Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Pycha/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II.

Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy miano podpisać podwójny akt ślubny, pan Bouffard, właściciel domu, w którym mieszkała Herminja, jego pianistka, tak ją bowiem nazywał od czasu jak zaczęła dawać lekcje muzyki pannie Kornelji, przyszedł tu był po obiedzie dla odbycia zwykłego patrolu, jak się wyrażał ów zacny reprezentant ładu i porządku; a to z powodu zbliżającego się już października, to jest czasu, w którym zwykle odbierał należne sobie komorne.
Było około wpół do siódmej wieczorem.
Pan Bouffard siedział poufale w izbie odźwiernej i wywiadywał się od niej, czy rozmaici jego lokatorowie, przy zbliżającej się chwili zapłaty, nie objawili jakiego niepokoju i obawy.
— O nie, panie Bouffard — odpowiedziała pani Moufflon — wszyscy zachowują się bardzo dobrze, niema się czego lękać; jeden tylko mieszkaniec tego małego lokalu na trzeciem piętrze...
— Cóż on robi, ten mieszkaniec trzeciego piętra? — zapytał pan Bouffard skwapliwie i z obawą.
— Kiedy się tu przed trzema miesiącami wprowadził, był strasznie zuchwały, ale teraz, im więcej się zbliża termin zapłaty, tem staje się grzeczniejszy, ale to powiadam panu, taki jest grzeczny, taki...
— Musisz mi dawać baczność na niego, i to ścisłą baczność; o! to rzecz podejrzana. Ah! jaka to szkoda;, że ten przystojny młody jegomość, który zapłacił komorne mojej pianistki, nie chciał się dać złowić, onby mi nie był...
Pan Bouffard nie mógł już dokończyć. Dwa czy trzy razy tak silnie zapukano do bramy, że odźwierna i jej pan zerwali się z przestrachem ze swoich miejsc.
— Ha, do pioruna! — zawołał pan Bouffard — to mi dopiero kołaczą; ja sam, ja, właściciel mego domu, nie śmiałbym tak głośno pukać. Zobaczymy też, co to za zuchwalec dobija się tak silnie — dodał pan Bouffard, zbliżając się do drzwi izdebki, gdy tymczasem odźwierna poszła otworzyć.
— Bramę, bramę proszę otworzyć! — zawołał głos jakiegoś stentora.
Mężczyzna, który odezwał się tym głosem, zdawał się domagać otworzenia całej bramy, ażeby pojazd, stojący przed domem, mógł dalej zajechać.
Zdziwieni tak nadzwyczajnem żądaniem, pan Bouffard i jego odźwierna stanęli oboje jak wryci z podziwu i, z otwartemi usty ujrzeli wychodzącego z bramy biało upudrowanego lokaja olbrzymiej prawie postawy, który ubrany był w bogatą szafirową liberję ze srebrnemi galonami.
— Prędzejże otworzyć bramę! — zawołał z gniewem wygalonowany olbrzym.
Pan Bouffard tak był zmieszany, że się jak najniżej ukłonił ogromnemu lokajowi.
Ten dodał znowu:
— A cóż u pioruna! czy otworzycie czy nie? Guzdrzą się jakby na jutro, a książę czeka.
— Książę! — zawołał pan Bouffard, stojąc ciągle na miejscu i kłaniając się powtórnie i jeszcze niżej lokajowi.
W tej chwili znowu zapukano, lecz daleko silniej jak pierwszym razem.
Pani Moufflon machinalnie pociągnęła za sznur, jak to we śnie zwykła czynić, i nowy głos zawołał przed bramą.
— Proszę bramę otworzyć!
Poczem drugi lokaj, w zielonej liberji z czerwonemi wypustkami i złotemi galonami, zbliżył się do loży odźwiernej, przy której poznawszy swego kolegę zawołał:
— Ah! to ty, Wawrzyńcze! Widziałem właśnie powóz twego pana. A cóż? czy tu nie otworzą? Do stu piorunów! Czy tu odźwierni w kozie, gdzie siedzą?
— To prawda, możnaby myśleć, że mają oczy szklane. Patrz, ani się ruszą.
— Wybornie! — rzekł drugi lokaj — księżna nie straci pewnie cierpliwości, Wszakże ona jest bardzo cierpliwa.
— Księżna? — powtórzył pan Bouffard coraz bardziej zmieszany, ale ciągle jeszcze jak przykuty do miejsca.
— Ha! do wszystkich djabłów! otworzycież nareszcie! — krzyknął jeden z lokai.
— Ale panie, do kogoż to pan przybył właściwie? — zapytał pan Bouffard, przyszedłszy nieco do siebie. — O kogo pan się pytasz?
— O pannę Herminję — odpowiedział olbrzym z pewnym rodzajem poszanowania dla osoby, którą jego państwo mieli odwiedzić.
— Tak jest, o pannę Herminję — odpowiedział drugi.
— Pierwsze drzwi od bramy po lewej stronie — odpowiedziała odźwierna, z coraz większem zdziwieniem. — Zaraz panom otworzę.
— Książę, księżna do mojej pianistki! — powtarzał pan Bouffard.
Wtem zapukano na nowo, ale tym razem już prawie z wściekłością; pani Moufflon pociągnęła za sznur i pokazał się trzeci służący w brązowej liberji z niebieskiemi wyłogami wołając:
— Do wszystkich tysięcy! tu, widzę, cały dom głuchy, czy nieżywy! Otwórzcież przecie bramę! hej, prędzej! bramę otworzyć.
Odurzony niemal z podziwu, Bouffard zdecydował się nareszcie na wykonanie swego bohaterskiego postanowienia: podczas kiedy odźwierna zabierała się oznajmić Herminji odwiedziny tak znakomitych osób, były kupiec korzenny sam otworzył ciężkie podwoje bramy i ledwie miał dosyć czasu przytulić się do ściany, ażeby się nie dostać pod nogi dwóch wielkich i pysznych siwków, które, zaprzężone do wspaniałej błękitnej karety, wpadły gwałtownie do sieni, a za jednem skinieniem stangreta, przybranego w ogromną perukę, i na znak dany przez jednego z lokajów, stanęły jak wryte przed drzwiami Herminji.
Mały garbaty mężczyzna i drugi, otyły, obaj ubrani czarno, wysiedli z tego pięknego pojazdu, i pani Moufflon spiesznie zameldowała pianistce Bouffarda, panów:
— Notarjusza Leroi i księcia de Haut-Martel.
Zaledwie pierwszy pojazd wyruszył z dziedzińca, zajechała druga bardzo piękna kareta, opatrzona herbami; dwie damy i jakiś młody mężczyzna wysiedli z niej, a pani Moufflon, której zdawało się już teraz, że to tylko jakiś sen dziwaczny, oznajmiła pianistce Bouffarda:
Księżnę de Senneterre, pannę Bertę de Senneterre i księcia de Senneterre.
Za pierwszemi karetami nadszedł lekki powóz angielski, zatrzymał się przed drzwiami, znowu wysiadła, z niego jakaś znakomita osoba i pani Moufflon zameldowała:
— Pana barona de la Rochaigue.
Nareszcie w kilka minut potem odźwierna wprowadziła do Herminji mniej znakomitych gości, to jest: pana komendanta Bernarda, pana Oliwiera Rajmond, pannę Ernestynę Vertpuis i panią Lainé.
Dwie ostatnie przybyły bardzo skromnie, zwyczajną dorożką.
Po tem wszystkiem, pani Moufflon wróciła do swego pana, którego czoło pokryte było dużemi kroplami potu, i który doprowadzony do najwyższego stopnia ciekawości, przechadzał się szybkim krokiem pod bramą, mówiąc:
— Mój Boże! mój Boże! co tacy znakomici panowie i panie mogą robić u mojej pianistki? Cóż sądzisz o tem, matko Moufflon?
— Ja, kochany panie, ja tak jestem zmieszana, że mi się zdaje, jakgdyby mi trzydzieści sześć świec latało przed oczyma; lękam się apopleksji i muszę iść do studni zanurzyć głowę w wiadrze wody, ażebym przyszła trochę do siebie. Czy nie mogłabym i panu służyć?
— Teraz już wiem, co to znaczy — zawołał były kramarz — to będzie koncert, moja pianistka daje koncert!
— Gdzie tam! — rzekła odźwierna — meldując ostatnich gości, widziałam, że damy składały swoje mantyle na fortepianie, który jest zupełnie zamknięty i że wszystkie osoby stały rzędem, gdy tymczasem notarjusz...
— Jaki notarjusz... czy tam jest i notarjusz?
— Tak, panie, i znaczny jakiś notarjusz! wysoki, otyły mężczyzna: dwa razy tak gruby jak pan przecież go sama meldowałam: Pan Leroi, notarjusz; siedzi on przy stole panny Henminji, a przed nim leżą jakieś papiery; po obu stronach ma dwie świece woskowe, właśnie jakby kuglarz jaki.
— A może też to jest i kuglarz! — zawołał pan Bouffard — albo jaki wróżący karciarz.
— Przecież powiadam panu, żem go zameldowała jako notarjusza.
— Ah, prawda — odpowiedział właściciel, przygryzając paznogcie — prawda, zresztą; nic nie szkodzi, zostanę tutaj, może też co dosłyszę, gdy będą wychodzili.
I znowu zaczął przechadzać się przed bramą.




Domyśla się zapewne czytelnik, że skromny pokoik Herminji nigdy jeszcze nie gościł świetniejszego grona.
Dziewica doznawała nieopisanego szczęścia, zastanawiając się nad niespodziewanem rozwiązaniem tej tak ciężko doświadczonej miłości; ale co ją najwięcej cieszyło, to, że widziała u siebie pannę Bertę de Senneterre, siostrę Geralda, najstarszą córkę księżnej.
Ah! pani — rzekła Herminja głosem wzruszonym i z oczyma napełnionemi łzami prawdziwego szczęścia, pojmowała bowiem nadzwyczajną delikatność w tym postępku matki Geralda, która nie mogła już dać jawniejszego zadość uczynienia, za to przykre w dniu poprzednim obejście się z Herminją, jak przywożąc do niej swą córkę. Ah! dobra pani — mówiła młoda artystka — widzieć pannę de Senneterre u mnie, było mojem najgorętszem życzeniem, alem nie śmiała spodziewać się takiego zaszczytu.
— Szczęście Geralda zbyt żywo obchodzi jego siostrę, ażeby nie miała być jedną z najpierwszych do powitania swej ukochanej bratowej — odpowiedziała pani de Senneterre przychylnym tonem. Poczem panna de Senneterre, dziewica bardzo sympatyczna i ujmująca, gdyż nadzwyczajnie podobna była do Geralda, dodała z wyrazem najtkliwszej szczerości:
— Tak jest, pani, pragnęłam być jedną z najpierwszych, ażeby pani złożyć moje życzenia, a mianowicie, ażeby pani podziękować, gdyż brat mój jest bardzo uszczęśliwiony! a wiem teraz... widzę... że ma najsłuszniejsze do tego powody!
— Pragnę z całego serca, ażebym mogła zapewnić panu de Senneterre to jedyne szczęście familijne, na jakiem mu jeszcze zbywało — odpowiedziała Herminja.
I podczas kiedy obie dziewice rozmawiały w podobny sposób i przedłużały tę scenę, w ciągu której Herminją okazała zachowanie się pełne godności, taktu, skromności i rzadkiego wdzięku, margrabia coraz bardziej zachwycony swą przybraną córką, powiedział do pani de Senneterre wskazując oczyma młodą artystkę:
— Niech mi pani teraz powie otwarcie, czy można żądać więcej wdzięków, więcej przyzwoitości?
— To rzecz niepojęta, jej ułożenie jest prześliczne, jakiż to takt, jaka godność w każdem poruszeniu i słowie; doprawdy, nic więcej powiedzieć nie mogę, kochany margrabio — dodała pani de Senneterre ze szczerością i przekonaniem — ona się urodziła na księżnę...
— A cóż pan sądzi o narzeczonym panny de Beaumesnil, o najlepszym przyjacielu, towarzyszu broni Geralda?
— Wystawia mnie pan na ciężką próbę, margrabio — odpowiedziała pani de Senneterre, tłumiąc mimowolnie wydobywające się westchnienie — zmuszona jestem wyznać, że to mężczyzna bardzo przystojny o ujmującej powierzchowności i rzeczywiście żadnej nie zauważam różnicy pomiędzy nim a młodzieńcem z naszego towarzystwa. Wie pan, że to jest rzeczą trudną do uwierzenia, jak tego rodzaju ludzie przyjmują wychowanie, i jak szybko wznoszą się nad swoje położenie... Ah! margrabio! margrabio! nie wiem na czem się to jeszcze skończy!
— Podpiszemy teraz kontrakty, kochana księżno, ale proszę panią bardzo — dodał garbaty pocichu — nie wspominać ani jednego słowa, któreby w przyjacielu Geralda mogło obudzić podejrzenie, że ta biedna, niepozorna panienka w swojej sukni muślinowej, jest panną de Beaumesnil.
— Nie lękaj się pan, margrabio, nic nie powiem, chociaż tego wszystkiego pojąć jeszcze nie mogę. Czyż nie dochowałam milczenia co do adoptacji Herminji?... Nawet mój syn jeszcze o tem nie wie; lecz te wszystkie tajemnice muszą się już teraz wyjaśnić przy czytaniu kontraktów ślubnych.
— Moją to jest rzeczą, kochana księżno — rzekł garbaty — o to tylko proszę panią, ażebyś nie wydała naszej tajemnicy, dopóki pani do tego nie upoważnię.
— Dobrze, margrabio, dobrze.
Garbaty oddalił się teraz od pani de Senneterre, która ze swą córką usiadła przy Herminji, a udał się do notarjusza, odczytującego jeszcze z największą uwagą przygotowane akta, i powiedział ze znaczącym uśmiechem, poczem znowu margrabia dodał:
— Zdaje mi się, że pan notarjusz mógłby już zacząć czytać?
— Bezwątpienia — odpowiedziała pani de Senneterre.
I całe towarzystwo zajęło swe miejsca w sposób następujący: Herminja i Ernestyna siedziały przy sobie, przy Herminji pani i panna de Senneterre, przy Ernestynie była pani Lainé, która swą niemą rolę jak najprzyzwoiciej odgrywała.
Za Herminją i Ernestyną stali Oliwier, Gerald, komendant Bernard i baron de La Rochaigue, którego obecność przy tej okoliczności dziwiła nadzwyczajnie Oliwiera, a nawet obudziła w nim pewien niepokój, pomimo, że daleki jeszcze był od myśli, ażeby Ernestyna hafciarka, i panna de Beaumesnil były jedną i tą samą osobą.
Pan de Maillefort siedział na drugim końcu pokoju, przy notarjuszu, który wziąwszy do ręki część papierów, rzekł do garbatego.
— Jeżeli pan margrabia pozwoli, zaczniemy od kontraktu księcia de Senneterre.
— Nie inaczej — odpowiedział garbaty z uśmiechem — panna Herminja jest jakby starszą siostrą panny Ernestyny, jej więc należy się ten zaszczyt.
Notarjusz ukłonił się swoim słuchaczom, i już miał zacząć czytać, kiedy pan de La Rochaigue podniósł się z krzesła, przybrał zwykłą sobie parlamentarną postawę i rzekł uroczyście:
— Upraszam szanowne towarzystwo o pozwolenie mi uczynienia niektórych uwag, zanim jeszcze kontrakt będzie odczytany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.