że ja go szanuję, kocham, poważam, i to bardzo, bardzo! Ach, Boże! Jakże mi to mogło z głowy wypaść! Powinnam była sama się domyślić i poradzić panu, jak matka!
— Doprawdy, wskrzesiła mnie pani, Marjo Aleksandrówno! — zawołał Mozglakow zachwycony. — Od tej chwili, przysięgam pani uroczyście, że będę pani posłuszny we wszystkiem, jak dziecko! A ja się poprostu bałem pani to powiedzieć!... No, żegnam panią dobrodziejkę i w drogę. Proszę mnie usprawiedliwić przed panną Ziną. Zresztą wrócę z pewnością...
— Przyjm pan moje błogosławieństwo na drogę, mon ami! A nie zapomnij pan pomówić z nim i o mnie.. To naprawdę bardzo miły staruszeczek, dawno już zmieniłam swoje zdanie o nim... Ja zawsze zresztą lubiłam w nim tę prawdziwą rosyjską, staroświecką duszę i serdeczność szczerą, niekłamaną... Do widzenia, przyjacielu, au revoir!
„Jakto dobrze, że djabli go nareszcie wynieśli! Nie, to sam Pan Bóg nam pomaga!“ — pomyślała ona, zadyszana z radości.
Paweł Aleksandrowicz wyszedł do przedpokoju i ubierał się już we futro, gdy wtem, niewiadomo skąd się wzięła Anastazja Piotrówna. Oczekiwała go.
— Pan dokąd? — zapytała, przytrzymując go za rękaw.
— Do Borodujewa, Anastazjo Piotrówno; jest to mój ojciec chrzestny; miałem zaszczyt spoczywać podczas chrztu na jego rękach... Bogaty to staruszeczek, z pewnością mi coś zapisze, muszę mu się przypodobać!...
Mozglakow był w wyśmienitym humorze.
— Do Borodujewa? W takim razie może się pan raz na zawsze pożegnać z narzeczoną, — rzekła Anastazja Piotrówna bez ogródki.
— Jakto „mogę się pożegnać z narzeczoną raz na zawsze?“
— A tak! Pan myślałeś, że ona już do pana należy! Dowiedzże się pan, że chcą tu ją wydać zamąż za księcia. Słyszałam na własne uszy.
— Za księcia? Ależ zlituj się pani, co też pani wygaduje!
— Poco się mam litować, może się pan sam przekonać na własne oczy i uszy. Zdejm pan futro i proszę za mną!
Mozglakow ogłuszony zdjął futro i na palcach podążył za Anastazją Piotrówną. Zaprowadziła go do tego samego alkierza, skąd rano podglądała i podsłuchiwała rozmowę Marji Aleksandrówny z Ziną.
— Niech pani daruje, Anastazjo Piotrówno, ale ja absolutnie niczego nie pojmuję!...
— Pojmie pan zaraz, gdy się pan schyli i posłucha. Komedja z pewnością zaraz się rozpocznie.
— Jaka komedja?
— Pst! Nie gadaj pan tak głośno! Komedja przedewszystkiem ta, że pana poprostu biorą tu na kawał. Przedtem, gdy się pan oddalił razem z księciem, Marja Aleksandrówna całą godzinę namawiała Zinę, by wyszła zamąż za tego niedołęgę-księcia, zapewniając ją, że nic łatwiejszego, jak złapać go i namówić do żeniaczki, a takich z nią kruczków używała, że aż mnie samą mdłości chwytały^ Podsłuchałam wszyściuteńko, od a do z. Zina się zgodziła. A jakiemi słowami one obie raczyły pana! Poprostu mają pana za durnia, a Zina powiedziała otwarcie, że za pana nigdy zamąż nie wyjdzie. A ja głupia! Chciałam już przypiąć sobie różową wstążkę! Niechże pan słucha, niech pan słucha!
— Jeśli tak, to jest to najbezbożniejsza intryga pod słońcem, — wyszeptał Paweł Aleksandrowicz, patrząc zgłupiały w oczy Anastazji Piotrównie.
— Posłuchaj pan tylko, a usłyszysz jeszcze nie takie rzeczy.
— A gdzież ja mam słuchać?
— Schyl się pan tu, do tej dziurki!
— Ależ, Anastazjo Piotrówno, ja... podsłuchiwać nie umiem...
— Teraz wszelkie skrupuły na bok! Tu, tatuńciu, honor do kieszeni; skoroś pan raz tu przyszedł, to słuchaj pan!
— Ależ...
— Jeśli ale, to zostaniesz pan z bardzo długim nosem! Mnie pana żal, a pan się sztorcuje. Co mi tam zresztą, o mnie mniejsza, ja tu i tak nawet do wieczora nie zostanę!
Paweł Aleksandrowicz, ze ściśniętem sercem, schylił się do dziurki. Serce mu biło, pulsy stukały. Nie pojmował prawie, co się z nim dzieje.