Sezonowa miłość/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sezonowa miłość |
Podtytuł | powieść współczesna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciche skrzypnięcie drzwi zbudziło Tuśkę.
Pita weszła do izby.
Lecz Tuśce wstawać się nie chciało, tak ją rozebrało rozkoszne ciepło i zapach smreków, którym cała izba była przepełniona.
Leżała więc spokojnie i z pod przymkniętych rzęs śledziła ruchy Pity.
Dziewczynka weszła na palcach po swojemu grzecznie i zaraz zbliżyła się do stołu.
Z pod żakiecika wydobyła małą plecioną bombonierkę ze złotej słomy, z wesołą, płomienną czerwoną kokardą na boku przykrycia.
Z prawdziwą radością Pita obejrzała kilkakrotnie śliczne cacko i ustawiła je na stole.
Potem zbliżyła się do lustra, wzięła szczotkę i zaczęła gładzić włosy, wzburzone i rozrzucone w nieładzie.
Tuśka widziała odbitą w lustrze twarzyczkę córki i zdziwił ją wyraz, nieznany jej poprzednio.
Dziewczynka uśmiechała się cała — oczy, usta, uszki, nosek — wszystko drgało uśmiechem. Blada zwykle cera twarzy miała lekko różowe jakby pasma podskórne. Zwłaszcza czoło, nosek i bródka zarumienione, nabrały koloru ślicznych płatków róży.
Lecz Tuśka widziała w tem zaróżowieniu szkodliwe dla cery »opalenie« i jako matka, dbała o piękność córki, uczuła się zaniepokojoną.
Usiadła na łóżku, wołając głośno:
— Pita!
Dziewczyna drgnęła. Przybrała układną minkę, lecz uśmiech tak przywarł do jej buzi, iż odrazu spędzić go nie zdołała.
— Słucham mamy!
— Jak ty wyglądasz? Jak upiór! Gdzie ty byłaś? Czy chcesz wyglądać tak ślicznie, jak gaździna? Jak się w Warszawie pokażesz?... Przejrzyj się w lustrze... do czego jesteś podobna!
Pita posłuszna spojrzała w lustro i zawstydzona spuściła oczy.
Uśmiech znikał powoli, jak obłok zbyt jasny i różowy o wczesnym świcie.
— Coś ty postawiła na stole?
Teraz już Pita była zupełnie zmieszana.
Skurczyła ramionka i zaczęła wykręcać sobie palce.
— To proszę mamuńci... ten pan, co obok nas... dał mi cukierki...
— Jak? co?
Tuśka uczuła się tak zdumioną, że jednym susem zeskoczyła z łóżka.
Włosy jej rozleciały się we śnie na ramiona.
Była prześliczna, choć twarz świeciła się zanadto.
— Jak mogłaś przyjąć coś od nieznajomego? Co to za maniery? Gdyby ojciec wiedział, gniewałby się strasznie.
— Proszę mamci... ten pan bardzo jest grzeczny. Sam do mnie podszedł, jakem siedziała na belce i pierwszy zaczął mówić. A potem, proszę mamuńci, to jest ten sam pan, który wczoraj był w teatrze... To on mi rzucił na kolana różę...
— Co?
— Tak, proszę mamuńci. On jest bardzo zabawny. Udaje psy, koty, osła, udaje, że niby drzewo piłuje, a także, że ktoś sobie głowę rozbije, albo znów, że bębny warczą... albo...
Pita ożywiła się. Uśmiech wypłynął na jej twarzyczkę przy wyliczaniu talentów nowego znajomego. Połykała ślinę, robiła »ciup« ustami, ożyło w niej dziecko.
Lecz Tuśka doznała niewytłómaczonego oburzenia.
Ten pan drażnił jej nerwy od rana.
Bezwiednie to rozdrażnienie już istniało w nocy, bo Tuśka, nie mogąc spać, przypominała sobie jego na wpół zuchwałe, na wpół łaszące się wejrzenie, gdy po usunięciu natrętnego górala patrzał w jej oczy.
Los teraz czyni z tego człowieka jej sąsiada i każe jej znosić jakieś wyskoki błazeńskiego humoru, który ona uważa za nieprzyzwoitość w wysokim stopniu.
Zbliża się więc szybko do stołu i bierze w rękę bombonierkę.
— Oddasz to natychmiast temu panu — mówi surowo, marszcząc brwi, starannie szczoteczką wyczesane. — I proszę nie wdawać się w żadne rozmowy z tym człowiekiem, bo to jest ktoś źle wychowany i nie z naszej sfery...
Pita bierze w rękę bombonierkę. Cień smutku pokrywa jej buzię. Widać, że nie żal jej bombonierki, lecz przykro jej, że będzie musiała niegrzecznością zapłacić za uprzejmość sąsiada. Kieruje się posłusznie ku wyjściu, lecz równocześnie coś miga przed oknami drugiej pustej izby, od której Tuśka zostawiła drzwi otwarte, aby mieć jaknajwięcej powietrza.
Pita zatrzymuje się na środku pokoju.
— Ten pan pojechał na rowerze.
— Idź... Jeżeli okno otwarte od jego pokoju, postaw bombonierkę na oknie, jeżeli zamknięte, oddaj gaździnie i każ, niech mu do izby zaniesie.
Grzecznie, drobnymi kroczkami Pita wychodzi z pokoju.
Razem z nią ten tryumfalny, płomienny, zuchwały węzeł czerwonej kokardy niknie i znów jakoś bezbarwnie robi się w izbie. Tuśka unika takich »wyzywających« kolorów, uważając, że są mauvais genre i nie odpowiednie dla przyzwoitych kobiet. Więc — blade, szare, białe co najwyżej.
Nawet Pita jest jakby poświęcona »przyzwoitym nerwom«.
Aż tu nagle czerwony fontaź, jak mak świeżo zerwany.
A potem ten fontaź ma w sobie coś z zuchwalstwa czerwonych warg ofiarodawcy.
Czego ten aktor chce? Czemu się jej narzuca?... Właściwie — nie narzuca się.
Wczorajsze jego postąpienie było dość poprawne, a że dziś dał dziecku cukierki...
Jednak...
Tuśka czuje się niemile zaniepokojoną. Doznaje tego wrażenia, gdy służąca za wcześnie bez pytania na wiosnę okna pootwiera i w ciepło, nagromadzone przez zimę, nagle uderzy prąd chłodu wilgotnego wiosny i jakaś jasność, przed którą drżą figusy i palmy, śpiące w cieniu firanek.
— Gdy będzie zanadto się narzucał — wyprowadzę się... — myśli, siadając przed lustrem.
Przypomina się jej to wczorajsze jego powiedzenie.
— Szkoda, że nie mam drugiej róży...
I zaczyna przed lustrem pozować na kobietę, prześladowaną uwielbieniem i bardzo obrażoną w godności uczciwej kobiety.
— Gdy go spotkam, pozna po zmarszczeniu brwi, po całym wyrazie twarzy, że się pomylił...
Marszczy brwi, przybiera twarz Junony. Jest jej z tem dobrze, bo ma ładny równy nos i okrągło zarysowaną brodę.
Lecz równocześnie jakiś głos jej szepce:
— Jakaś ty głupia — to nie jest żadne uwielbienie z jego strony. Ot... źle wychowany i za wesoły...
Wogóle jednak Tuśka odczuwa, że za wiele zajmuje się tym aktorem.
Chce zwrócić swą myśl w stronę właściwą.
Wzrok jej pada na list męża.
Równocześnie wchodzi Pita już bez bombonierki.
— Postawiłam na oknie — mówi i podchodzi do łóżka, bierze ze stolika szklankę, w której moknie ponsowa róża i wsuwa swój delikatny nosek w aksamitne płatki kwiatu.
Ujrzawszy to, Tuśka wpada w jeszcze większe rozdrażnienie.
— Postaw ten kwiatek — mówi do córki — weź papier i pióro i napisz list do tatusia. Pamiętasz przecież, że tatuś cię o to prosił na kolei. To niegrzecznie dać ojcu czekać.
Pita podchodzi do pudełka, wybiera arkusz szarego angielskiego papieru — przysuwa krzesło, siada, zakrywając kolanka sukienką i sumiennie wyciągnąwszy języczek, zaczyna list córki dobrze wychowanej na willedżiaturze — do ojca, który z powodów, od niego niezależnych, pozostał w mieście.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Cztery bruliony i dwa »na czysto« zajęły Picie przeszło godzinę czasu.
Przez ten czas Tuśka zdołała spalić żelazkiem dużo włosów, lecz wreszcie ufryzowała się wspaniale i główka jej robiła wrażenie woskowej lalki na wystawie fryzyerskiej.
Gdy Pita podeszła i wręczyła jej arcydzieło i wylew uczuć swych dziecięcych dla ojca, Tuśka przeczytała i znalazła list zupełnie przyzwoity.
— Jedno ci mam do zarzucenia — wyrzekła do córki — to jest słowo: »rozkaz«. Gdybyś napisała: »stosując się do życzenia, które tatuś raczył mi objawić« — byłoby grzeczniej i lepiej.
— Dobrze, proszę mamusi! — odparła Pita i bez wahania zasiadła do nowego »na czysto«, wysuwając już teraz cały języczek, którym zaczęła zakreślać nadzwyczajne młynki i kółka.
Tuśka, po wypowiedzeniu tego zdania, uczuła się jakoś spokojniejsza, gdyż wkraczała w ten sposób w moralną dziedzinę swego życia. Pita znów siedziała grzeczna i cicha, z przygładzoną lśniącą głową, z cerą twarzy matowo-bladą, przypominającą woskowe figurki.
Tuśka postanowiła wyjść na spacer w stronę »miasta«. Potrzebowała zapasowych sznurowadeł do białych trzewików. Spojrzała w okno. Zdawało się jej, że słońce przyćmiewają chmury, postanowiła więc wyjść przed chałupę, aby stwierdzić, jaka jest właściwie pogoda i czy można zaryzykować jasną suknię.
Zwróciła się do córki.
— Pisz — ja zaraz wrócę.
Na szlafrok różowy kretonowy zarzuciła długą rotundę i wysunęła się przed sadybę.
Aż biło od złota i jaśni.
Ostrością niezwykłą i olśniewającą przepełniony był przestwór. — Rzędy chałup, domów z tryumfalnie wybiegającemi ku górze pazdurami — lśniły się złotem belek i migotały tęczą szyb. Smereki nieruchome wisiały ciężkie i prawie czarne pomiędzy tym złotym a rozpromienionym blaskiem.
Środkiem płynął gościniec prawie biały, pusty i ginący jak wstęga mgły w oddali.
Tuśka przysłoniła oczy ręką, zwróciła się w stronę Kościelisk i patrzała na tę mglistość wśród ściany czarnej smereków, w której rozpływał się gościniec. Nie czuła jednak tej dziwnej tajemniczej piękności ginących w oddali górskich dróg, lecz myślała, że kurz jest straszny i że suknia szara płócienna jest najodpowiedniejsza na taki dzień upalny i przepojony pyłem.
Nagle, tuż obok niej, jak nadlatujący wicher wysunął się rower, a na nim mężczyzna w kurtce, narzuconej na ramiona, okryte cienkim białym trykotem.
Zanim Tuśka zdążyła zwrócić się ku domowi, cyklista zeskoczył z roweru i kierując go ku sieni, zagrodził jej drogę.
Tuśka uczuła się schwytana w pułapkę. Z jednej strony zamykały obejście żerdzie, przez które przejść było niepodobieństwem.
Cyklista zaś, którego zakłopotanie Tuśki widocznie bawiło, zajął ze swym rowerem prawie całą długość maluchnego podwórka przed chatą.
Teraz Tuśka, choć na niego nie patrzała, widziała jednak dokładnie, że to były te same zuchwałe i łaszące się oczy, ten sam uśmiech trochę cyniczny i dziecinny grubych, świeżych warg, który wczoraj zwrócił się ku niej z pod ronda jasnego kapelusza.
Aktor uchylił czapeczki i przybrał bardzo wdzięczną i zgrabną postawę.
— Pozwoli pani... — zaczął.
Lecz Tuśka, która zawsze miała dużo przytomności umysłu i pewności siebie, jaką się odznaczają wśród ludzi warszawianki — poczuła, że serce jej zaczyna się dziwnie tłuc w piersiach i krew jej bije do głowy.
Niezgrabnie, jak spłoszona pensyonarka, porwała się do sieni i torowała sobie drogę, nie wiedząc, co robi.
— Przepraszam... pan mnie przepuści...
Była jednak bardzo ładna w tem strwożeniu, miała w sobie masę wdzięku i młodości.
Aktor ze zdziwieniem patrzył na nią.
Wczoraj w teatrze wydała się mu wytrawniejsza i dużo wiedząca.
— Czyżby?
Usunął rower, i on jakby troszkę zmieszany.
— Proszę... bardzo proszę...
Szybko Tuśka zniknęła w sieni.
Mężczyzna postał czas jakiś — rosły, silny, ładny w tem skąpaniu słonecznem, oddychając szeroko doskonale zbudowaną piersią, która w bieli trykotu zdawała się być z gipsu odlaną.
Patrzył w otwór sieni, w którym zniknął różowy szlafrok, przysłoniony zakopiańską peleryną — patrzył i kręcił głową.
Wreszcie oparł rower o ścianę, zapalił papierosa i rzucając zapałkę na ziemię, wycedził przez świeże, uśmiechnięte usta:
— No... no...