Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Pycha/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


I.

Jednakże nie sama tylko Hermiinja czyniła przygotowania do tej ważnej chwili, w której miały być podpisane akty ślubne jej i Ernestyny, gdyż w pewnem małem i skromnem pomieszkaniu w Baignolles, także wszystko było w ruchu.
Komendant Bernard, Gerald i Oliwier zamierzali również tego samego dnia jeść obiad razem i w tejże samej altanie, w której widzieliśmy ich przed kilku miesiącami; stąd dopiero mieli się udać do Herminji, dla podpisania kontraktu ślubnego.
Piękny wieczór jesienny sprzyjał planom trzech przyjaciół.
Pani Barbancon przewyższyła wszelkie oczekiwania. Ponieważ tym razem wcześniej była uprzedzona, przeto miała czas przygotować z jak największą starannością wyborną jarzynę, do niej soczyste kotlety, doskonałą kurę pieczoną i smaczny krem z jajek, z tłustym sosem waniljowym.
Kucharska sztuka pani Barbancon dosięgła w tych potrawach najwyższego szczebla swej doskonałości; ale niestety! pomimo wszelkich zalet tego obiadu, trzej biesiadnicy nie odpowiedzieli mu tak, jak należało, gdyż radość odjęła im apetyt, i urażana gospodyni w żalu swoim porównywała ich dzisiejszy brak chęci do jedzenia z owym głodem żołnierskim, którego Gerald i Oliwier tak jawnie dowiedli kilka miesięcy pierwej, kiedy ich dwa razy traktowała przygotowanym naprędce kwaśnym sosem.
Odniósłszy pieczyste prawie nietknięte, pani Barbancon zostawiła na stole swój krem jajeczny, mrucząc sobie pod nosem:
— Już też przynajmniej tego półmiska nie zostawią, wszakże to i bez głodu nawet jeść można, przecież to potrawa dla samych kochanków.
— Do djabła! mamo Barbancon — zawołał komendant uradowany — półmisek ten przypomina mi zaspy śniegowe w Newfundland, jakaż to szkoda, że nam się już jeść nie chce!
— Wielka szkoda — dodał Gerald — pani Barbancon zasłużyła sobie dzisiaj na order.
— Przecież to jest krem jajeczny, krem, któremu nie znajdziemy nigdzie równego — zawołał Oliwier — ale jeżeli już nie inaczej, to przynajmniej oczyma musimy się nim nasycić.
Ponieważ gospodyni nie mogła jeszcze dać wiary swej dotkliwej i upokarzającej jej miłość własną prawdzie, przeto odpowiedziała tylko wymuszonym tonem:
— Panowie żartują.
— Żartować z rzeczą tak ważną, jak pani krem jajeczny, mamo Barbancon, niech mnie djabli wezmą, jeżelibym się odważył — powiedział komendant. — Ale niepodobna, nam skosztować tego arcydzieła pani, ponieważ nie mamy już najmniejszego apetytu.
— Rzeczywiście, niepodobna — powtórzyli obaj młodzieńcy.
Gospodyni nie odpowiedziała ani słowa, ale jej zmienione oblicze wskazywało jawnie silne oburzenie; konwulsyjnie porwała pierwszy lepszy talerz, położyła na nim blisko połowę swej ulubionej potrawy, i, stawiając go przed zdziwionym komendantem, rzekła do niego głosem nieugiętej, obrażonej godności:
— Pan przynajmniej, pan musi jeść.
— Mamo Barbancon, słuchajże pani...
— Tu panie nic nie pomoże i mamo Barbancon. Od dziesięciu lat dopiero drugi raz znalazłam sposobność zrobienia takiego kremu z jajek; i to tylko na cześć ożenienia się pana Oliwiera i pana Geralda zadałam sobie tak wielką pracę... powtarzam więc jeszcze raz, że tu nie pomogą żadne wybiegi... pan musi jeść.
Nieszczęśliwy weteran, który tylko nieprzyjazne widział wkoło siebie lica, gdyż nawet Gerald i Oliwier zdawali się przechodzić na stronę gospodyni, próbował jeszcze kapitulować.
— Dobrze! to ja go już jutro zjem, jutro niezawodnie, mamo Barbancon.
— Jakgdyby się to taki krem do jutra dał przechować — rzekła gospodyni wzruszając ramionami.
— Pomimo tego... ja... nie...
— Jedz pan natychmiast.
— Ależ, do wszystkich djabłów! — zawołał weteran — przecież pani nie chce, ażebym pękł nareszcie, gdyż...
— Pan, pęknąć!, z powodu kremu, który ja przyrządziłam? — powiedziała gospodyni, z goryczą i boleścią, jakgdyby jej pan najdotklwszą wyrządził obelgę. — Pan, pęknąć! Ah! tegom się nie spodziewała, po dziesięcioletniej służbie u pana, i to jeszcze w dniu tak pięknym jak dzisiejszy, kiedy pan Oliwier ma się żenić, widzieć się tak traktowaną... ah!
I poczciwa kobieta zalała się gorzkiemi łzami.
— Otóż znowu płacze — rzekł weteran — ależ doprawdy, dziecinna jesteś, kochana mamo Barbancon.
— Pan, pęknąć! Ah! ja tego długo nie zapomnę!
— No, widzi pani, już jem, ot, patrz pani, już jem — rzekł nieszczęśliwy komendant, połknąwszy z pośpiechem kilka łyżek — wyborny jest ten krem, prawdziwie boski, jakże, czyś pani już zadowolona?
— Teraz jestem, panie komendancie, tak, teraz jestem zadowolona — rzekła gospodyni, ocierając swoje łzy — krem był taki piękny, że robiąc go jeszcze, mówiłam sobie w duchu, muszę też żonie pana Oliwiera dać przepis na niego, nieprawdaż, panie Oliwierze?
— Zapewne, panna Ernestyna będzie wyborną gospodynią, jestem o tem przekonany.
— A te korniszony, których przyrządzania ją wyuczę? Bo to muszą być zielone jak trawa, a chrupać jak orzechy. Bądź pan tylko spokojny, panie Oliwierze, zobaczy pan, jakie ja i żona pańska będziemy panu robiły przysmaczki.
Gerald, któremu pan de Maillefort musiał nareszcie wyznać, że panna de Beaumesnil występowała w charakterze dwóch osób, nie mógł wytrzymać i głośno się roześmiał, pomyślawszy, jak pani Barbancon będzie dawała swoje przepisy kuchenne najbogatszej dziedziczce we Francji.
— Pan się śmieje, panie Geraldzie — zawołała gospodyni — czy pan nie ufa moim wiadomościom?
— Nie lękaj się pani, ufam i wierzę w nie, jak w ewangelję; śmieję się tylko dlatego, że jestem wesół; czemuż się pani dziwi? w takim dniu jak dzisiejszy... to jest rzeczą bardzo naturalną!
— A jednak — odpowiedziała pani Barbancon tonem ponurym i tajemniczym — widziano potwory, które w podobnymże dniu stawały się jeszcze dzikszemi.
— Ej, gdzież tam!
— Słuchaj pan, panie Geraldzie, czy pan wie, jak on sobie postąpił w sam dzień ślubu z Marją Ludwiką, złoczyńca jakiś (pani Barbancon uważała za —zbyteczne wymieniać nazwisko przedmiotu swej nieustającej odrazy).
— Słuchamy, mamo Barbancon — rzekł komendant Bernard — a potem da mi pani kawę, bo już niedługo wybije szósta godzina.
— Otóż, panie komendancie, ten, którego pan tak kocha, w dniu ślubu swojego z Marją Ludwiką gorszy był jak tygrys dla tego małego, kochanego króla Rzymskiego, który składał do niego swe drobne rączki i wołał milutkim głosem: papo Cesarzu, nie opuszczaj, nie opuszczaj biednej mamy Józefiny.
— Ah! teraz rozumiem — rzekł Gerald bardzo poważnie — pani mówi o królu Rzymskim, synu Józefiny?
— Nieinaczej, panie Geraldzie, przecież innego nie było. Ale to jeszcze jest niczem w porównaniu z tem, co ten złoczyńca ośmielił się uczynić Ojcu świętemu, i to jeszcze przy wielkim ołtarzu w kościele Panny Marji.
— Ah! do licha!
— I cóż to takiego?
— Zdaje się — mówiła dalej pani Barbancon uroczystym głosem — zdaje się, że podczas koronacji papieże mają tę miłość własną, a może też to dla pochlebienia — dodała gospodyni jakby w nawiasie — że biorą koronę do własnych rąk i kładą ją na głowę tego, kogo koronują; wyobraźcie sobie teraz, panowie, czy to nie w sam raz było dla waszego Buonapartego, który już i tak okropnie był rozdąsany, że musiał na placu Karuzeli pocałować papieża w pantofel i to wobec swoich zbójców, wobec tej starej gwardji, ale go przecież pocałował, złoczyńca, bo musiał, gdyż inaczej czerwony człowiek, który był wrogiem Rustana a przyjacielem papieża, byłby go niezawodnie w nocy zadusił.
— Papieża?
— Rustana?
— Nie, nie moi panowie, nie, nie, Buonapartego. Słowem, w chwili, kiedy go nasz Ojciec święty miał koronować, ów złoczyńca, ów wilk korsykański, jak prawdziwy brutal, wydziera biednemu Ojcu świętemu koronę z ręki, sam ją sobie wsadza na głowę, drugą zaś ręką tak niegrzecznie uderzył w czapkę Ojca świętego, że mu ją zupełnie na oczy zacisnął, jakgdyby chciał ludowi francuskiemu powiedzieć: Skończyło się już z religją, z duchowieństwem i ze wszystkiem,tylko mnie jednego na kolanach czcić należy i uderzenie to było tak silne, że biedny Ojciec święty aż się pochylił na stopniach ołtarza, a jego czapka zupełnie zakryła mu oczy. O! ty, cierpliwy baranku niewinności! Opowiadam to dlatego tylko, ażeby powiedzieć panu Oliwierowi — dodała gospodyni, kończąc sensem moralnym — że są takie wilki, takie tygrysy, które dzień ich zaślubin czyni jeszcze dzikszymi, gdy tymczasem pana i pana Geralda, wasze grzeczne i milutkie żonki tylko słodszymi, grzeczniejszymi uczynią.
Po tem wszystkiem gospodyni poszła przyrządzić kawę, gdy tymczasem komendant Bernard nałożył swą dawną piankową fajkę.
Po tej wesołości, wywołanej opowiadaniem pani Barbancon, stary marynarz i dwaj jego młodzi towarzysze oddali się poważniejszym i szlachetniejszym myślom.
— Ta poczciwa kobieta — rzekł Gerald — pomimo swego dziwactwa, słusznie mówi, że przez nasze ożenienie się te zarody dobrego, jakie w naszych piersiach spoczywają, jeszcze więcej się rozwiną. Zdaje mi się, że inaczej być nie może, nieprawdaż, Oliwierze?
Widząc atoli swego przyjaciela pogrążonego w głębokiem dumaniu, Gerald położył rękę na jego ramieniu, mówiąc:
— O czemże myślisz, Oliwierze?
— Myślę o tem, mój drogi Geraldzie, że przed sześciu miesiącami siedzieliśmy przy tymże samym stole, i że wtedy opowiadałem ci pierwszy raz o tej powabnej dziewicy, którą nazywają księżną; powiedziałeś mi na to z uśmiechem: Ah! znam ja doskonale księżne i księżniczki... znudziłem się już niemi! a teraz taż sama dziewica za twojem pośrednictwem zostaje księżną; i to księżną de Senneterre Jakże los jest dziwaczny!
— Słusznie mówicie, moje dzieci — wtrącił stary marynarz — bardzo to jest przyjemne przypominać sobie przeszłość, kiedy teraźniejszość jest szczęśliwa. Zaprawdę, ktoby mi to był przed sześciu miesiącami powiedział, że mój kochany Oliwier ożeni się z miłą i odważną panienką, która ocali mi życie, narażając się na niebezpieczeństwo?
— A mianowicie ktoby to był pomyślał — dodał Gerald, spoglądając z uwagą na Oliwiera, że ta panna de Beaumesnil, o którejśmy tyle mówili, i z którą ja się miałem ożenić, zakocha się w Oliwierze?
— Nie mówimy o tem szaleństwie — przerwał młody oficer z uśmiechem — był to jeden z tych kaprysów, jakie w zepsutych dzieciach tak często można widzieć, kaprys, który, przekonany jestem, prędzej jeszcze przeminął, jak powstał.
— Mylisz się, Oliwierze — odpowiedział Gerald poważnie — miałem sposobność widzieć pannę de Beaumesnil, a nawet z nią rozmawiać; dlatego zaręczam ci, że pomimo, iż nie jest starszą od twojej drogiej i ukochanej Ernestyny, nie jest ona przecież bynajmniej ani kapryśnem, ani zepsutem dzieckiem, ale owszem bardzo rozsądną, bardzo zajmującą panienką.
— Mojem zdaniem — rzekł komendant Bernard wesoło — panna de Beaumesnil jest przynajmniej osobą z bardzo dobrym gustem, ponieważ wybrała sobie mego Oliwiera; ale cóż, kiedy już było za późno; miejsce zajęte zostało przez naszą kochaną Ernestynę, która mu wprawdzie nie przyniesie w posagu miljonów, ale za to posiada serduszko, jakich mało na świecie.
— Tak, masz słuszność, mój wuju — odpowiedział Oliwier — miejsce już zostało zajęte. O! zupełnie zajęte, a gdyby nawet i nie...
— Co mówisz? — przerwał Gerald, wpatrując się w swego przyjaciela z jak największą uwagą — dlaczegóż to nie miałbyś zaślubić panny de Beaumesnil, gdybyś był jeszcze wolnym?
— Dajże pokój, Geraldzie, jakie z ciebie dziecko!
— Jakto?
— Przypomnijno sobie, co sam przed kilku miesiącami i przy tymże samym stole powiedziałeś: kiedy człowiek nadzwyczajnie bogaty ożeni się z biedną panienką, dlatego, że jest powabną i godną jego miłości, każdy to potwierdzi; lecz, jeżeli człowiek ubogi ożeni się z kobietą, która mu przynosi ogromny majątek, to hańba! nie sąż to własne słowa Geralda, kochany wuju?
— Nieinaczej, mój synu.
— Pozwól tylko, pozwól! — zawołał Gerald, zdjęty żywą niecierpliwością — przypomnij że sobie i ty, Oliwierze, że sam mi powiedziałeś, chcąc mnie nakłonić do zaślubienia panny de Beaumesnil: jest rzeczą oczywistą, że, jeżeli tę młodą panienkę, pomimo jej niezmiernego majątku, równie szczerze kochasz, jak kiedybyś ją kochał, gdyby była zupełnie ubogą i bez imienia, wtedy sama czystość uczucia usprawiedliwiałaby zupełnie podobne małżeństwo. A więc teraz ja, z mojej strony, pytam się pana, mój komendancie, czy nie takie było zdanie Oliwiera, i czy pan sam nie myślałeś podobnie?
— Prawdą jest, panie Geraldzie, i zdaje mi się, że zdanie to było bardzo rozsądne i słuszne, ale, dzięki Bogu, nie potrzebujemy już tej drażliwej kwestji na nowo rozbierać. Oliwier postąpił jak człowiek z honorem, odrzucając te miljonowe związki, dlatego, że już kochał inną; postąpił bardzo dobrze... ale żeby to miało być coś nadzwyczajnego, nie sądzę, i dlatego ani pan, ani ja dziwić się temu nie będziemy, nieprawdaż, panie Geraldzie? wszakże i pan, równie jak Oliwier, żeni się tylko z miłości.
— O! z miłości! w całem znaczeniu tego wyrazu — rzekł młody oficer z zapałem — Ernestyna jest tak słodka, tak rozsądna, przy całej swojej naiwności; zresztą to biedne dziecię tyle okazuje wdzięczności, że tak znakomity pan, jak ja — dodał Oliwier z uśmiechem — raczy się z nią ożenić; a potem, gdybyś ty wiedział, Geraldzie, jaki ona wczoraj zachwycający list do mnie napisała, z oznajmieniem, że jej kuzynka na wszystko zezwala, i że jeżeli moje zamiary nie zmieniły się, kontrakt dzisiaj może być podpisany! Trudno sobie wyobrazić coś prostszego i zarazem delikatniejszego, tkliwszego, jak ten list, w którego każdym wyrazie nieoceniony maluje się charakter. Słowem, Ernestyna jest zupełnie taką, za jaką ją uznałem w samym, początku.
— Prawda, trudno jest spotkać osobę więcej zajmującą, niż ona — rzekł stary marynarz.
— Czy nie tak, kochany wuju? wprawdzie jej rysy nie są zupełnie regularne, ale jakie słodkie spojrzenie, jaki powabny uśmiech z temi białemi ząbkami, z tym pięknym ciemnym włosem, drobnym wzrostem, tą maleńką rączką i nóżką, któraby się w mojej ręce zmieściła!
— Oliwierze, mój chłopcze — rzekł marynarz, wydobywając zegarek — zajęty myślami o twojej ukochanej, zapominasz o godzinie, w której powinieneś już być u niej; a nadto, wszakże to jeszcze i pan Gerald musi mieć dosyć czasu, aby się mógł udać do swej matki i z nią pojechać do panny Herminji.
— Mamy jeszcze czas, mój komendancie — powiedział Gerald — ale nie umiem panu wypowiedzieć, jaki jestem szczęśliwy, że widzę Oliwiera tak zakochanym, tak pod każdym względem zakochanym w Ernestynie.
— O! pod każdym względem, mój, zacny Geraldzie, nie licząc jeszcze, że i dlatego ją także kocham, iż jest najlepszą przyjaciółką twojej lubej Herminji.
— Słuchaj, Oliwierze — rzekł Gerald — kiedy pomyślę o mojem szczęściu, o mojej rozkoszy po tylu trudnościach i po tak wielkich przeszkodach, doprawdy, zdaje mi się, że oszaleję z radości. Ale, do prędkiego zobaczenia, mój przyjacielu, mój bracie, gdyż możemy sobie powiedzieć, że bierzemy dwie siostry, albo, że one idą za dwóch braci, wtedy, na honor, mimowolnie łzy cisną mi się do oczu. No, uściskaj mnie, Oliwierze; lepiej, żem się tutaj tak rozczulił. Przy tych poważnych krewnych i kuzynach niedobrzeby to wyglądało.
I obaj młodzieńcy uścisnęli się z braterskiem uczuciem, gdy tymczasem komendant Bernard, który właśnie chciał utrzymać swą powagę i ukryć radosne rozczulenie, puszczał gęste kłęby dymu.
Gerald oddalił się spiesznie, w zamiarze wstąpienia jeszcze po swą matkę, razem z którą miał pojechać do Herminji.
Oliwier i stary marynarz mieli się już także oddalić, kiedy zatrzymani jeszcze zostali przez panią Barbancon, która, idąc poważnym krokiem, ostrożnie niosła na ręku białą muślinową chustkę, złożoną już do zawiązania na szyję, tylko nadzwyczajnie ukrochmaloną.
— Cóż to znaczy u licha, mamo Barbancon? — zapytał weteran, trzymając już w ręku laskę i kapelusz. — Możnaby myśleć, że niesiesz za procesją jakąś relikwję?
— Panie komendancie — odpowiedziała poczciwa gospodyni, z uczuciem ledwie powściąganej radości — jest to chustka, mała niespodzianka, którą pozwoliłam sobie przygotować dla pana z moich oszczędności, gdyż w dniu dzisiejszym, w dniu tak uroczystym, byłby pan pozostał w swojej czarnej, starej chustce, a to przecież... tak...
Zacna kobieta, wzruszona szczęściem Oliwiera, nie mogła już dokończyć i serdecznie się rozpłakała.
Lubo stary marynarz lękał się w duchu poddać swą szyję temu ubraniu, które widocznie było twarde, jakby z tektury wyklejone, jednakże życzliwa pamięć jego gospodyni tak go ujęła, że powiedział do niej głosem nieco wzruszonym:
— Ah! mamo Barbancon, co to za szaleństwo, powinienem się z tobą za to porządnie wykłócić.
— Na rogach są wyhaftowane litery J. B. Jakób Bernard — rzekła gospodyni, zwracając z pewną dumą jego uwagę na ten haft, umieszczony na rogach chustki.
— Prawda! to jest moje nazwisko — zawołał starzec, rozrzewniony tym nowym dowodem pamięci jego gospodyni, poczem dodał — poczciwa, zacna kobieta! prawdziwie, wielką, o! wielką sprawia mi to przyjemność.
— Ah! dziękuję kochanemu panu! — zawołała gospodyni, uszczęśliwiona, jakgdyby jakie najświetniejsze otrzymała wynagrodzenie, dodając potem — ale już jest późno, niedługo wybije siódma godzina, prędko zatem, panie, prędko, zawiążemy ją zaraz.
— Zawiązać, co takiego, mamo Barbancon?
— A cóżby, tę chustkę, panie komendancie!
— Komu?... mnie? a niechże mnie djabli, jeżeli...
Ujrzawszy atoli błagalne i pełne znaczenia spojrzenie Oliwiera, stary marynarz pomyślał, jakieby sprawił zmartwienie swej gospodyni, gdyby się wzbraniał ustroić w jej podarunek. Z drugiej atoli strony, on jeszcze ani razu w życiu swojem nie miał białej chustki na szyi i drżał na samą myśl wsadzenia takiej żelaznej obręczy. Lecz wrodzona jego dobroć przeważyła wszelką obawę; stłumił wydobywające się już westchnienie i poddał swą szyję pani Barbancon; następnie, pragnąc w lepszy sposób zakończyć rozpoczęte już poprzednio zdanie, dodał:
— Chciałem właśnie powiedzieć: niechże mnie djabli, jeżelibym miał odmówić mamie Barbancon; ale doprawdy, to zbyt piękne dla mnie.
— Na taki dzień nic nie jest zbyt piękne — rzekła gospodyni, ozdabiając szyję swego pana nową chustką — szkoda nawet, że pan na taką uroczystość ma tylko swój stary granatowy frak, który się już siedem lat wysługuje, ale przy pańskim pięknym oficerskim krzyżu legji honorowej, z tą nową kokardą i tą świeżą chustką — dodała gospodyni, przypatrując się z upodobaniem własnemu dziełu, i układając dwa wystające rogi, jak potężne uszy zajęcze — tak, z tą świeżą chustką, która jest tak doskonale uprasowana, nie powstydzi się pan przed nikim. Ah! kochany panie — dodała jeszcze, odsuwając się o kilka kroków, ażeby lepiej ocenić, jak się też zdaleka wydawała ta biała chustka — wygląda pan conajmniej o dwadzieścia lat młodziej, z tą świeżo ogoloną brodą, nieprawdaż, panie Oliwierze? A potem, to nadaje człowiekowi tak przyzwoity wygląd, rzeczywiście, wygląda pan zupełnie jak jaki notarjusz, który żyje spokojnie ze swojej renty.
Nieszczęśliwy komendant, którego szyja w tej chustce, sięgającej niemal do policzków, jak w kajdanach była ściśnięta, wyprostował się jak świeca przed małem zwierciadełkiem, wiszącem nad kominem w jego pokoju i, wyznać musimy, że poczciwy staruszek pogodził się wkrótce z ową białą krawatką, której kokarda z owemi zajęczemi uszami szczególnie mu się podobała, i uśmiechnąwszy się nieznacznie, powiedział:
— Szkoda tylko, że nie można w niej głowy obracać, ale mama Barbancon mówi prawdę — dodał, z niejaką zarozumiałością — wyglądam wcale przyzwoicie, prawie jak jaki kapitalista.
I rzeczywiście, stary marynarz, niby zadowolony modniś, głaskał ręką swą białą i krótko obciętą czuprynę.
— Kochany wuju, już jest trzy kwadranse na siódmą — rzekł Oliwier z niecierpliwością, właściwą wszystkim zakochanym.
— Dobrze, mój chłopcze, więc idźmy. Mamo Barbancon, podajże mi moją laskę i kapelusz — zawołał stary marynarz, idąc ku drzwiom wyprężony, obawiał się bowiem, ażeby nie pogniótł swojej pięknej krawaty z zajęczemi uszami.
Wieczór był cudny, a droga z Batignolles na ulicę Monceaux bardzo krótka. Komendant Bernard i Oliwier udali się skromnie, piechotą do Herminji.
Na szczęście, skutkiem ruchu komendanta w tej krótkiej podróży, pochyliły się nieco zuchwałe rogi jego groźnej krawaty, i chociaż już nie wyglądał zupełnie jak bogacz, lub jaki kapitalista, to więcej niż skromne ubranie starego marynarza nie szkodziło przecież bynajmniej szlachetnemu wyrazowi jego męskiej i poczciwej twarzy, kiedy wchodził do mieszkania Herminji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.