Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom II/Pycha/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Usiadłszy obok panny de Beaumesnil, margrabia rzekł do niej z uśmiechem:
— Więc teraz już się mnie pani nie obawia?
— Ah! panie — odpowiedziała Ernestyna — uradowana jestem tą sposobnością, która, mi pozwala złożyć panu moje podziękowanie.
— Za moje milczenie?... Już ono wielokrotnie zostało doświadczone; uspokój się, pani; daję pani słowo, że się nikt nie dowiedział, i nigdy nie dowie, żem panią spotkał u tej najzacniejszej, najlepszej panienki.
— Nieprawdaż, panie? A jeżeli znam Hermanję to panu tylko jestem winna.
— Mnie?
— Przypomina pan sobie, kiedyś mi pewnego dnia, wobec panny Heleny, powiedział owe zasmucające, ale niestety! prawdziwe słowa?
— Biedne dziecię! widziałem pani wstręt do mnie, a nie mogłem rozmówić się z tobą bez świadków. Jednak, kiedym z drugiej strony czuwał nad panią, musiałem czemkolwiek otworzyć ci oczy na wszystkie pochlebstwa, którym pozwoliłaś się uwieść i których mogłaś paść ofiarą!
— Tak jest! słowa pańskie otworzyły mi rzeczywiście oczy; spostrzegłam, że mnie zdradzono, że bliską już byłam dania zupełnej wiary tym kłamliwym pochlebstwom; wtedy powzięłam rozpaczliwy zamiar; ażeby poznać prawdę o sobie samej, umówiłam się z moją ochmistrzynią i na pewnej zabawie, którą dawała jej przyjaciółka, przedstawiła mnie ona jako sierotę bez majątku i bez imienia...
— Zapewne to w tem towarzystwie poznałaś pani Herminję, ona mi o tem mówiła, teraz rozumiem wszystko. Więc pani chciała poznać swą wartość?...
— Tak, panie. Bolesna to była próba, ale skuteczna; jej to winna jestem pomiędzy innemi, że znam teraz wartość i szczerość tych grzeczności i nadskakiwań, któremi obsypują mnie dzisiejszego wieczoru.
Gdy garbaty z trudnością tłumiąc swoje wzruszenie, w milczeniu spoglądał na Ernestynę, zdziwiony śmiałością jej postępowania, dziewica odezwała się lękliwie:
— Może pan gani mój postępek?
— Ja mam cię ganić, biedne dziecię! O! nie! ganić można tylko te osoby, których nikczemna podłość doprowadziła panią do tego kroku, który podziwiam i wielbię, gdyż pani nie wie może, ile odwagi, ile wielkości duszy okazała tym sposobem.
Jakiś mężczyzna zbliżył się do sofy, na której siedział pan de Maillefort, obok Ernestyny, i oparłszy się o poręcz, rzekł pocichu do garbatego:
— Kochany margrabio, panowie de Morainville i de Hauterive czekają twoich rozkazów; stoją oni przy tamtych drzwiach.
— Bardzo dobrze, mój drogi, serdeczne dzięki za twoją i tych panów grzeczność; pan uwiadomiłeś ich o wszystkiem?
— O wszystkiem.
— I oni przyjmują?
— Naturalnie, że przyjmują! możnaż nie odpowiedzieć takiemu wezwaniu?
— Bardzo dobrze! — odpowiedział margrabia. Poczem zwrócił się do panny de Beaumesnil — do którego kontredansa zamówił panią de Mormand?
— Do tego, którego teraz będę tańczyć — odpowiedziała Ernestyna, zdziwiona nadzwyczajnie tem zapytaniem.
— Słyszysz tedy, mój kochany przyjacielu — rzekł pan de Maillefort do mężczyzny, z którym przed chwilą rozmawiał — że do następnego kontredansa.
— Bardzo dobrze, kochany margrabio.
I przyjaciel pana de Maillefort udał się do panów de Morainville i Hauterive i szepnął im coś do ucha.
— Moje kochane dziecię — odezwał się znowu margrabia do panny de Beaumesnil — od pewnego czasu, nie okazując tego nikomu, bardzo wiele zajmowałem się panią; gdyż muszę wyznać, że chociaż w dzieciństwie swojem rzadko mnie widywałaś u twej matki, należałem jednak do liczby jej przyjaciół, do liczby jej najlepszych przyjaciół.
— Ah! panie, powinnam się była pierwej tego domyślić, gdyż czerniono ciągle pana przede mną.
— Inaczej być nie mogło. Teraz tylko jeszcze jedno słówko. Pan de La Rochaigue często pani wspominał o panu de Mormand, jako kandydacie do jej ręki, mówiąc, że pani nie może uczynić lepszego wyboru, nieprawdaż?
— Tak jest, panie.
— Biedne dziecię! — rzekł margrabia ze smutkiem, poczem dodał — panna Helena, ta święta i pobożna dama, ze swej strony powtarzała pani toż samo o panu Celestynie de Macreuse, który jest również świętą i nieocenioną istotą?
Kiedy sierota spostrzegła gorzki i szyderczy uśmiech garbatego w chwili, gdy mówił o świętości i zaletach ucznia księdza Ledoux, rzekła do margrabiego:
— Zapewne pan ma złe wyobrażenie o panu de Macreuse?
— Zapewne? O nie, moje wyobrażenie i zdanie o nim są zupełne ustalone i pewne.
— I ja czułam dawniej tęż samą nieufność dla panu de Macreuse — wtrąciła panna de Beaumesnil.
—— Ah! tem lepiej! — powiedział margrabia — ten nikczemnik największą ze wszystkich budził we mnie obawę; lękałem się, ażeby pani, ujęta jego zabiegami i ułożeniem, podejść mu się nie dala; ale na szczęście, tego rodzaju ludzie budzą niekiedy w dobrych i niewinnych istotach jakiś instynktowny wstręt.
— Uspokój się pan, — odpowiedziała Ernestyna triumfująco — jestem w stanie i powinnam wyprowadzić pana z błędu.
— Mnie wyprowadzić z błędu?
— Względem pana de Macreuse.
— Pani? jakimże sposobem?
— Ponieważ uprzedzenie pana, przeciw niemu jest bezzasadne. Pan de Macreuse bowiem jest człowiekiem uczciwym, szczerym, otwartym, a nawet może w otwartości swojej zbliżający się aż do surowości.
— Moje dziecię, przestraszasz mnie — rzekł pan de Maillefort tak niespokojnie, że panna de Beaumesnil zmieszała się — zaklinam panią, nie ukrywaj niczego przede mną — mówił dalej garbaty. — Pani nie wyobraża sobie szatańskiej chytrości i podłej przebiegłości tych pozornych świętoszków. Widziałem na własne oczy, jak on podchodzi ludzi najdoświadczeńszych, osądź więc pani sama jak łatwo mu przyszło oszukać panią, biedną, niewinną istotę!
Przestraszona niepokojem pana de Maillefort, a pełna doń ufności, panna de Beaumesnil opowiedziała mu w krótkich słowach, początek i wszystkie obroty swej rozmowy z pobożnym młodzieńcem.
— On cię odgadł, moje dziecię — rzekł garbaty po chwili namysłu — a widząc się wywiedzionym w pole, postanowił sobie z piekielną zręcznością spróbować wybiegu, który był zupełnie przeciwny próbie, na jaką pani chciała go wystawić; powtarzam pani, że ja lękam się takich ludzi.
— Ah! mój Boże! — zawołała dziewica w najwyższym stopniu przerażona — czy to być może, panie? O nie... nie... co za nikczemność! Gdyby go pan był widział, łzy błyszczały w jego oczach, kiedy mówił o wielkiej boleści, jaką mu sprawiła śmierć jego matki...
— Śmierć jego matki! — przerwał margrabia — więc pani nie wie, że... — Lecz nie dokończył słów swoich, zawoławszy — Otóż i on. Ah! niebo mi go przysyła. Posłuchaj teraz i osądź, biedne, kochane dziecię! Ah! serce twoje nie domyśla się nawet tych haniebnych podstępów, jakie wylęga chciwóść w podobnych duszach.
Poczem, podniósłszy głos, tak, ażeby go wszystkie znajdujące się w pobliżu osoby słyszały, zawołał Macreuse‘a, który w tej chwili przechodził przez salon, ażeby się przypatrzyć pannie de Beaumesnil.
— Panie de Macreu’se! proszę pana na jedno tylko słówko! Wychowaniec księdza Ledoux wahał się przez chwilę czy ma uczynić zadość temu wezwaniu; wiedziony bowiem instynktem, nienawidził margrabiego i obawiał go się; widząc atoli, że wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego, ośmielany odniesionym nad Ernestyną triumfem swej chytrości, podniósł głowę z pewnością i rzekł ozięble, zbliżając się do margrabiego de Maillefort:
— Zdaje mi się, że pan zaszczycił mnie swojem wezwaniem, panie margrabio?
— Uczyniłem panu ten zaszczyt — odpowiedział garbaty głosem szyderczym, pozostawszy na miejscu i kołysząc niedbale prawą nogą, którą założył na lewej — a jednak, panie — dodał — postępuje pan ze mną wcale niegrzecznie... co mówię: ze mną, z nami wszystkimi, którzy tu jesteśmy i którzy mamy zaszczyt należeć do pana towarzystwa.
Po tych sławach, kilka osób otoczyło obu z ciekawością gdyż znanym był powszechnie zaczepny i satyryczny dowcip margrabiego.
— Nie rozumiem pana, margrabio — odpowiedział de Macreuse widocznie niezadowolony i przeczuwający jakiś przykry dla siebie wypadek — nie poczuwam się do żadnego uchybienia ani względem pana, ani względem kogokolwiek innego, i...
— Mój panie — rzekł margrabia swoim dźwięcznym i szyderczym głosem — zdaje mi się, że pan byłeś tak nieszczęśliwym i utraciłeś swą matkę?
— Panie... — powiedział de Macreuse, zdziwiony temi słowy.
— Czyby to nie było z mej strony natręctwem — mówił dalej margrabia — gdybym się pana zapytał, kiedy to utraciłeś swą nieboszczkę matkę, w razie, jeżeli to panu wiadomo?
— Mój panie! — odpowiedział pobożniś, jąkając się i rumieniąc nadzwyczajnie — podobne pytanie...
— Podobne pytanie jest zupełnie naturalne, kochany panie — rzekł margrabia — jest ono właśnie powodem, dlaczego zarzucam panu brak względności, i na co użalam się w imieniu wszystkich zgromadzonych tu osób!
— Brak względności?
— Niezawodnie! dlaczegóż pan nie objawiłeś w sposób przyzwoity i grzeczny wszystkim członkom swego towarzystwa, że cię spotkało nieszczęście, że poniosłeś tak bolesną stratę.
— Panie margrabio — odpowiedział Macreuse, odzyskując napowrót spokój — nie wiem, co pan chce przez to powiedzieć?
— Co znowu! ja, który, jak całemu światu wiadomo, bardzo jestem pobożny, słyszałem pana niedawno w kościele św. Tomasza z Akwinu, proszącego jakiegoś księdza, ażeby kilka mszy odprawił za spoczynek duszy twej zmarłej matki.
— Ależ, panie...
— Ależ, panie... to, co mówię, jest tak nieomylną prawdą, że pan nawet zemdlałeś z boleści i żalu, kiedyś się modlił w kaplicy panny Marji za tę drogą matkę, tak dalece, że twoi dobrzy przyjaciele, słudzy kościelni, wynieśli cię nieprzytomnego do zakrystji; zuchwały to był szarlatanizm ze strony pana, który bardzoby mnie był zabawił, gdybym nie był do najwyższego stopnia nim oburzony.
Przez chwilę, jakby osłupiały pod gwałtownością tej napaści, uczeń księdza Ledoux odzyskał wkrótce swą bezczelność, a odpowiedział głosem słodkim i pojednawczym:
— Panie, pojmuje to każdy, że na tak niepojętą, tak zasmucającą zaczepkę, odpowiedzieć nie mogę, ani powinienem; tajemnica modlitwy jest świętą.
— To prawda! — rzekło kilka głosów z niechęcią — ten pan de Maillefort nie ma dla niczego szacunku.
— Jakie to niegodziwe, obejście się!
— Nigdy nie widziano nic podobnego i t. p.
Wspomnieliśmy już wyżej, że pan de Macreuse, jak zwykle podobni mu ludzie, zjednał sobie licznych zwolenników; ci zwolennicy czuli, ma się rozumieć, największą niechęć ku panu de Maillefort, którego uszczypliwy dowcip prześladował nielitościwie wszystko co było fałszywe i podłe. Dlatego też, po tych przykrych słowach margrabiego powstawał co raz większy szmer przeciw jego postępowaniu.
— Jakaż to upokarzająca, jak bolesna scena — mówili jedni.
— Jakie niesłychane zgorszenie!
— Jakie oburzające grubijaństwo! Nie zmieszawszy się bynajmniej tym wybuchem powszechnej prawie niechęci, margrabia pozwolił uciszyć się nieco pierwszej jego gwałtowności, czem zachęcony i ośmielony jego przeciwnik, odezwał się zuchwale:
— Współczucie, jakie mi okazuje tyle czcigodnych osób, uwalnia mnie od potrzeby dalszego prowadzenia z panem podobnej rozmowy, i...
Ale margrabia nie pozwolił mu dokończyć i powiedział do niego tonem, do najwyższego stopnia upokarzającym.
— Panie de Macreuse, pan bezczelnie skłamałeś! Panie de Macreuse, pan nie straciłeś swej matki! ta święta osoba żyje, a żyje w całem znaczeniu tego wyrazu: pan wie o tem, a ojciec pana, ów święty czcigodny człowiek, także. Widzi pan, że dobrze wiem o wszystkiem; odgrywałeś więc tylko podłą komedję! Szydziłeś pan z uczucia, które nawet najnikczemniejsze istoty szanują, z uczucia miłości synowskiej! Znam ja cel tych wszystkich podłości, a jeżeli go przemilczę, to dlatego tylko, że są tak czcigodne imiona, których obok twojego jeżeli masz jakie, wymieniać nie należy.
Po tych gromiących słowach margrabiego, widząc jego pomieszanie, które było dostatecznym dowodem, że garbaty powiedział prawdę, najjawniejsi nawet zwolennicy pobożnisia nie śmieli już ująć się za nim; ci zaś, którzy czuli pewną instynktowną niechęć ku założycielowi towarzystwa świętego Polikarpa, zaczęli głośno pochwalać postępek pana de Maillefort.
— Mości panie! — zawołał Macreuse, którego rysy zmieniła okropna tłumiona wściekłość — taka obraza!
— Dosyć, mój panie, dosyć! oddal się stąd jak możesz najprędzej! Sam widok twojej osoby oburza uczciwych ludzi, a pani de Mirecourt będzie mi bardzo wdzięczna za tę egzekucję; gdyż zaprawdę, podobne egzekucje są nader rzadkie. Wypadałoby przecie od czasu do czasu tych łotrów salonowych, tych bandytów zakrystyjnych traktować, jak na to zasługują. A, pomimo wielkiego wstrętu do tego sędziowskiego obowiązku, podejmę się go dzisiaj, kiedy nikt uczynić tego nie chce. Ale nie na tem jeszcze koniec.
Po tych ostatnich słowach margrabiego, trwoga i pomieszanie zwiększyły się widocznie.
Pobożny młodzieniec, który zapewne spodziewał się jeszcze nowych ciosów, a dotychczasową egzekucję poczytywał za dostateczną, podniósł głowę, jak gadzina pod gniotącą ją stopą, i rzekł bezczelnie do margrabiego:
— Po takiej ciężkiej obrazie byłoby niepodobieństwem ażebym pozostał jednę chwilę dłużej w tym domu; ale spodziewam się, że pan margrabia de Maillefort, pomimo różnicy wieku naszego, raczy jutro rano przyjąć wizytę, z którą dwaj moi przyjaciele w mojem imieniu do niego przybędą.
— Oddal się, mój panie, oddal! dobra rada nigdy nie jest zawczesną! A jeżeli się pan dobrze zastanowi, to zaniecha pewnie twoich rycerskich a nader śmiesznych planów. Odalże się już!
— Dobrze, mości panie! Poszukamy zatem innych środków, ażeby się okazać mniej śmiesznym — odpowiedział młody świętoszek, rzucając na margrabiego szatańskie spojrzenie i oddalając się pośród powszechnego prawie przerażenia.
Pani de Mirecourt, gospodyni domu, przypomniała sobie teraz, co jej księżna de Senneterre powiedziała o panu de Macreuse, i zupełnie z tej egzekucji była zadowolona; lecz, ażeby położyć koniec zamieszaniu i nieprzyjemnościom, jakie wywołała ta scena, uprosiła kilku znajomych, ażeby bezzwłocznie ułożyli nowego kontredansa.
Jakoż tancerze zaczęli zaraz zbierać zamówione damy.
Wyrugowanie i upokorzenie Macreue‘a napełniło pannę de Beaumesnil wdzięcznością dla margrabiego, a trwogą i niepokojem o własną osobę, zwłaszcza, kiedy pomyślała, że skłonność i pewien rodzaj współczucia, jakie uczeń księdza Ledoux początkowo w niej obudził, mogły ją były zachęcić do zaślubienia człowieka, zdolnego do tak haniebnych czynów.
Pośród tych uwag sierota ujrzała wracające panie de Senneterre i La Rochaigue, które nie mogąc się pierwej przecisnąć przez grono ciekawych, otaczające margrabiego i Macreuse’a, teraz dopiero zajęły napowrót miejsce swoje obok Ernestyny.
Margrabia podniósł się z miejsca, przeszedł za kanapę i stanąwszy za panią de La Rochaigue, rzekł jej do ucha:
— I cóż, pan, zdaje mi się, że jestem dosyć dobrym sprzymierzeńcem, patrząc z mojego obserwatorjum nieźle odkrywam rzeczy, jakem to pani dawniej już powiedział, i to nawet bardzo brzydkie rzeczy.
— Kochany margrabio, jestem nadzwyczajnie zdziwiona — odpowiedziała baronowa — wszystko teraz rozumiem! Dlatego to moja niecna bratowa prowadziła codziennie to biedne dziecię do kościoła św. Tomasza z Akwinu! Przy całej swej głupocie i pobożności, szkaradne to jest stworzenie, ta Helena. Co za fałszywość! jaka zdrada!
— Jeszcze pani nie jest u celu kochana baronowo! Nietylko żeś pani pielęgnowała w domu swoim jadowitą żmiję, ale masz w nim jeszcze i niebezpiecznego węża.
— Węża?
— Potężnego nawet, ot, z tak długiemi zębami! — rzekł margrabia, pokazując spojrzeniem pana de La Rochaigue, który stał we drzwiach salonu i z nudów pokazywał swoje zęby.
— Jakto, mój mąż? — zapytała baronowa — cóż to znaczy?
— Zaraz się pani dowie. Niech się pani przypatrzy temu grubemu jegomościowi, który zbliża się do nas z miną triumfującą!
— Dobrze, wszakże to pan de Mormand.
— Przychodzi on, ażeby zaprosić do tańca wychowanicę pani.
— To nic nie szkodzi, teraz może ona już tańczyć z kimkolwiek, gdyż nie omyliliśmy się w naszych zamiarach, to kochane dziecię znajduje pana de Senneterre bardzo przyjemnym młodzieńcem.
— Chętnie temu wierzę.
— Więc to już prawie księżna de Senneterre — dodała pani de La Rochaigue głosem zwycięskim — ale niemało też to kosztowało pracy!
— Księżną de Senneterre! — odpowiedział garbaty — jeszcze niezupełnie.
— Niemasz żadnej wątpliwości, kochany margrabia, rzecz już prawie skończona!
— I cóż — rzekł pan de Maillefort ze zwykłym sobie uśmiechem — wszakże pani jest zadowoloną z Geralda, z panny de Beaumesnil i ze mnie, nieprawdaż, pani?
— O! zachwycona jestem wami, kochany margrabio.
— Zawsze tego tylko pragnę. A teraz wracam do tego grubego jegomościa i do owego węża domowego, którego podstępne zabiegi objawią się wkrótce przed pani oczyma.
— Co? pan de La Rochaigue miałby się odważyć...
— Ah! biedna baronowo! pani spokój i zaufanie rozdziera me serce. Przypatrz się tedy pani i słuchaj. Obyś odniosła stąd stosowną naukę, biedna, dobroduszna przyjaciółko!
Margrabia wymawiał te słowa właśnie w chwili, kiedy pan de Mormand, ukłoniwszy się Ernestynie, przypomniał jej, że przyrzekła mu następnego kontredansa.