Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Lenistwo/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IV.

Gdy po oddaleniu się pokojówki, panie Luceval i d’Infreville pozostały same, ostatnia z nich rzekła do swej przyjaciółki:
— Chciałaś, żebym resztę dnia dzisiejszego spędziła u ciebie; przyjęłam twą propozycję kochana Florencjo, już to ażeby pozostać u ciebie, już też dlatego, ażeby w razie nieszczęścia nadać jakiś pozór mojemu kłamstwu.
— Ale mój list?
— Będą myśleli, żem się z nim minęła; i żem przybyła do ciebie po wysłaniu twego listu.
— Prawda.
— Teraz, kochana przyjaciółko, zamawiam sobie twoje pobłażanie, a może także i litość twoją dla reszty mego opowiadania.
— Litość, pobłażanie! czyliż nie jesteś ich naprzód pewną, biedna moja Walentyno? Byłaś w małżeństwie nieszczęśliwą, prześladowaną, upokorzoną, któżby cię nie żałował? ktoby cię nie usprawiedliwił? Ale mów, słucham cię.
— Nie wiem, czym ci wspomniała o tem, żeśmy zajmowali pierwsze piętro domu pana d’Infreville; okna mego sypialnego pokoju wychodzą na niewielki ogródek, należący do parteru domu sąsiedniego. Może na trzy miesiące przed odkryciem, że mój mąż miał kochankę, i kiedy jeszcze był bardzo cierpiący, ogród i parter, o których ci mówię, niezamieszkałe od pewnego czasu, uległy wielkiej zmianie; życie, jakie prowadziłam wtedy, zatrzymywało mnie prawie ciągle w pokoju, gdyż słabość męża nie pozwalała mi nigdzie wychodzić. Było to na początku lata. Zamknąwszy się w moim pokoju, kiedy pan d’Infreville nie potrzebował moich starań, pracowałam często przy otwartem oknie, gdyż pora roku była zachwycająca. Dostrzegłam wtedy zmiany, jakie zaprowadzono w ogrodzie; były one szczególne i zwiastowały gust wytworny, połączony z pewną oryginalnością; nieznacznie, w mojej smutnej bezczynności zbudziła się moja ciekawość. Codziennie widywałam robotników wykonywujących te wszystkie zmiany, nie widząc przecież nigdy nowego mieszkańca parteru; tym sposobem byłam niemal obecną temu przeistoczeniu dosyć posępnego ogrodu; w jednem rozkosznem miejscu oranżerja, napełniona rzadkiemi roślinami i łącząca się z częścią samego mieszkania została wystawiona nad murem południowym; mur ten znikł pod grotą z kamieni skalistych, przeplatanych rozmaitemi krzewy. Z jednej strony tej skały, kaskada spadała do obszernego basenu i roztaczała wkoło siebie miłą świeżość. Potem galerja wzniesiona z drzewa pokrytego korą, osłoniona wiejską strzechą i wsparta na łukach ukryła drugą część muru, którą ogród ten był otoczony, sam ogród został tak zapełniony kwiatami, że z mego okna wyglądał jak olbrzymi bukiet.
— Mój Boże! jakież zachwycające miejsce, i to w Paryżu. Ah! to prawdziwy raj!
— Rzeczywiście, było to prześliczne, gdyż mury znikły zupełnie śród najpowabniejszych widoków. Złocona ptaszarnia, napełniona pięknem ptactwem wzniosła się na zielonej murawie, i wystawiono rodzaj indyjskiego varendahu, tworzącego krytą galerję przed oknami parteru, który zastawiono sofami, tureckiemi poduszkami i grubemi kobiercami; nareszcie wniesiono tu fortepian. Ta przezroczysta galerja, zasłoniona w razie potrzeby storami, przedstawiała na lato schronienie pełne cienia, świeżości i chłodu.
— To chyba jaka powieść z Tysiąca i jednej nocy! I twórca tego wszystkiego nie pokazał się jeszcze?
— Pokazał się dopiero kiedy wszystkie przygotowania były skończone.
— I nie byłaś tak ciekawą, ażeby się starać dowiedzieć, kto był tym tajemniczym sąsiadem? Przyznam ci się, że ja nie wytrzymałabym tak długo.
Walentyna uśmiechnęła się smutnie i odpowiedziała;
— Przypadek chciał, że siostra starego marszałka dworu pana d‘Infreville była jedyną służącą tego tajemniczego sąsiada. Uwiadomiona przez swego brata, ona to nastręczyła swemu panu to mieszkanie i ogród. Pewnego dnia chcąc zaspokoić moją ciekawość, zapytałam naszego marszałka, czy nie wie, kto miał zająć parterowe mieszkanie sąsiedniego domu; odpowiedział mi, że jego siostra jest służącą tego nowego lokatora. Tym sposobem dowiedziałam się niektórych szczegółów, które już aż nadto zbudziły moje zajęcie.
— Doprawdy? i któż to był, kochana Walentyno?
— Powiedziano mi, że niema na świecie lepszej i szlachetniejszej od niego duszy; oto po śmierci stryja, po którym odziedziczył dosyć znaczne dobra, chciał przyjąć kilku służących, lecz ta stara służąca, o której ci mówiłam, a która była jego mamką, rzekła do niego ze łzami w oczach, że nigdy nie pozwoli, ażeby prócz niej inni służący mieli mu usługiwać. Daremnie jej przyrzekał, że ona będzie nad wszystkiemi, że uważaną będzie zawsze za jego powiernicę i gospodynię... ale nie chciała na to przystać. On, w niepojętej swojej dobroci, nie nalegał już więcej, i pomimo swego majątku, zatrzymał do swych usług tę jednę tylko kobietę.... Wydaje ci się to może śmiesznem, kochana Florencjo, lecz...
— Co mówisz? przeciwnie, znajduję to uczucie rozrzewniającem w swojej delikatności. Wszakże częstokroć nie potrzeba nam więcej, ażeby osądzić czyjś charakter.
— Dlatego też od tej chwili uważałam naszego sąsiada za człowieka dobrego i szlachetnego. Zanim jeszcze go poznałam, dowiedziałam się, że się nazywa Michał Renaud...
— Ah!... mój Boże!... — zawołała pani de Luceval. — Michał Renaud!
— Tak... ale cóż ci jest, Florencjo?
— To rzecz szczególna.
— Czy to syn jenerała Renaud, poległego w ostatnich wojnach Cesarstwa?
— Tak jest... więc go znasz?
— To kuzyn pana de Luceval.
— Michał!
— I niema prawie jednego dnia, ażeby mój mąż nie wspominał mi o nim.
— O Michale?
— Nie inaczej.... Lecz nigdy go nie widziałam, bo, chociaż był uwiadomiony o ślubie pana de Luceval ze mną, jak wszyscy członkowie jego rodziny, nie był jeszcze u nas z odwiedzinami; zresztą, nie dziwi mnie to bynajmniej, gdyż mój mąż nie utrzymywał z nim stosunków.
— Doprawdy, niepokoi mnie to, co mi powiadasz. Michał jest kuzynem twego męża. I jakże to, z jakiego to powodu twój mąż wspomina tak często o Michale?
— Niestety, biedna moja Walentyno, z powodu wady, która jak się zdaje, jest mi wspólną z panem Michałem Renaud, wady, która powinna być rękojmią dla mego męża, a która właśnie do rozpaczy go doprowadza, ale mężczyźni są tak dziwni!
— Zlituj się, mów jaśniej.
— Wiadomo ci, że w klasztorze uchodziłam powszechnie za nieuleczalną próżniaczkę. Ileż to napomnień, ile kar zniosłam za tę ulubioną moją wadę!
— Prawda.
— Otóż wada moja przybrała niesłychane rozmiary, tak niesłychane, że zamieniła się prawie w zaletę.
— Cóż to znaczy?
— Wyobraź sobie, że zamiast chęci naśladowania, czuję największą litość dla tych nieszczęśliwych kobiet, które szalone upodobanie w świecie i jego rozkoszach rzucają w odmęt rozrywek i przyjemności, o których samo wspomnienie dreszczem mnie przejmuje; gdyż niestety, widziałyśmy przecie te nieszczęśliwe! te dobrowolne męczenniczki, udające się codziennie na trzy i cztery bale lub wieczory, nie rachując w to rozmaitych innych widowisk! Teraz dopiero biegać do swoich szwaczek, modniarek, kwiaciarek! ubierać się, rozbierać, przymierzać suknie, dać sobie wydzierać włosy, więzić się w sznurówkach, zmieniać toaletę trzy razy dziennie, walcować, galopować, polkować, o! to oszaleć trzeba! Nie! trzeba mieć żelazne członki i olbrzymią siłę, ażeby się poddawać takiemu ruchowi. Ah! Walentyno, Walentyno, jakaż to różnica pomiędzy tym szałem rozrywek, z których jedna tylko na śmierćby mnie zamęczyła, a tym rozkosznym spoczynkiem, jakiego w tym fotelu kosztuję, gdzie życie moje przepędzam znajdując niewyczerpaną słodycz w bezczynnem wpatrywaniu się w niebo, w drzewa, w słońce, i będąc zupełnie szczęśliwą, że mogę pieścić się zimą przy moim kominku, gdy tymczasem przejmujący mróz skrzypi na dworze pod memi oknami. Ale Walentyno — dodała młoda kobieta, przypatrując się ze zdziwieniem swej przyjaciółce — co ci jest? To niespokojne spojrzenie... to wzruszenie... Walentyno, jeszcze raz pytam... błagam cię... odpowiedz mi.
Po chwili milczenia, pani d’Infreville, przetarłszy ręką czoło, rzekła głosem lekko wzruszonym.
— Posłuchaj... końca mego opowiadania, Florencjo... odgadniesz sama to... czego nie mogę... czego nie śmiem powiedzieć ci w tej chwili..
— Mów tedy, mów, proszę cię...
— Kiedym pierwszy raz ujrzała Michała, znajdował się właśnie pod tą krytą galerją o której ci poprzednio wspomniałam. W ciągu lata przepędzał w niej całe swoje życie; będąc ukrytą za żaluzją mogłam mu się przypatrywać swobodnie; nie zdaje mi się, ażeby można wyobrazić sobie rysy piękniejsze od jego rysów. Spoczywając w długim szlafroku z jedwabiu indyjskiego na dywanie tureckim, palił spokojnie nargile w postawie pełnej niedbałości mieszkańca wschodu, z oczyma wlepionemi w swój ogród zapełniony kwiatami, zdawał się przysłuchiwać z zachwyceniem szmerowi kaskady i śpiewowi pięknej swojej ptaszarni; potem wziął do ręki książkę, którą od czasu do czasu odkładał jak gdyby rozmyślał nad tem co przeczytał; nareszcie przybyło dwóch jego przyjaciół. Jeden z nich uważany jest słusznie za człowieka najznakomitszego w naszej epoce, był to M.***
— Rzeczywiście, nie znam człowieka znakomitszego i posiadającego większe od niego poważanie.
— Znałam go z widzenia i ze sławy; jego bardzo wysokie położenie i różnica wieku, istniejąca pomiędzy Michałem a nim, uczyniły w moich oczach jego wizytę u młodego nieznanego człowieka, rzeczą prawie nadzwyczajną.
— Zaiste, i mnie się to wydaje nader pochlebnem dla naszego kuzyna.
— Michał przyjął go z ujmującą poufałością. Zdawało mi się, że M. obchodził się z nim na stopie równości. Nareszcie rozpoczęła się między nimi długa rozmowa; będąc zbyt oddaloną, nie mogłam z niej nic dosłyszeć. Lecz chcąc wynagrodzić sobie tę niedogodność, i będąc ciągle ukrytą za żaluzją, wzięłam perspektywę teatralną, i z największą bacznością przypatrywałam się rysom Michała podczas tej rozmowy; nawet poruszenia ust jego widziałam jak najwyraźniej: szczególnej przyjemności doświadczałam w tem śledzeniu, dostrzegłam łatwo z pewnych poruszeń, że powstała jakaś sprzeczka pomiędzy M***, a Michałem. Naprzód ostatniego z nich zbijano energicznie; wkrótce atoli domyśliłam się z wyrazu rysów M*** że powoli dał się Michałowi przekonać, ale nie bez oporu. Rozmowa ta długo trwała, gdy się nareszcie skończyła, przyjaciele Michała pożegnali się z nim z oznakami największej życzliwości. Dowiedziałam się później, że M***, mając powziąć pewne bardzo ważne postanowienie, przybył, jak mu się to często zdarzało, poradzić się w tym względzie Michała, którego wielki takt i zdrowy rozsądek były równie wzniosłe jak gruntowne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.