<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nazajutrz nadzwyczajne szczekanie wielkiego podwórzowego brytana zbudziło Tuśkę i Pitę.
Porwały się obie i siadły na łóżkach, przecierając oczy.
— Cóż znowu za psisko! — wyrzekła zirytowanym głosem Tuśka.
— Może to w sąsiedniej willi.
— To będzie przyjemność.
Szczekanie zamieniło się w przeciągłe wycie.
— Ależ to tu, w domu, w sieni — wyrzekła znów Tuśka, odrzucając kołdrę.
Ale przenikliwe, poranne zimno zakopiańskie zmusiło ją do powrócenia do łóżka.
Szczekanie brytana umilkło, natomiast zaczął poszczekiwać jakiś mały szczeniak.
— Cóż to? Cała rodzina?
— Och, mamo!... to szczenię — prawda?
— Szczenię.
— Ja zobaczę.
— Ani mi się waż, przeziębisz się. Leż spokojnie. Dopiero ósma.
Nagle miauknął kot.
— Cała menażerya! — westchnęła Tuśka. — Już ja się z gaździną rozmówię.
Lecz za drzwiami zaczął się rozgrywać cały dramat. Kot, spotkawszy się widocznie z brytanem parskał, a pies warczał i naszczekiwał. Trwało to długą chwilę, wreszcie wrzask koci i szczekanie psie zwarły się w jeden głos, tworząc tak straszny hałas, że Tuśka wyskoczyła jak szalona z łóżka i pobiegła do okna.
Otworzyła je i wychyliwszy się, zaczęła wołać rozpaczliwie:
— Gaździna!... Wikta!...
Z poza węgła wysunęła się gaździna.
— A co kcom?
— Wypędźcie natychmiast te psy i koty z sieni.
Lecz Wikta ani na chwilę nie straciła spokoju.
— Nikany nima psów, ani kotów — odrzekła powolnie.
— Jak to? Nie słyszycie, jak szczekają i wrzeszczą?
Lecz gaździna potrząsnęła tylko głową.
— To nie psy, ani kocury — to je mój gość...
— Gość?
— Haj... o mlicysko się upominajom. To on takie figlasy robi!
I podszedłszy ku oknu, gaździna odezwała się głośniej:
— A cichojcie — zaro wam mlicysko piknie przyniosę.
Szczekanie i miauczenie natychmiast ustało.
Tuśka, zirytowana i zziębła, wróciła do łóżka. Pita, która ze swego posłania słyszała rozmowę matki z gaździną, miała minę zdumioną i oczy szeroko otwarte.
— Śpij — rzekła do niej, przechodząc, matka. — To jakiś waryat widocznie sprowadził się w nocy. — Jeżeli się nie będzie przyzwoicie zachowywał, zażądam, żeby się wyniósł.
Położyła się, otuliła kołdrą i próbowała zdrzemnąć się jeszcze, gdyż czuła, że ogarnia ją migrena.
Przez kwadrans panowała wzorowa cisza.
Nagle — odezwał się silny głos trąby.
Ktoś grał walca ze »Słodkiej dziewczyny« na dużej trąbie, a przenikliwy, trywialny głos dętego instrumentu rozlegał się z rozpaczliwą siłą w drewnianych ściankach chaty.
I znów Tuśka i Pita, jakby na sprężynach, usiadły na posłaniu.
— Co to jest? — jęknęła Tuśka.
— To trąba, mamusiu! — objaśniała Pita.
— Boże!... ten człowiek gra na trąbie... ależ to straszne! Ja, która już znieść nie mogę waszych gam i ćwiczeń fortepianowych.
— Ustaje...
Głos trąby skonał.
Natomiast wypłynął głos skrzypiec, na których ktoś wcale nieźle grał »Śmierć Azy« Griega.
— I to jeszcze!... — wyszeptała Tuśka.
Lecz jakby zbudziła się w niej energia, znów wyskoczyła z łóżka i pobiegła ku oknu.
— Gaździna! Wikta!
Z poza tego samego węgła wysunęła się gaździna i znów spytała:
— Cego kcom?
— Któż tam znowu gra?
Gaździna zsunęła chustkę z ucha i nadsłuchiwała przez chwilę.
— To je mój gość. Lezy se grający.
— Wynajęliście mi mieszkanie, mówiąc, że tu jest spokój i cicho.
— A no...
— Ładnie cicho: jak nie psy, to trąba, jak nie trąba, to skrzypce.
Gaździna ujęła w rękę fartuch i z przyzwyczajenia zaczęła obcierać belki chałupy.
— Nikany nima zadnej trąby, ani skrzypecków.
— Jakto niema — słuchajcie.
— A wej słysę.
— No — więc.
— A to przecie tak piknie grajom nie na trąbce i nie na skrzypeckach, ino na gębusi.
— !!!
— A no... złozy se ten pon gębusię i tak se parska, a to niby skrzypki, albo trąba — hej.
Tuśka zamknęła okno.
W łóżku siedziała zachwycona Pita.
— Proszę mamusi — to ten pan tak ślicznie imituje trąbę?
— Widocznie.
— Ach Boże! żebym ja tak umiała.
— Właśnie — tegoby brakowało.
Serenada ustała.
— Szkoda — westchnęła Pita.
— Bogu dzięki — mruknęła Tuśka.
Teraz już na dobre rozsłoneczniło się i rozjaśniło Zakopane. Cała chata zapachniała świerkowem drzewem. Taka sama woń płynęła z lasu.
Matka i dziecko ubierały się, myły i czesały w milczeniu. Tuśka tylko wydała dyspozycyę małej, jaką ma włożyć sukienkę i pończoszki. Chodząc po pokoju, zauważyła, że Pita włożyła różę, otrzymaną wczoraj, w szklankę i umywszy się starannie, wodę w tej szklance zmieniła.
Róża ta przypomniała Tuśce cały wczorajszy wieczór. Dziwne połyskliwe oczy aktora, jego trochę narzucający się sposób zachowania, a mimo to pewne jakieś uczucie ciepła moralnego, które ją z jego zbliżeniem przeniknęło.
Uśmiechnęła się, przypominając sobie jego słowa:
— Szkoda, że nie mam drugiej róży...
Tak dawno już nie dostawała kwiatów!
A kobiety tak lubią, gdy im kto bodaj bukiecik fijołków za parę groszy rzuci.
Zwłaszcza te kobiety, za któremi przepadały tak zwane — klamki.
Bo one są, jak groby opuszczone i samotne, które od przechodniów domagają się bodaj jałmużny kwiecia.
Nagle — w sieni ozwał się stłumiony odgłos warczącego bębna.
Tuśka i Pita zwróciły głowy ku drzwiom.
Warczenie bębna uporczywe rozlegało się niedaleko ich drzwi i wypełniało całą sień.
Oczy Pity wyrażały znów nieznany u niej wyraz zachwytu.
Natomiast Tuśka zapłonęła cała od gniewu.
— Nie, tego już nadto!
— O! mamo! — szepnęła Pita — to już niepodobna, żeby to człowiek naśladował... Ten pan musi mieć bęben.
Tuśka zczesała szybko włosy z czoła, zapięła na piersiach niebieską flanelową matinkę i pobiegła ku drzwiom.
Otworzyła je jednem szarpnięciem i wychyliła się ku sieni.
Sień była ciemna, bo drzwi od ulicy były zamknięte.
Przy ścianie Tuśka dostrzegła pochylonego nad rowerem mężczyznę.
Ukośny promień światła z drzwi przez nią uchylonych, oświetlił pająkowate błyszczące koła i nogę i rękę schylonego mężczyzny, który odziany w szarą flanelową koszulę, sportowe spodnie, czarne pończochy i żółte buty, majstrował coś koło roweru.
Majstrowanie to nie przeszkodziło mu widocznie w dawaniu folgi swemu dobremu humorowi, bo »na gębusi« udawał przedziwnie łomot bębna. Do uszu Tuśki doleciały słowa, łączące się w warczenie pałek, walących w oślą skórę.
Tuśka przerwała szybko ową zbyt ranną pobudkę.
— Przepraszam pana! — wyrzekła głosem podniesionym i niemiłym — czy można prosić o spokój? Przyjechałam dla leczenia się, a nie dla denerwowania...
Mężczyzna nie zdołał jeszcze podnieść głowy, kiedy Tuśka zniknęła w swoim pokoju, zatrzaskując drzwi tak silnie, iż sama się tym faktem zgorszyła.
Warczenie bębna ucichło.
Jakieś ciche kroki przebiegły sień i nastała ogromna cisza.
Nagle — prawie pod oknami rozległo się cichutkie świergotanie ptasząt.
— O!... — wyrzekła Pita.
Lecz Tuśka spojrzała na nią z pod brwi ściągniętych.
— Moje dziecko, proszę cię — masz pilnik i opiłuj sobie równo paznogcie. Rosną ci w festony. Zamiast zajmować się błazeństwami tego pana, pilnuj, żebyś, gdy dorośniesz, nie potrzebowała się rumienieć za źle utrzymane ręce.
Pita wzięła pilnik i zaczęła z nadzwyczajną wprawą manewrować koło swoich paznogci.
Tuśka wzięła w rękę list męża, który dostała wczoraj, wróciwszy z teatru.
Był to szary, przeciętny list, niezmiernie smutny w tej swojej obojętności zrezygnowanego człowieka. Czytając go, widziało się zielone palto, schylone plecy i zagasłe oczy. Tak, jakby myśli jaśniejsze omijały starannie ten umysł i nawet nie zwabione nigdy już nie biegły w tę stronę. Było to beznadziejne dla siebie, słabonadziejne dla innych. Mimo to spełnienie obowiązku wiodło go po szynach dobrze ułożonych przez porządek, przyjęty milczącym ogólno-ludzkim układem.

»Moja droga Tuśko!
Bardzo się cieszę, że zajechałyście zdrowo i szczęśliwie do Zakopanego. — Zmartwiło mnie to, co piszesz o ciągłym deszczu, ale tam nawet deszczowe powietrze jest zdrowsze, niż tu w Warszawie w najświetniejszą pogodę. Proszę cię więc, lecz się pilnie i każ Picie, aby piła mleko i przebywała na świeżem powietrzu jak najwięcej. — Spotkałem wczoraj, wracając z biura, doktora i ten polecił mi to ci napisać. — Dywany i portyery już wytrzepane i złożone. — Kwiaty podczas deszczu kazałem stróżowi wynieść na dziedziniec. Duża palma ma mszyce, ale obmywać ją będę tytuniem. — Mam teraz dużo czasu, to mi zajmie wieczory. Chłopcy wybornie się na wsi mają. Zbierają się do ciebie napisać. Kończę już, bo muszę iść do biura. Przyjmij serdeczne ucałowanie dla ciebie i dla Pity — kochający mąż«.

Ani słowa o sobie, tylko to krótkie »idę do biura, wracam z biura«, a potem »będę obmywał palmy wieczorami«.
W Tuśce jednak nie zadrgało nic, nie pomyślała nawet, jaka melancholia jest w sytuacyi tego spracowanego człowieka, który w letnie upały, wróciwszy od jarzma biurowego, za całą rozrywkę ma miednicę, gąbkę i chronienie od śmierci roślinę, znędzniałą w miejskim kurzu tak, jak on sam.
Według niej, on wypełniał swój obowiązek. Ożenił się, miał dzieci, powinien był zapracowywać na wyżywienie i uzdrowotnienie całej rodziny.
Taka była ustawa społeczna.
Złożyła list i schowała go pod lusterko.
Sama zwróciła się ku córce.
— Wypiłaś mleko?
— Tak, proszę mamusi.
— Weź kapelusz i wyjdź przed dom. Możesz pospacerować naokoło domu, tylko nie oddalaj się na drogę, nie chodź po słońcu i uważaj na buciki. A... weź mitynki... A oddychaj ustami, nie nosem — dosyć to powietrze kosztuje[1]. Nie potrzebujesz go sobie żałować.
Pita włożyła ładny ogrodowy kapelusz i cichutko biała, kształtna, milutka wysunęła się z izby.
Tuśka tymczasem ziewnęła i powoli skierowała się w stronę łóżka.
Anemia ją trapiła, przejawiając się w ciągłej senności.
Z poza opuszczonych na otwarte okno firanek płynęła jasność słoneczna.
Coraz silniej rozpachniało się drzewo chałupy, a woń ta była dziwnie rozkoszna i upajająca.
Zmieszane głosy ludzkie, dzwonek roweru, czasem turkot furki, brzęk pod powałą tańczących much, podnosił senność atmosfery.
Tuśce zdawało się chwilami, że słyszy głos Pity, to znów jakiś męski głos śmiał się serdecznie, potem ćwierkały ptaki, cichutko ozwały się skrzypce, zarżał daleko koń...
Chciała oczy otworzyć, zawołać córkę, ale sił jej nie stawało. Senność dziwna ją ogarniała.
Powietrze silne, górskie, czyste, upajało ją, jak stare, kuracyjne wino.
I nagle z oddali doleciał ją warkot bębna... przerywany śmiechem... i znów warkot, a potem śmiech.
Głowa Tuśki uniosła się trochę, potem opadła w poduszki. Cała twarz młodej kobiety, oplątana złotym welonem włosów, przeświecała lekką różowością przez jasne pasma.
Próbowała odsunąć włosy z rzęsów, z twarzy. Sił jej nie stało.
Zasnęła.







  1. Autentyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.