Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


III.

Wkrótce Marieta się przekonała, iż chora zasnęła. Zdjęta ciekawością, otwarła list, lecz daremnie, wiemy, że biedaczka nie umiała czytać! Wzruszające było patrzeć na biedną robotnicę, która z biciem serca wpatrywała się w niezrozumiałe dla niej litery, to tylko spostrzegła, że w liście bardzo mało było pisane. I siliła się biedaczka dociec, czy ten tak pilny list dobrą czy złą wiadomość zawierał. Gubiła się w domysłach, przeczuwając, że list krótki po tak długim oddaleniu przynosił niespodziewaną wiadomość. Bo, gdyby Ludwik miał zamiar równocześnie z listem wrócić, to nie potrzebowałby pisać.
Trzymać w ręku, mieć przed oczami list, który przynosi nam wesołą lub smutną wiadomość, a nie móc tej tajemnicy dociec, jedynie dlatego, że nam nie było dozwolonem korzystać z nauki, to musi być okropna sytuacja.
Niecierpliwość Mariety dobiegła kresu, widząc zaś chorą pogrążoną w gorączkowym śnie, postanowiła śpiesznie pobiec do starego pisarza, choćby jej nawet matka chrzestna przy powrocie równą scenę wyprawić miała. Ostrożnie, aby nie zbudzić chorej, zbliżyła się do drzwi, kiedy ją zatrzymała rozpaczliwa myśl.
List może wymagał odpowiedzi, a napisanie tejże, znów zapłaty, a ona biedaczka posiadała tylko na chleb, bo piekarz już jej chleba na dwadzieścia franków skredytował, a dalszego kredytu odmówił. Odebrała wprawdzie dzień przedtem zarobek tygodnia w wysokości pięciu franków. Z tego oddała większą część odźwiernej za drobne wydatki, i na zapłacenie za pranie, tak, że jej tylko dwadzieścia pięć sous pozostało, z których większą część wydała na listy Ludwika, a i ten wydatek uważała za rozrzutność, przypominając sobie, iż matka jej cierpi taką nędzę i w takiej potrzebie się znajduje.
Niejeden z czytelników, nie znający rzeczywistej nędzy, pewnie uśmiecha się nad skrupułami dziewczyny, która trapiła się wydatkiem kilku sous. Dla biedaka nie egzystuje żadna mała suma.
W pierwszej chwili Marieta myślała udać się do odźwiernej, aby ta przeczytała jej list, ale, obawiając się jej gadatliwości, zdobyła się acz z ciężkiem sercem na inną ofiarę. Pozostała jej z całej garderoby jeszcze sukienka z dobrej materji, którą chowała na jaki uroczysty dzień. Z westchnieniem włożyła suknię do koszyczka, dodając jeszcze chusteczkę jedwabną, aby to wszystko dać w zastaw.
Chora, pomimo, że Marieta wychodziła zupełnie bez szelestu, poruszyła się mówiąc:
— Co? znów wychodzi, i...
Nie dokończywszy zdania, popadła znów w odrętwienie.
Marieta poczekała jeszcze chwileczkę, a otworzywszy potem ostrożnie drzwi, przekręciła klucz, który oddała odźwiernej na przechowanie, i pobiegła do urzędu zastawniczego. Tu pożyczono jej na suknię i chustkę pięćdziesiąt sous. Z tą sumką udała się na plac Niewinnych do starego pisarza.
Ten rozważał od chwili kiedy poznał tajemnicę Mariety i odebrał list od syna, z przestrachem przeszkody, któreby plany jego w niwecz mogły obrócić. Nagle zobaczył Marietę stojącą przed swoim namiotem a uśmiechając się dobrotliwie, rzekł do niej:
— Co cię znów do mnie sprowadza, moje dziecko? Nie spodziewałem się ciebie tak prędko zobaczyć.
— Panie — rzekła dziewczyna, wyciągając list z poza gorsu — odebrałam list od pana Ludwika i przychodzę prosić, aby go pan przeczytał i zaraz odpisał, jeżeli tego będzie potrzeba.
Pełna obawy i ciekawości oczekiwała młoda dziewczyna przeczytania listu od ukochanego. Pisarz w mgnieniu oka przeczytał list, a udając bolesne zdziwienie podarł go ku wielkiemu przerażeniu Mariety, ze słowami.
— Ach, biedne dziecko!
A zmiąwszy kawałki w ręku, rzucił je pod stół.
— Cóż pan uczynił — zawołała przerażona Marieta, blednąc.
— Biedne dziecko! — powtórzył starzec widocznie wzburzony.
— Boże, mój Boże! — szeptało dziewczę załamując ręce — może się panu Ludwikowi co złego stało?
— Nie to, dziecko, nie! ale najlepiej będzie, jeżeli panienka zupełnie o nim zapomni.
— O nim zapomnieć!
— Tak, zrzeknij się panienka wszelkich marzeń i nadziei.
— Jakto! pan Ludwik! mój Boże! cóż mu się stało?
— Widzi panienka, żyć w niepewności jest dla człowieka wielką męką, lecz w tym wypadku niech się panienka czuje szczęśliwą, że nie umie czytać.
— Ależ, mój panie, cóż ten list zawiera?
— Nie powinna już panienka o połączeniu się z panem Ludwikiem myśleć, to już teraz jest niemożliwe.
— Czy to pan Ludwik pisze?
— Tak jest, apelując przytem do szlachetnego serca panienki.
— Więc pan Ludwik mi pisze, abym o nim zapomniała.
— Tak jest, moje dziecko! lecz odwagi.
Marieta stała przez chwilę nieruchoma, jak posąg, zalewając się łzami; nagle schyliła się, pozbierała strzępki z podartego listu, podała je pisarzowi mówiąc drżącym głosem:
— Panie, na tyle odwagi się zdobędę, aby posłyszeć, co w tym liście stoi, poskładaj pan te kawałki, i przeczytaj.
— Usłuchaj mnie, dziecko i odstąp od twego żądania, na co masz powiększać boleść, której możesz uniknąć.
— Zlituj się pan nade mną i przeczytaj... Ale nie wiedzieć, co ten list zawiera, chociaż przykro mi będzie treść jego poznać, byłoby dla mnie bardzo bolesne, a niepokój doprowadziłby mnie do rozpaczy.
— Jeżeli panienka koniecznie żąda — rzekł starzec, układając kawałki listu w całość — przeczytam go jej.
Marieta ze zmienioną twarzą, drżącą na całem ciele, utkwiła błędny wzrok w pisarza, który rozpoczął czytać.

„Droga Marieto!

„Pisząc te kilka słów, jestem w największej rozpaczy. Mam do wyboru pomiędzy tobą lub ojcem moim, a pani wiesz, jak mego ojca uwielbiam i kocham. Dałem słowo, że się już więcej nie zobaczymy.
„Teraz zwracam się do pani, apelując do jej szlachetnego charakteru. Proszę nie robić zabiegów, któreby mnie mogły w postanowieniu zachwiać. Niech się pani też nie stara ze mną zobaczyć, widzenie się z panią mogłoby mnie od synowskiej powinności oderwać. Przyszłość ojca mego leży w ręku pani. Liczę na jej szlachetność. Boleść wytrąca mi pióro z ręki.
„Żegnam na zawsze

Ludwik“.

Marieta stojąc nieruchomo przed stolikiem pisarza, z załamanemi rękoma, z kurczowo zaciśniętemi wargami, we łzach skąpana, zdawało się, że jeszcze słucha, kiedy starzec od chwili już skończył czytać.
Ten pierwszy przerwał milczenie, mówiąc:
— Wszak przewidywałem, że ten list bardzo panienkę boleśnie dotknie.
Marieta nic nie odpowiedziała.
— Dziecko moje — mówił starzec dalej — uspokój się, nie drżyj tak, ot napij się wody.
Lecz Marieta nic nie słyszała, patrząc kurczowo przed siebie szeptała:
— O skończyło się! Żadnej nadziei już, to było zanadto szczęścia, szczęście nie dla mnie przeznaczone, jestem, jak moja chrzestna matka. A tłumiąc łkanie dodała z wyrazem, który się nie da opisać:
— Skończyło się!...
— Dziecko — rzekł starzec, mimowoli wzruszany tą cichą rozpaczą — utul się w żalu!
Słowa te obudziły dziewczynę z odrętwienia. Ocierając łzy, rzekła już silniejszym głosem:
— Dziękuję panu.
Potem pozbierała skrzętnie rozrzucone pod stołem kawałki podartego listu. Widząc to starzec rzekł pełen obawy.
— Na co to chować te kawałki, które w panience wzbudzać będą tylko bolesne wspomnienia.
— Grób przyjaciela wywołuje nietylko bolesne, lecz i drogie wspomnienia minionych szczęśliwych chwil.
Włożywszy kawałki w kopertę, schowała je znów za gors i odchodząc rzekła:
— Dziękuję panu za wyświadczoną mi przysługę, dodając nieśmiało: Pomimo, że na list ten żadnej odpowiedzi nie potrzeba, to jednak muszę panu wynagrodzić fatygę.
— A więc dziesięć sous, tak jak za list — przerwał starzec Mariecie i bez najmniejszego wahania przyjął zapłatę, chowając ją z chciwością i mówiąc: — do widzenia, moje dziecko, daj Boże, aby przyszłe nasze spotkanie mniej smutnie wypadło.
— Daj Boże! — odrzekła z rezygnacją Marieta, oddalając się powoli, starzec zaś zanknął swój namiot i śpiesznie udał się do domu.
Wzburzona, pełna czarnych myśli, szła Marieta mechanicznie dalej, nie zdając sobie sprawy, dokąd kroczy.
Tak przybyła w okolicę mostu au Charge. Ujrzawszy rzekę dziewczę zadrżało, jakby się ze snu zbudziło.
— Może to moja zła gwiazda mnie tu zawiodła — szeptała.
Wszedłszy śpiesznie na most, oparła się o barjerę z oczyma utkwionemi w modre fale rzeki.
Powoli odczuła Marieta ów niewytłumaczony pociąg do wody, którą głębia na każdego w rozpaczy będącego wywiera.
— Tu znajdę zapomnienie — szeptała nieszczęśliwa dziewczyna — tu schronienie przed nędzą, przed głodem, przed chorobą, albo nieszczęśliwą starością. Lecz co się stanie z matką?
W tej chwili ktoś silnie schwycił Marietę za ramię i usłyszała poza sobą przestraszony głos.
— Uważaj, moja mała, abyś nie wpadła do wody.
Marieta zadrżała, spojrzała błędnie wkoło siebie i zoczyła obok siebie korpulentną kobietę, która mówiła ze współczuciem:
— Wiesz, moja mała, że to bardzo nieostrożnie tak się przechylać przez barjerę?
— Dziękuję pani serdecznie.
— Ale musisz uważać, moja mała, lecz jakaś ty blada. Czy ci co dolega?
— Nie, pani, to tylko chwilowa słabość — odpowiedziała Marieta.
— Oprzyj się na mnie, zapewnie panienka przeszła jaką ciężką chorobę?
— Tak jest, pani — odpowiedziała Marieta — ale proszę mi powiedzieć, gdzie się znajduję.
— Pomiędzy Pont Neuf, a Pont au Charge, moja mała. Może panienka jest obcą w Paryżu.
— To nie, pani, ile czułam nagle zawrót głowy, to jednakże już przeszło.
— Czy panienka nie życzy sobie, abym ją odprowadziła, — zapytała kobieta serdecznym tonem. — Drżysz jak w febrze, proszę się zeprzeć na mojem ramieniu.
— Dziękuję pani, mieszkam zaraz w bliskości.
— Chętniebym panience była pomocną, proszę być dobrej myśli — z temi słowy oddaliła się dobra kobiecina.
Marieta zupełnie już do siebie przyszła, lecz ból z powodu doznanego zawodu nie mniej jej dokuczał, do tego przyłączyła się jeszcze obawa przed wyrzutami chrzestnej matki, a biedna dziewczyna tak potrzebowała pociechy, albo samotności, która jest czasami najlepszym lekarzem zbolałych serc ludzkich.
Obawiając się wyrzutów chrzestnej matki postanowiła Marieta załagodzić jej gniew, kupując dla niej ćwierć kurczaka i dwa małe pszenne chleby, śpiesząc z tem do domu.
Przed domem, w którym mieszkała, stał elegancki kabrjolet, ona jednak na to nie zważała, tylko wbiegła na piętro, prosząc odźwierną o klucz.
— Klucza nie mam, panno Marieto; pewien pan go ode mnie odebrał.
— Który pan?
— Pan z orderem, i to z prawdziwym orderem, z wstęgą na pięć cali długą, w życiu jeszcze nie widziałam takiej wstęgi przy orderze.
— Ale — mówiła Marieta — ja nie znam nikogo z takim orderem. Bezwątpienia się omylił.
— O nie, panno, pytał mnie się wyraźnie, czy w tym domu nie mieszka Lacombe, kaleka z córką chrzestną. Widzi panienka, że wszelka omyłka jest wykluczoną.
— Nie powiedziała pani temu panu, że moja matka jest cierpiąca i że nikogo przyjmować nie może?
— Naturalnie, moje dziecko, on jednak oświadczył, że pomimo tego musi z nią się rozmówić, gdyż przybył w bardzo ważnej sprawie.
— Zobaczę, ktoby to mógł być — odrzekła Marieta.
Przyszedłszy na piąte piętro dostrzegła drzwi nawpół otwarte i słyszała zarazem następne słowa:
— A więc córka chrzestna wyszła, dobra kobieto, to wybornie, zaraz pani wytłumaczę powód mego przybycia.
Wiedziona wrodzoną kobietom ciekawością pozostała Marieta na schodach celem podsłuchania rozmowy owego pana z matką chrzestną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.