Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Pycha/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Zdziwiony już nadzwyczajnie obecnością pana de La Rochaigue, Oliwier Rajmond zmieszał się widocznie, usłyszawszy go przemawiającego w ten sposób do towarzystwa.
— Dajemy głos panu baronowi de La Rochaigue — odpowiedział pan de Maillefort z uśmiechem.
— Powiedz mi, co ten człowiek tu robi, co on może chcieć powiedzieć? — szepnął Oliwier do Geralda.
— Mój kochany Oliwierze, doprawdy, ja nic nie wiem — rzekł książę de Senneterre głosem najszczerszego przekonania — ale słuchajmy, dowiemy się o tem zaraz.
Baron odkaszlnął, przybrał znaną nam już dobrze oratorską postawę i odezwał się poważnie.
— W imię świętości sprawy, którą mi powierzono, upraszam — pana Oliwiera Rajmond, ażeby mi raczył odpowiedzieć na kilka pytań, które pozwalam sobie zadać jego otwartości.
— Gotów jestem na rozkazy pana — odpowiedział Oliwier, coraz więcej zdumiony.
— Będę więc miał zaszczyt zapytać pana Oliwiera Rajmond, czy w moim charakterze opiekuna panny de Beaumesnil nie uczyniłem mu, będąc do tego upoważnionym, czy mówię, nie uczyniłem mu propozycji przyjęcia ręki mojej pupilki, panny de Beaumesnil?
Na te słowa Ernestyna i pan de Maillefort spojrzeli na siebie znacząco.
— Panie — odpowiedział Oliwier, zarumieniwszy się mocno i rozgniewany podobnem pytaniem, uczynionem wobec kilku nieznanych mu osób — nie pojmuję wcale ani potrzeby tego pytania, ani dlaczego mi je pan w tej chwili zadaje.
— Jestem jednak zmuszonym udać się do znanej prawości, szczerości i szlachetności czcigodnego pana — dodał baron uroczyście — i prosić go usilnie, ażeby mi odpowiedział na moje pytanie. Czy ofiarowałem mu rękę mojej pupilki de Beaumesnil; tak lub nie?
— Więc cóż — stąd, mój panie! — zawołał Oliwier niecierpliwie — tak jest, tak, to prawda!
— Panie Oliwierze Rajmund — mówił dalej baron — czyś pan nie odrzucił mojej propozycji, formalnie, stanowczo i ostatecznie?
— Tak jest, panie.
— Czyś mi pan nie dał za powód swojej odmowy: obowiązek serca i honoru, który już poprzednio zaciągnąłeś, a który, jak pan mówił, ma zapewnić szczęście twego życia? Nie są to własne twoje słowa, zacny panie?
— Prawda, panie i dzięki Bogu, to co dawniej było moją najdroższą nadzieją, to dziś zamienia się w rzeczywstość — dodał młodzieniec, spoglądając czułym wzrokiem na Ernestynę.
— Podobna bezinteresowność jest rzeczywiście niesłychana — rzekła księżna de Senneterre pocichu do swej córki. — Częste przestawanie z takimi ludźmi popsuło naszego biednego Geralda.
Panna de Senneterre spuściła oczy i nie śmiała nic odpowiedzieć swej matce, która dodała:
— Ale, doprawdy, nie wiem sama co myśleć o tem wszystkiem, skoro ten młody bohater odrzuca rękę panny de Beaumesnil, czegóż ona tu chce? co tu robi jej głupi opiekun? to rzecz niepojęta dla mnie. Zobaczymy, co to z tego będzie.
Pomimo radości i dumy, jakiemi to publiczne wyjawienie szlachetnego postępku Oliwiera napełniło serce Ernestyny, nie była ona przecież jeszcze zupełnie uspokojoną, pod względem wątpliwości, jakie w nim mogły powstać, skoroby się dowiedział, że ona biedna hafciarka jest panną de Beaumesnil.
— Teraz pozostaje mi tylko podziękować panu Oliwierowi Rajmond za szczerość jego odpowiedzi — rzekł baron, siadając napowrót — i proszę czcigodne towarzystwo, ażeby raczyło zachować w pamięci jego szlachetne słowa.
— Czego u djabła chce ten człowiek z długiemi zębami, który równie ważną chce odgrywać rolę jak szwajcar w katedrze, czego on chce z tą swoją gadaniną? — zapytał pocichu komendant Geralda i Oliwiera.
— Tyle wiem w tej mierze co i ty, mój wuju, dlatego też dziwię się bardzo, poco on występuje ze swemi pytaniami, poco przypomina czynione mi propozycje, i to jeszcze w takiej chwili!
— Nie pociąga to jednak nic więcej za sobą — odpowiedział Gerald wesoło — prócz tego, że twoja Ernestyna jeszcze więcej kochać cię będzie, skoro się dowie, jaką uczyniłeś ofiarę dla jej miłości.
— Właśnie to takie rozgłaszanie rzeczy tak błahych gniewa mnie najwięcej — rzekł Oliwier.
— I masz słuszność, mój synu — dodał stary marynarz. — Takie rzeczy czyni człowiek dla siebie, nie dla innych. — Poczem zwrócił się do księcia de Senneterre: Wszakże to, panie Geraldzie, ten wesoły garbusek, który tam siedzi koło notarjusza, jest margrabią, o którym mi pan mówiłeś?
— Tak jest, mój komendancie.
— To szczególne, czasami twarz jego wyda je się być złośliwą, jak twarz szatana, czasami znowu wyraz jej jest słodki i dobroduszny, jak wyraz twarzy dziecięcia. Patrz pan teraz, jak on tkliwie wpatruje się w Herminję.
— Pan de Maillefort posiada serce równie dobre, jak twoje, kochany komendancie, oto jest wszystko, co o nim mogę powiedzieć.
— Cicho, Geraldzie — rzekł Oliwier do swego przyjaciela — notarjusz już się podnosi, zacznie więc czytać twój kontrakt.
— To tylko dla formy — powiedział Gerald — bowiem w rzeczy samej mało mi na tym akcie zależy, gdyż istotne warunki naszej miłości, zapisane już są nieodwołalnie w naszych sercach.
Gdy wezwaniem pana de La Rochaigue zbudzona uwaga i ciekawość towarzystwa uspokoiła się nieco, notarjusz zaczął rzeczywiście czytać kontrakt Geralda i Herminji.
Kiedy odczytawszy wstępne formuły, przystąpić już miał do imion i nazwisk zaręczonych, pan de Maillefort rzekł do niego z uśmiechem i ze znaczącem spojrzeniem.
— Pomiń pan to, pomiń z łaski swojej, wszakże my znamy dobrze ich nazwiska, a przejdź pan do rzeczy najważniejszej, to jest do artykułów, obejmujących stosunki majątkowe obojga narzeczonych.
— Dobrze, panie margrabio — odpowiedział notarjusz i czytał dalej:
„Niniejszym układem zostaje postanowione, że wyżej wspomnieni narzeczeni, co się tyczy majątku, tak obecnie posiadanego, jako i w przyszłości posiadać się przez nich mogącego, zostają na zawsze rozdzieleni!“
— Wczoraj, moje dziecię — rzekł margrabia do Herminji, przerywając notarjuszowi — wczoraj, kiedym cię objaśniał o rozmaitych sposobach regulowania stosunków majątkowych pomiędzy małżonkami, oświadczyłaś stanowczo, że pragniesz rozdziału majątku; gdyż, będąc powodowana nadzwyczajną delikatnością, dlatego, że sama oprócz tego pięknego talentu, z którego się dotąd tak zaszczytnie utrzymujesz, żadnego nie posiadasz majątku, odrzuciłaś stanowczo wspólność mienia, pomimo, że pan de Senneterre pragnął usilnie, ażebyś ją przyjąć chciała.
Herminja zarumieniła się, spuściła oczy i odpowiedziała. — Powinnam być przekonaną, panie margrabio, że pan de Senneterre pojmuje i usprawiedliwia mój opór w tej mierze.
Gerald ukłonił się, z uszanowaniem, gdy tymczasem Berta, jego piękna siostra, szepnęła do swej matki.
— Jak uczucia panny Herminji odpowiadają zupełnie jej powabnym, szlachetnym i zachwycającym rysom, nieprawdaż, kochana matko?
— O zapewne! zapewne! — odpowiedziała pani de Senneterre, myśląc sobie w duchu: przy tej rzadkiej delikatności uczuć mojej synowej, która nie wie, jak hojnie obdarza ją margrabia, nie będzie wprawdzie wspólności majątku, ale ona kocha mego syna tak bardzo, że zczasem zmieni to postanowienie, mianowicie skoro się dowie, jak jest bogatą.
Notarjusz czytał dalej:
„Postanowionem również zostaje, że dzieci płci męskiej, jakie w tem małżeństwie zrodzić się mogą, tak samo, jako i dalsi ich potomkowie, do nazwiska swego de Senneterre, dodawać będą nazwisko de Haut -Martel. Warunek ten przyjęty został za zgodą obopólną narzeczonych, na prośbę pana Augusta, margrabiego de Maillefort, księcia de Haut-Martel“.
Gdy zaś Hermiinja okazała pewne zdziwienie, garbaty rzekł do niej, spojrzawszy pierwej na Geralda.
— Moje kochane dzieci, jest to mały warunek próżności szlacheckiej, na który już Gerald dał swoje zezwolenia, w przekonaniu, że i ty przeszkadzać temu nie będziesz, ażeby syn twój do swego szlacheckiego nazwiska dołączył także nazwisko człowieka, który cię poważa i kocha, jak swą córkę.
Tkliwe spojrzenie Herminji, w którem malowała się wdzięczność i pełne szacunku przywiązanie, było jedyną jej odpowiedzią dla garbatego, który rzekł do notarjusza.
— Wszakże to już ostatni artykuł kontraktu?
— Tak, panie margrabio.
— Przystąpimy więc teraz do kontraktu panny Ernestyny — mówił dalej garbaty — a potem oba akty razem zostaną podpisane.
— Bardzo dobrze, panie margrabio — odpowiedział notarjusz.
— Teraz przyszła kolej na nas, mój chłopcze — rzekł komendant Bernard pocichu do swego synowca, — jaka to szkoda, że nie mogę wam zapisać jakiego, choćby nawet małego mająteczku, ale cóż robić, mój synu — dodał stary marynarz z uśmiechem i, z pewnym żalem zarazem — wszystko co wam po mojej śmierci zostanie, będzie to moja stara, poczciwa mama Barbancon... piękny podarunek ślubny, nieprawdaż?
— Cicho, mój wuju kochany, nie myślmy teraz o tem.
— A kiedy jeszcze wspomnę, że jesteśmy tak ubodzy, iż tej dobrej, kochanej Ernestynie najmniejszego nawet podarunku ofiarować nie możemy! Wiesz, chciałbym już sprzedać na ten cel nasze sześć sztućców, lecz mama Barbancon nie chciała na to pozwolić, mówiąc: że twoja żona będzie wołała widzieć trochę srebra w domu, aniżeli jakie błyskotki.
— I mama Barbancon miała największą słuszność, kochany wuju; ale słuchajmy, słuchajmy.
Notarjusz wziął drugi kontrakt ze stołu i powiedział głośno:
— Czy i tutaj mam nazwiska pominąć?
— Pomiń pan, pomiń — rzekł margrabia.
— Przystępuję więc do jedynego warunku niniejszego aktu, warunku dotyczącego stosunków majątkowych pomiędzy obu małżonkami.
— Niedługi on będzie — szepnął komendant Bernard.
— Panie notarjuszu — zawołał Oliwier z uśmiechem — proszę mi przebaczyć, że przerywam; ale artykuł ten zdaje mi się zupełnie zbytecznym w naszym kontrakcie, gdyż wczoraj jeszcze miałem zaszczyt powiedzieć panu, że nie mam żadnego majątku, oprócz mojego żołdu podporucznikowskiego, a panna Ernestyna także nic nie posiada oprócz swojego zarobku z haftu.
— To — prawda — odpowiedział notarjusz z uśmiechem — ale ponieważ przy zawieraniu związków małżeńskich należy pewne zachować formalności, zdawało mi się zatem, że artykuł, o którym mówimy, wypadało tu zamieścić. Napisałem więc, że pan żeniąc się z panną Ernestyną Vertpuis przyjmuje wspólność majątkową.
— Byłoby właściwiej powiedzieć, że przyjmujemy oboje wspólność braku wszelkiego majątku — dodał Oliwier wesoło — ale zresztą, mniejsza o to, ponieważ to już taki zwyczaj, więc przyjmujemy ten warunek; nieprawdaż, panno Ernestyno?
— O! — bezwątpienia, panie Oliwierze — odpowiedziała panna de Beaumesnil.
— A więc — panie notarjuszu — rzekł jeszcze młody oficer — rzecz już załatwiona, że my, to jest ja i panna Ernestyna będziemy posiadać cały nasz majątek wspólnie... wszystko, bez żadnego wyjątku, poczynając od moich szlif podporucznikowskich, aż do jej igiełek!
— Tak, a przy takim układzie nie będzie żadnej trudności przy podziale — dodał komendant Bernard pocichu i z westchnieniem. — Ach! nigdy nie pragnąłem być bogatym, ale dzisiaj chciałbym posiadać wszystkie skarby świata!
— Zgodzono się zatem, że artykuł, dotyczący wspólności majątkowej, pozostanie w kontrakcie ślubnym — odpowiedział notarjusz — teraz czytam dalej:
„Oboje narzeczeni pobierają się pod warunkiem zupełnej wspólności majątku, i niniejszym aktem czynią sobie wzajemną darowiznę wszelkiego mienia, tak ruchomego, jako i nieruchomego, oraz wszystkich innych wartości, któreby mogli przez sukcesję pozyskać.
— Sukcesja! biedne dzieci; mój krzyż i stara moja szpada, oto wszystko, czego mogą się spodziewać, panie Geraldzie — rzekł weteran pocichu do księcia de Senneterre.
— O! kto wie? mój komendancie — odpowiedział Gerald wesoło.
Podczas kiedy stary marynarz nie podzielając nadziei Geralda, smutnie potrząsnął głową, notarjusz zwracając się do Ernestyny i Oliwiera dodał:
— Czy kontrakt ślubny skreślony w takiej formie, zdaje się obojgu państwu odpowiednim?
— W tym względzie przystaję w zupełności na zdanie pana Oliwiera — odpowiedziała panna de Beaumesnil.
— Ja znajduję go zupełnie stosownym, panie notarjuszu — rzekł Oliwier wesoło — i zapewniam pana, że jeszcze w życiu swojem nie pisałeś żadnego kontraktu, któryby mógł być bezpieczniejszym od wszelkich wyniknąć mogących sporów.
— Teraz — dodał notarjusz uroczystym tonem i podnosząc się z krzesła — teraz możemy przystąpić do podpisania aktów ślubnych.
Pani de Senneterre, korzystając z powszechnego ruchu, jaki w tej chwili nastąpił, zbliżyła się do pana de La Rochaigue i rzekła do niego z wyrazem największego zdziwienia:
— Ależ, kochany baronie; powiedzże mi pan nareszcie, co to wszystko znaczy?
— Co takiego, mościa księżno?
— Ta cała mistyfikacja, jaka się tutaj odbywa.
— Ah! księżno, mnie już ta mistyfikacja resztę rozumu odjęła.
— Więc to ten pan Oliwier myśli, że panna de Beaumesnil jest hafciarką?
— Tak sądzę, mościa księżno.
— Ale jakimże on sposobem odrzucił propozycję, którą mu pan uczyniłeś?
— Bo kochał inną.
— Jaką inną?
— Moję pupilkę.
— Pana pupilkę? — Pannę de Beaumesnil — odpowiedział baron z radością i tłumiąc gwałtowną chętkę do śmiechu, z powodu, że i on mógł teraz dręczyć kogoś podobnie, jak margrabia go dawniej dręczył.
— Panie baronie — rzekła pani de Senneterre z dumą i mierząc barona surowem spojrzeniem — czy pan myślisz ze mnie żartować?
— Mościa księżno, nie może mi pani nigdy zarzucić podobnego uchybienia.
— Więc powiedz mi pan odrazu, co znaczy to całe zawikłanie? Pytam się powtórnie, skąd pan Oliwier może powtarzać, że nie przyjął ręki panny de Beaumesnil, a teraz jednak gotów jest podpisać akt małżeństwa z nią? A potem, cóż to jest za romans o jakiejś Ernestynie hafciarce?
— Przyrzekłem margrabiemu milczenie, racz pani zatem udać się do niego w tej mierze; nikt nie potrafi lepiej od niego rozwiązywać wszelkich zagadek.
Pani de Senneterre, widząc, że się już niczego więcej nie dowie od barona, zwróciła się do pana de Maillefort, mówiąc do niego:
— Jakże, margrabio, czy się nareszcie dowiem...
— Za pięć minut, kochana księżno, dowiesz się pani o wszystkiem — odpowiedział garbaty.
I to powiedziawszy, udał się do notarjusza, któremu znowu coś szepnął do ucha.