Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom II/Pycha/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
De Mormand ukłonił się śmiało i z zadowoleniem z siebie samego pannie de Beaumesnil, mówiąc do niej:
— Mam nadzieję, że pani nie zapomniała danego mi łaskawie przyrzeczenia? Kontredans rozpoczyna się za chwilę, czy pani raczy podać mi rękę?
— Nie można, panie de Mormand — rzekł margrabia półgłosem, opierając się zawsze jeszcze na poręczy kanapy, na której siedziała Ernestyna.
Pan de Mormand podniósł głowę ze zdziwieniem, i zapytał dumnie:
— Jakto, panie? Co nie można?
— Pan nie może tańczyć z panną de Beaumesnil — odpowiedział garbaty zawsze półgłosem.
De Mormand wzruszył pogardliwie ramionami i zwrócił się jeszcze raz do Ernestyny:
— Racz pani podać mi rękę.
Zakłopotana, spojrzała na pana de Maillefort, jakgdyby zapytać go chciała o radę.
Tym razem margrabia powtórzył już głośno, wyraźnie i uroczyście:
— Panna de Beaumesnil nie może i nie powinna tańczyć z panem de Mormand.
Ernestyna tak zdziwiła się temi prawie stanowczemi słowami margrabiego, że spuściwszy oczy, odpowiedziała panu de Mormand:
— Proszę mi wybaczyć, panie... ale zanadto czaję się znużona, nie mogę dotrzymać danej panu obietnicy.
Pan de Mormand ukłonił się grzecznie Ernestynie, nie odpowiedziawszy jej ani słowa, lecz spojrzał na garbatego wzrokiem, w którym malowała się gwałtowna wściekłość.
Ten odpowiedział na to spojrzeniem, wskazując oczyma zawiedzionemu w swem oczekiwaniu tancerzowi drzwi, galerji, ku którym sam zaraz postąpił, zostawiając pannę de Beaumesnil przejętą niepokojem.
Ta scena, zupełnie niepodobna do zajścia z panem de Macreuse, przez nikogo nie była spostrzeżona, gdyż kilka słów, wyrzeczonych pomiędzy margrabią a Mormandem, powiedziane były prawie pocichu i pośród zgiełku, jaki zwykle towarzyszy rozpoczynającemu się kontredansowi.
Oprócz Ernestyny, księżnej de Senneterre i pani de La Rochaigue, które siedziały obok panny de Beaumesnil, nikt z gości nie domyślił się nawet, ażeby wkrótce miała nastąpić nowa egzekucja, jak to określał margrabia.
W chwili, kiedy de Mormand udał się za garbatym do galerji, zatrzymali go w drodze panowie de La Rochaigue i Ravil, którzy widząc zdaleka to nagłe i niespodziewane rozwiązanie wywołanego przez pana de Maillefort wypadku, nie mogli żadną miarą domyślić się jego znaczenia.
— I cóż! — rzekł de Ravil ze zdziwieniem — ty nie tańczysz?
— Cóż się stało, mój kochany panie de Mormand — zapytał także baron — zdawało mi się, żem pana widział rozmawiającego z tym przeklętym garbusem, którego zuchwałość i bezczelność przechodzi wszelkie granice.
— Rzeczywiście, panie — odpowiedział przyszły minister — pan de Maillefort sądzi, że jemu wszystko wolno! Wypada już raz położyć koniec temu jego zuchwalstwu! On się ośmielił zabronić pańskiej wychowanicy tańczyć ze mną.
— I ona go usłuchała? — zawołał baron.
— Cóż miała robić biedna panienka po takim rozkazie?
— To rzecz nieznośna! niesłychana! trudna do uwierzenia! — mówił baron — pójdę zaraz do mej pupili, i...
— Niema żadnej potrzeby, a przynajmniej nie w tej chwili — rzekł pan de Mormand. Poczem zwrócił się do pana de Ravil — czy idziesz ze mną? muszę się koniecznie rozmówić z margrabią; czeka on na mnie, tam w galerji.
— I ja, kochany hrabio — wtrącił baron — i ja pana nie opuszczę!
Gdy się wszyscy trzej zbliżyli do garbatego, ujrzeli przy nim panów de Morainville, de Hauterive i pięć czy sześć innych osób, które margrabia umyślnie przywołał:
— Panie de Maillefort, — rzekł de Mormand tonem nader uprzejmym — zmuszony jestem prosić pana o niektóre objaśnienia.
— Jestem na rozkazy pana.
— A więc, jeżeli pan woli, udajmy się w głąb galerji; byłoby może stosowne wezwać jednego z przyjaciół pańskich, ażeby nam towarzyszył.
— Wcale nie, mój panie; zależy mi na tem, ażeby rozmowa nasza była, o ile tylko można, jaknajjawniejszą.
— Panie...
— Nie widzę, dlaczego miałbyś się pan obawiać jawności, której ja się domagam.
— Dobrze! mniejsza o to! — odpowiedział pan de Mormand — pytam więc pana w obecności tych panów, dlaczego w chwili, kiedy miałem zaszczyt prosić pannę de Beaumesnil do tańca, pan pozwolił sobie powiedzieć do niej: Panna de Beaumesnil nie może i nie powinna tańczyć z panem de Mormand. Są to właśnie słowa pana.
— Są to rzeczywiście moje słowa. Ma pan wyborną pamięć, i spodziewam się, że ona pana w tej chwili nie zawiedzie.
— Ja zaś powinienem zwrócić uwagę pana de Maillefort — przerwał baron — ponieważ przywłaszcza sobie prawo, powagę, nadzór, które do mnie tylko należą, mówiąc do mojej pupilki, że...
— Mój kochany baronie — rzekł margrabia z uśmiechem, przerywając panu de Da Rochaigue — jest pan wzorem, przykładem, cudem dawnych, teraźniejszych i przyszłych opiekunów. Dowiodę tego panu później; lecz teraz niech pan mi pozwoli najprzód odpowiedzieć panu de Mormand, że miałem zaszczyt powinszować mu jego pamięci, i zapytać go, czy sobie również nie przypomina, że na ostatnim balu u księżnej de Senneterre, po zadaniu małoznaczącego pchnięcia szpadą, powiedziałem mu, panu de Mormand, że ta mała rana miała być pewnym rodzajem przypominku, mającego wrazić w jego pamięć datę pewnego dnia, którą zczasem miałem mu przypomnieć?
— Prawda, mój panie — rzekł Mormand — lecz wypadek ten nie ma najmniejszego związku, z tłumaczeniem, którego obecnie od pana żądam.
— Przeciwnie, panie, tłumaczenie to jest naturalnem następstwem tego wypadku.
— Mów pan wyraźniej.
— O! ja się jak najwyraźniej wytłumaczę. Na owym balu u pani de Senneterre, pozwoliłeś pan sobie w ogrodzie, po lewej stronie krzaku bzowego, wobec kilku osób, a mianowicie wobec panów de Morainville i de Hauterive, którzy się tu znajdują, oczernić panią hrabinę de Beaumesnil w sposób oburzający.
— Mości panie...
— Bez żadnego szacunku, bez litości dla nieszczęśliwej kobiety, która walczyła wówczas ze śmiercią, — mówił dalej garbaty z największą niechęcią, przerywając panu de Mormand — znieważyłeś ją pan nikczemnie i ośmieliłeś się powiedzieć: człowiek z honorem nigdy się nie zniży tak dalece, ażeby poślubić córkę takiej matki, istoty tak zniesławionej!
I kiedy de Mormand, blady z wściekłości i gniewu, uczynił poruszenie zdziwienia, margrabia zwrócił się do panów de Morainville i Hauterive:
— Panowie, wszakże prawda, że pan de Mormand powiedział to do was?
— Pan de Mormand powiedział to rzeczywiście — odpowiedzieli — nie możemy zaprzeczyć prawdzie.
— Wtedy to, uniesiony oburzeniem, słysząc pana, chociaż nie byłem widzianym, mówił dalej garbaty, wtedy nie byłem w stanie wstrzymać się i zawołałem: nikczemnik!
— Ah! więc to pan był! zawołał de Mormand z wściekłością, widząc że zadano śmiertelny cios jego chciwym nadziejom.
— Tak, ja to byłem, i dlatego też powiedziałem pannie de Beaumesnil, że nie może i nie powinna z panem tańczyć, z panem, który publicznie znieważyłeś jej matkę. Pytam więc teraz wszystkich panów, czy słusznie, czy niesłusznie postąpiłem?
Okropne, upokarzające dla pana de Mormand milczenie nastąpiło po tych ostatnich słowach margrabiego. Sam tylko de Ravil zabrał głos, odzywając się z pewnem szyderstwem:
— Więc pan margrabia de Maillefort odgrywał rolę jakiegoś paladyna, jakiegoś grzecznego rycerza, i zranił człowieka z honorem, chcąc mu zostawić jakiś przypominek, a to wszystko dlatego tylko, ażeby kiedyś nie dozwolić mu tańczyć kontredansa z panną de Beaumesnil?
— Wszystko to dla tego, ażeby nie dozwolić panu de Mormand zaślubić pannę de Beaumesnil, mości panie, gdyż przyjaciel pański jest równie chciwy, jak panna de Beaumesnil bogatą, a to niemałą jest rzeczą; już w samej rozmowie, którą podczas balu u pani de Senneterre na własne uszy słyszałem, objawiły się zamiary pana de Mormand; oczerniając bowiem panią de Beaumesnil i obarczając skutkami tego oczernienia jej córkę, a nawet i tego, ktoby chciał się z nią ożenić, spodziewał się pan de Mormand usunąć wszystkich kandydatów do jej ręki. Podłość ta oburzyła mnie. Stąd ów wyraz: nikczemnik, który w niechęci mojej wyrzekłem... stąd ów pozór, który wymyśliłem, ażeby panu de Mormand dać owo zadosyćuczynienie, które mu się wreszcie należało, stąd nakoniec mój zamiar przeszkodzenia panu de Mormand w zaślubieniu panny de Beaumesnil. I wszystko mi się powiodło, gdyż teraz nie będzie już zapewne miał śmiałości pokajać się przed najbogatszą dziedziczką we Francji, chociażby powiedział jeszcze dwadzieścia filantropijnych mów o powołaniu stokfiszu, chociażby się nawet o nią starał pod pańską protekcją, baronie, który jesteś wzorem, przykładem, cudem opiekunów, i który przyszłość swej pupilki, godnej śmiechu dumie chciałeś poświęcić!
Z niemem przerażeniem słuchano słów garbatego, który mówił dalej:
— Zaprawdę, moi panowie, podłości te powtarzają się tak często w naszem kole, że to posłuży za przykład, jeżeli je raz przecież napiętnujemy zasłużoną hańbą! Jakto! że takie bezeceństwa zdarzają się pomiędzy ludźmi wyższego świata, jak powszechnie mówią, więc dlatego mają one uchodzić bezkarnie? Jakto! więzienie, galery, mają istnieć tylko dla tych biedaków, którzy w grze fałszywemi kartami ukradną zręcznie kilka luidorów, a nie będzie pręgierza, pod którymby stawiono ludzi, co zdradą i podłem kłamstwem starają się ukraść ogromny majątek, i z zimną krwią zmawiają się na środki podejścia biednej, niewinnej panienki, której jedyną winą jest, że posiada znaczny majątek, i że mimo swej wiedzy zbudziła zbrodniczą chciwość. A jeżeli się uda takim ludziom, wtedy przyjmują ich wszędzie, chwalą, zazdroszczą im, wysławiają ich zręczność, podziwiają nadzwyczajne szczęście! Tak, gdyż przy pomocy tych bogactw, które niecnemi zyskali środkami, żyją wspaniałe, utrzymują kochanki, dopinają szalonych, dumnych zmysłów; a nieszczęśliwa żona, która ich zbogaciła, i którą oszukali, wylewa łzy rozpaczy, albo rzuca się w błędne życie, ażeby się odurzyć przynajmniej w swej niedoli! Zaiste, moi panowie, jestem przynajmniej tak szczęśliwy, że dzisiaj dwa tego rodzaju występki skarciłem, gdyż pan de Macreuse, którego stąd dopiero co wygnałem, też same miał zamiary, co pan de Mormand! Widzicie teraz, jak te dwie szlachetne dusze spotkały się u jednej mety!
— Postąpiono z tobą, jak z głupcem, jakim jesteś rzeczywiście, i dobrze ci tak — rzekł de Ravil do ucha swemu przyjacielowi, który stał jak osłupiały — nie zapomnę ci tego przez całe życie, żeś mnie pozbawił tak pięknego procentu od posagu małej Beaumesnil.
Sprawiedliwe, wzniosłe, i szlachetne myśli, prawie zawsze taką mają powagę, że de Mormand ujrzał się po tych gwałtownych słówkach margrabiego przez wszystkich potępionym. Ani jeden głos nie podniósł się w jego obronie, że zaś na szczęście kontredans skończył się w tej chwili i stąd w galerji, i salonach powstał dosyć znaczny ruch, przeto przyszły minister nie znałazłszy ani jednego słowa w odpowiedzi na tak ciężkie zarzuty garbatego, blady, i drżący zniknął w tłumie przesuwających się gości.
Margrabia udał się następnie do pani de La Rochaigue, która, równie jak Ernestyna, nic jeszcze nie wiedziała o tym ostatnim wypadku.
— Teraz — rzekł pan de Maillefort do baronowej — powinna się pani koniecznie oddalić; dłuższa obecność pani w tem miejscu nie byłaby stosowna. Tak, moje dziecię kochane — dodał margrabia zwracając się do Ernestyny — nieznośna ciekawość, jaką powszechnie obudzasz, zwiększyłaby się jeszcze. Jutro opowiem paniom wszystko! Wierzajcie mi panie, usłuchajcie mej rady! oddalicie się z balu.
— O! panie, z całego serca — odpowiedziała Ernestyna — gdyż czuję się tu jak na torturach.
Dziewica podniosła się i podała rękę pani de la Rochaigue, która powiedziała do garbatego tonem najszczerszej wdzięczności:
— Pojmuję wszystko, kochany margrabio; pan de Mormand był także jednym z kandydatów?
— Jutro będziemy mówić o tem natychmiast; teraz zaś proszę panią, wyprowadź pannę de Beaumesnil.
— Ah! pan jest naszą opatrznością, kochany margrabio — rzekła pani de La Rochaigue pocichu — jakżem dobrze postąpiła, zaufawszy panu zupełnie!
— Niewątpliwie, ale, zaklinam panią, oddalcie się, oddalcie.
Sierota spojrzała z wdzięcznością na garbatego, i niespokojna, prawie przestraszona wypadkami tego wieczoru, opuściła zabawę, gdy tymczasem margrabia pozostał z panią de Mirecourt, ażeby nie narazić się na podejrzenie, iż korzystając z zamieszania, jakie wywołał jego szlachetny i śmiały postępek, potajemnie oddalił się z tego domu.
De Ravil, jako człowiek najbezczelniejszy w świecie, widząc nadzieje swego przyjaciela Mormanda zniweczonymi, nie wahał się najprzód obsypać go najdotkliwszemi wyrzutami, a potem opuścić go zupełnie. Przyszły minister rzucił się do pierwszej lepszej dorożki, gdy tymczasem przyjaciel jego udając się piechotą do domu, zastanawiał się nad wypadkami tego dnia, porównywując oba zajścia i wyprowadzając rozmaite wnioski z klęsk poniesionych przez Mormanda i Macreus‘a.
Mijając róg ulicy, przy której było mieszkanie pani de Mirecourt, ujrzał przy blasku księżyca, który właśnie jaśniał najpiękniejszem światłem, jakiegoś mężczyznę, który postępował przed nim to zwolna, to z jakimś pośpiechem gorączkowym.
Wzruszenie, chód tego człowieka zwróciły uwagę cynika. Podwoił zatem kroku i poznał w nim Macreuse‘a.
Wtedy de Ravil powziął szatański zamiar, zbliżył się do Macreuse‘a, i powiedział:
— Dobry wieczór, panie de Macreuse.
Uczeń księdza Ledoux odwrócił się nagłe. Na jego wybladłej twarzy malowało się wzburzenie najdzikszych namiętności, tak dalece, że de Ravil widząc to, powinszował sobie, już w duchu swego pomysłu.
— Czego pan sobie życzy? — opryskliwie zapytał Macreuse, nie poznając w pierwszej chwili Ravila. Lecz przypatrzywszy mu się uważniej, dodał — ah! to pan jesteś, panie de Ravil? Proszę mi wybaczyć?
I zamierzał już oddalić się, kiedy de Ravil zatrzymał go za rękę, mówiąc:
— Panie de Macreuse, sądzę, że jesteśmy ludźmi, którzy się mogą zrozumieć i usłużyć sobie wzajemnie.
— Zrozumieć! w czem, mój panie?
— Czujemy tęż samą nienawiść; a to wiele znaczy.
— Jaką nienawiść?
— Dla pana de Maillefort!
— I pan także, i pan go nienawidzi?
— Śmiertelnie!
— A więc, cóż dalej, mój panie?
— Oto, ponieważ tęż samą czujemy nienawiść, możemy również tenże sam mieć interes.
— Nie rozumiem, panie de Ravil.
— Panie de Macreuse, jest pan zbyt doświadczonym, zbyt rozsądnym człowiekiem, ażeby zupełnie już zniechęcić się jedną porażką.
— Jaką porażką, łaskawy panie?
— Jak uważam, trzeba z panem mówić otwarcie; miałem jednego głupiego przyjaciela, to jest pana de Mormand, który myślał o tejże samej dziedziczce co i pan...
— De Mormand!
— Tak, miał on ten zaszczyt.... Ale na nieszczęście, wkrótce po oddaleniu się pana, ten niegodziwy margrabia obszedł się z nim zupełnie jak z panem, to jest że połączenie się mego niedorzecznego przyjaciela z panną de Beaumesnil uczynił niepodobnem. Stąd moja nienawiść ku margrabiemu.
— Ale cóż panu na tem zależało, czy panna de Beaumesnil wyjdzie za pańskiego przyjaciela, lub nie?
— Do djabła! wiele mi na tem zależało! byłem bowiem pośrednikiem w całej tej sprawie, ofiarowałem Mormandowi mą pomoc, wzamian za procent od posagu. Zatem odsuwając w taki sposób Mormanda, garbaty skrzywdził mnie. Rozumie mnie pan teraz?
— Zupełnie!
— Mormand jest zbyt niedołężny, zbyt zniewieściały, słowem, zbyt wielki tchórz, ażeby jeszcze śmiał podnieść, się po doznanej klęsce, albo przynajmniej pocieszyć się stosowną zemstą.
— Zemstą?... na kim?
— Na tej małej głupiej dziedziczce, a jednocześnie i na tym szkaradnym garbusie. Lecz ja muszę panu wyznać otwarcie, że nie należę do tych szaleńców poprzestających na samej zemście, bez osiągnienia jakiej korzyści. Ja z mojej strony trzymam się tylko zemsty zyskownej.
— Zyskownej?
— Tak, zyskownej! bardzo zyskownej. Otóż do takiej zemsty mógłbym dostarczyć sposobów.
— Pan? a jakich?
— Pozwól pan tylko, posiadam bardzo ważną tajemnicę...
— Dotyczącą panny de Beaumesnil?
— Jej samej! Mógłbym tej tajemnicy sam użyć, i to nawet z wielkim zyskiem, sądzę.
— Pomimo tego jednak, pan mi proponuje...
— Podzielić się z panem? bynajmniej. Toćbyś mnie pan uważał za wielkiego głupca, a pan nie lubi takich ludzi.
— Więc tedy, czego pan sobie życzysz?
— Tak, znakomity interes, jak mówi mój nierozsądny przyjaciel, który, jeśli pan chce jest politykiem, tak — znakomity, mówię, interes, jakim jest ożenienie się z najbogatszą dziedziczką we Francji, przedsięwziąłeś pan zapewne z czyjąś pomocą, z czyjemś pośrednictwem i nie bez jakiegoś prawdopodobieństwa, że osiągniesz, pomyślny skutek. Takich błędów nie popełniłby założyciel pobożnego towarzystwa św. Polikarpa. Wyznać tu także muszę, że instytucja ta dowiodła mi, że pan jest bardzo zręczny i, że oddawna pozyskałeś już moje współczucie. Koniec końcem, powtarzam panu, że pan jest człowiekiem zbyt nerwowym, ażebyś podobną klęskę mógł znieść spokojnie i w pokorze. Może pan ma jaki środek podźwignięcia się na nowo, osiągnięcia swego celu inną drogą, i dopóki tylko mała Beaumesnil nie wyjdzie za mąż, człowiek taki jak pan, nie powinien tracić nadziei!
— Dobrze, dobrze! Przypuśćmy, że mam jeszcze jakąś nadzieję; cóż więcej?
— To przypuściwszy, uczyniłbym panu propozycję, ażebyśmy, pan wszystkie swoje środki, a ja moją tajemnicę zjednoczyli dla osiągnięcia pomyślnego skutku. Jeżeli pana nadzieje zostaną spełnione, w takim razie tajemnicy mojej wcale nie użyjemy, lecz jeżeli zawiodą, wtedy pozostanie nam moja tajemnica, jak soczysta gruszka na zaspokojenie pragnienia.. Słowem, jeżeli pan ją zaślubi, da mi pan pewien procent od posagu, jeżeli zaś pan zamiaru swego nie dopnie, to ja panu dam procent od czystego zysku, jaki mi przyniesie moja tajemnica, jeżeli, ma się rozumieć, owa tajemnica nie będzie dla pana pomocą przy tych nowych krokach, o czem jestem przekonany. Obok tego uważaj pan jeszcze, że ja mówię tylko o pewnym wpływie na pannę de Beaumesnil, wpływie, który teraz osłabł, który przecież może jeszcze być wskrzeszonym.
— Wszystko to godne jest zastanowienia, panie de Ravil — odpowiedział Macreuse po chwili namysłu — zaczynam już bowiem wierzyć, że obaj stworzeni jesteśmy dla tego, ażeby się rozumieć wzajemnie; lecz — dodał — powinienem także wiedzieć, jaka jest owa tajemnica?... i o jakich to wpływach pan mówisz?
— Podaj mi rękę, kochany panie de Macreuse, chcę z panem pomówić otwarcie, niema bowiem żadnego celu zwodzić pana, jak się wkrótce o tem przekonasz.
I oddalili się obaj, znikając w cieniu, który na lewą stronę ulicy rzucał wysoki gmach.