Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IV.

Podczas kiedy Marieta słuchała pod drzwiami, toczyła się w pokoiku rozmowa.
Gość miał około czterdziestu pięciu lat, o regularnych rysach twarzy, z długim zawiesistym wąsem, który, tak jak i włosy zawdzięczał czarny swój kolor różnym kosmetykom.
Cała jego fizjognomja zdradzała fałszywy, przebiegły, bezwstydny charakter. Toaleta jego zdradzała zły smak, a order, z długą czerwoną wstęgą miał jego postawie nadawać wojskową cechę. Usiadł w bliskości łóżka chorej, a podczas kiedy z nią rozmawiał, bawił się laską wysadzoną drogiemi kamieniami. Pani Lacombe znów w złym humorze, przypatrywała się gościowi z nieufnością, a im więcej mówił, tem większy wstręt do niego odczuwała.
— Dobrze, że córki chrzestnej niema w domu; wyjaśnię też pani wkrótce powód mego przybycia.
— Mój panie — odpowiedziała chora niechętnie. — Pytał się pan, czy ja jestem pani Lacombe, matka chrzestna Mariety Moreau, i to panu potwierdziłam. Teraz mi pan powiedz, czego ode mnie żądasz?
— Najsamprzód, dobra kobieto...
— Pani Lacombe, jeżeli pan pozwoli...
— Do djabła, a więc dobrze, wpierw pani powiem, kto ja jestem, a potem dowie się pani czego żądam.
— Słucham.
— Jestem Komandor de la Miraudiere — a wskazując na order dodał — żołnierz wysłużony, jak pani widzi, dziesięć wypraw wojennych, pięć ran...
— To mnie nic nie obchodzi. Cóż dalej?
— Mam najznakomitsze znajomości w Paryżu: książęta, hrabiowie...
— A cóż mnie to może obchodzić.
— Utrzymuję kabrjolet i wydaję rocznie co najmniej 20,000 franków.
— Podczas kiedy ja z moją córką chrzestną z głodu umieramy, jeżeli dziennie 20 sous nie zarobi. I to sprawiedliwość!
— Nie, kochana pani, to nie jest sprawiedliwość — zawołał Komandor. — Właśnie dlatego przyszedłem do pani, aby położyć kres tej niesprawiedliwości.
— Pan do mnie przyszedł, aby się ubawić kosztem naszej niedoli, — odrzekła chora ponurym głosem. — Zostaw mnie pan w spokoju.
— Niech pani z propozycji, którą pani zrobię osądzi, czy z niej się naśmiewam. Chce pani mieszkać w pięknych pokojach, chce pani mieć służącą do usługi, dwa razy dziennie wykwintnie jeść, rano kawę spijać, a w dodatku jeszcze 50 franków na inne wydatki, pani Lacombe, co pani na to powie?
— Ja, powtarzam, że to są kłamstwa, albo, że się poza tem ukrywa jakie łotrostwo. Dziś już niema takich ludzi, którzyby dlatego, że tak Pan Bóg nakazuje, dawali wygodne życie biednej starej kalece.
— Ale z miłości dla pięknych jasnych ócz?
— Jakich pięknych ócz?
— Dla niebieskich ócz waszej córki chrzestnej — odrzekł bezwstydnie Komandor de la Miraudiere.
Chora poruszyła się zdziwiona, a obrzucając obcego ostrem spojrzeniem, zapytała:
— Więc pan zna Marietę?
— Byłem kilka razy u pani Jourdan, i tam też widziałem uroczą Marietę, dlatego...
— Dlatego przyszedł pan do mnie, abym ją panu odprzedała.
— Brawo! — zawołał Komandor — widzę, że pani ma rozum, że tak zaraz cel mojej wizyty zrozumiała. Posłuchaj więc pani mojej propozycji: Piękne nowo umeblowane mieszkanie dla Mariety, przy której pani może pozostać, 500 franków miesięcznie na osobiste wydatki, pokojówka i kucharka, wszelką wyprawę dla panienki i 50 luidorów na przeprowadzenie się; po drugie: przejażdżki kabrjoletem, loże w teatrach (znam wielu autorów) i mam znakomite znajomości z bardzo szanownemi paniami, które często wydają bale, słowem zgotuję paniom życie jak w raju. Pani Lacombe, będziesz prowadziła życie jak jaka księżna, prawda, że się pani na to chętnie zgadzasz?
— Dlaczego nie — odpowiedziała chora, sarkastycznie się uśmiechając. — Takie biedne istoty, jak my, są dobre, aby się zaprzedać, tak długo, dopóki są młode.
— Wyznaczam więc pani 60 franków, a prócz tego podaruję pani piękny szal, ażeby pani godnie mogła reprezentować matkę Mariety, której pani w żaden sposób opuścić nie może, bo ja jestem zazdrosny jak tygrys.
— A to wyśmienite! Dopiero dziś rano mówiłam do Mariety: Ty jesteś porządną dziewczyną a zarabiasz 20 sous dziennie szyjąc koszule po 300 franków dla kobiet z półświatka.
— Koszule po 300 franków i u pani Jourdan robione? Dla kogóżby one były przeznaczone? a prawda, dla Amandyny, którą utrzymuje markiz Saint-Herem. Ja się o tę klientelę dla pani Jourdan postarałem, prawdziwe szczęście dla niej, chociaż markiz bardzo rzadko płaci. Mała Amandyna była nieznaną dziewczyną, która sprzedawała perfumerje w pasażu Colberta, a w sześć miesięcy stała się u Saint-Herem’a co do mody najgłośniejszą w Paryżu damą. Do tego może i Marieta doprowadzić, pani Lacombe, może także koszule po 300 franków nosić, zamiast dla innych szyć.
— Żeby się tylko Mariecie to nie stało, co pewnemu biednemu dziewczęciu, którą ja znałam i która także wskutek niedoli udała się na taką śliską drogę.
— A co się temu dziewczęciu stało?
— Oszukano ją.
— Oszukano?
— Obiecywano jej także złote góry, pan jej także umeblowane mieszkanie wynajął a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy jej ani jednego sous. Wtenczas sobie dziewczyna z rozpaczy życie odebrała.
— Pani Lacombe — wtrącił gość dumnie — za kogo mnie pani ma. Czy ja na oszusta wyglądam?
— Ja nie wiem, ja się na tem nie rozumiem.
— Ja stary żołnierz, dwadzieścia wypraw wojennych, dziesięć ran odniesionych, za które z najznakomitszymi panami w Paryżu na poufałej stopie żyję, ja, który najmniej 20.000 franków rocznie wydaję! Niechże się pani zdecyduje. Żąda pani jakiego piśmiennego zabezpieczenia, lub zadatku? Mieszkanie będzie w przeciągu ośmiu dni gotowe, kontrakt z właścicielem domu zostanie jutro w imieniu pani zawarty, czynsz zapłacę zgóry za cały rok. Jeżeli się porozumiemy, odbierze pani zaraz 25 dukatów, które właśnie mam w pugilaresie.
W rzeczy samej wyjął Komandor 25 dukatów i rzucając je na stolik dodał:
— Ja nie taki jak pani Lacombe, ja się nie obawiam, aby mnie kto oszukał.
Przy odgłosie upadającego na stół złota, pochyliła się chora, o ile jej cierpienia dozwalały, pożerając błyszczące monety chciwemi oczami. W całem życiu biedaczka nie widziała luidora. Leżące przed nią pieniądze olśniewały ją i nie mogła się powstrzymać, by się niemi nie popieścić.
— Przynajmniej miałam raz w życiu złote monety w ręku — odezwała się z westchnieniem pani Lacombe. — Z tych pieniędzy możnaby — dodała — pięć miesięcy bez troski żyć.
— Ale, matko, taką sumę możecie wy z Marietą każdego miesiąca dostać, jeżeliibyście tylko zechcieli.
Lacombe Po długiem milczeniu zwróciła chora zapadłe oczy na Komandora i odezwała się wzruszonym głosem:
— Pan się zachwyca Marietą, i to rzecz bardzo naturalna, gdyż na całej kuli ziemskiej nie znajdzie się lepsza istota od niej, bądź pan wspaniałomyślny, daruj pan nam tę sumę, takiemu zamożnemu panu nie zrobi ona wielkiego uszczerbku.
— Co? — zawołał Komandor.
— Mój dobry panie — rzekła chora, składając błagalnie ręce — suma ta nie wiele znaczy dla pana a nas by ona wybawiła z wielkiej nędzy, popłaciłybyśmy nasze długi, a Marieta nie potrzebowałaby tak ciężko pracować, mogłaby się postarać o lepiej płatne zatrudnienie, a ja mogłabym powiedzieć, że choć raz w życiu zakosztowałam szczęścia.
Prośba chorej była tak wzruszająca, że Komandora więcej zaskoczyła, niż obraziła; nie mógł bowiem pojąć, aby mogli istnieć ludzie, którzyby się z tak dziwnem żądaniem do niego zwrócić mogli.
— To mi niebardzo pochlebia — mówił do siebie. — Stara chce mnie na dudka wystrychnąć. — Wybuchając głośnym śmiechem dodał: — czy pani sądzi, że ja jestem dyrektorem jakiego stowarzyszenia dobroczynnego, któremu poruczono, aby pierwszej lepszej biedaczce wręczył 600 franków. O! to się pani grubo pomyliła.
Chora łudziła się chwilowo nadzieją, która czasami i najwięcej zmiennemu szczęściu niedowierzających ze sobą porywa, przyszła teraz do przekonania, że popełniła błąd, dlatego mówiła z cynicznym uśmiechem:
— Wybacz mi pan, żem pana obraziła.
— Nie było tu żadnej obrazy, pani Lacombe, ale kończmy. Mam te błyszczące luidory, któremi się pani rozkoszuje znów włożyć do kieszeni?
Chora prawie bezwiednie odtrąciła rękę Komandora; zapadłe jej oczy błyszczały dzikim ogniem chciwości, a nie spuszczając oka z pieniędzy, rzekła ponurym głosem.
— Jeszcze chwileczkę, panie! przecież ja tych pieniędzy nie połknę.
— Przeciwnie, te pieniądze macie na swoje potrzeby wydać, jednakże pod warunkiem, że...
— Ja znam Marietę — odparła chora — i wiem, że nigdy na to nie przystanie, bo jest zanadto uczciwa. Możeby się dała nakłonić takiemu, któryby jej się podobał, ale panu nigdy, o tem jestem przekonana.
— Wierzę, że Marieta jest cnotliwa, bo mnie o tem pani Jourdan, u której już kilka lat pracuje, zapewniła.
— A więc?
— Ja wiem też, że pani wielki ma wpływ na Marietę, że się panią boi, jak ognia, że pani ją ostatecznie może zmusić, aby nie odpychała swego szczęścia, przecież mieszkacie jak żebracy i umieracie z głodu. A więc pani, co się stanie, jeżeli na moją propozycję nie przystaniecie? Czy prędzej, czy później da się jakiemu robotnikowi uwieść.
— To jest możebne, ale w takim razie się przynajmniej nie zaprzeda.
— To są próżne słowa. Pewnego pięknego poranku opuści ją kochanek, i aby potem z głodu nie zginąć, uczyni tak, jak wszystkie inne, za to ja pani ręczę.
— O! to jest możliwe — odrzekła chora rozgniewana — głód jest złym doradcą, jeżeli się musi na siebie i dziecko pracować, a ile biednych dziewcząt możnaby temi pieniędzmi od zguby wyratować. Gdyby Marieta tak miała zakończyć, jak inne, nie byłoby to lepiej, żeby się to zaraz stało?
Przez kilka chwil odzwierciadlała się w wychudzonych rysach chorej wewnętrzna walka, którą biedaczka sama ze sobą staczała, mając oczy ciągle jeszcze zwrócone na złoto, nagle zamknęła oczy, jakby chciała zażegnać pokusę, mówiąc ostro do Komandora:
— Wynoś się pan i zostaw mnie w spokoju.
— Co? pani nie zgadza się na moją propozycję?
— Nie.
— Czy tylko pewno?
— Jak najpewniej!
— Dobrze, zabieram luidory.
— Niechaj piekło pochłonie pana wraz z luidorami. Zatrzymaj je sobie, ale przedewszystkiem opuszczaj ten pokój. Nie na to ja Marietę wychowałam, aby za moją namową miała się stać występną. Wołałabym raczej z nią dziś jeszcze umierać.
Jeszcze pani Lacombe nie domówiła tych słów, kiedy Marieta z oburzeniem i do łez poruszona wpadła do pokoju, obejmując matkę chrzestną za szyję mówiła:
— Matko, ja wiedziałam, że mnie kochasz, jak własną córkę.
Poznając zaś w Komandorze tego, który ją tak natrętnie ścigał oczami u pani Jourdan, rzekła z pogardą.
— Proszę w tej chwili opuścić ten pokój.
— Ależ, moja śliczna...
— Stałam pode drzwiami i całą rozmowę pana z matką moją słyszałam.
— Tem lepiej, zna panienka moją propozycję, a ja nic nie cofam, moja piękna.
— Jeszcze raz pana wzywam, abyś w tej chwili opuścił ten pokój.
— Dobrze! dobrze! już idę, mała Lukrecjo, ale daję osiem dni czasu do namysłu — mówił Komandor opuszczając pokój. Na progu zaś jeszcze dodał:
— Proszę nie zapomnieć: jestem Komandor de la Miraudiere, pani Jourdan zna mój adres.
— Ach matko! — mówiła Marieta, przystępując do chorej, którą jeszcze raz serdecznie ucałowała, — jakże ci wdzięczna jestem, że tak broniłaś mojego honoru.
— Tak — odpowiedziała chora niechętnie — a przy tych pięknych cnotach, umieramy z głodu, zamiast mieć wszystkiego pod dostatkiem.
— Ależ, matko kochana...
— Już dobrze — rzekła chora niecierpliwie. — Na tym punkcie się zgadzamy. Ja moją powinność wypełniłam, a ty twoją: ja jestem uczciwą kobietą, ty znów poczciwą dziewczyną. To nam bardzo wiele dopomoże, na to możesz liczyć — dodała z ironją.
— Mój Boże! mateczko, słuchajże!
— Najlepszy będzie koniec, jeżeli nas pewnego poranku obie nieżywe zastaną — przerwała chora, wybuchając cynicznym śmiechem.
Tym śmiechem urwała nieszczęśliwa kobieta rozmowę, zgorszona własną uczciwością i odwróciła się do ściany.
Tymczasem już się rozpoczynało zmierzchać. Marieta wyjęła kurczę i bułki przeznaczone dla matki i położyła je na stół, stojący przed łóżkiem chorej, potem usiadła milcząc przy małem okienku, a wziąwszy kawałki podartego listu w rękę, popadła w rozpaczliwe dumanie.
Opuszczając Marietę, mówił Komandor do siebie:
— To był pierwszy szturm; mała się namyśli, a ta stara także się zgodzi. Kiedy przed nią położyłem złoto, zaświeciły jej się oczy, jakby słońce ujrzała, ich wielka nędza będzie mi także pomocą. Mała potrzebuje tylko dwóch miesięcy dobrego życia, a będzie najpiękniejszą dziewczyną w całym Paryżu. Teraz trzeba mi pomyśleć o interesach, wymyśliłem korzystny interes dla mnie — dodał siadając do kabrjoletu, który skierował na ulicę Grenelle-Saint-Honore. Przed numerem 17 kabrjolet stanął, a Komandor, zwracając się do portjera, zapytał:
— Czy mieszka w tym domu pan Richard?
— Ojciec z synem tu mieszkają.
— Chciałbym się z synem, panem Ludwikiem Richard rozmówić. Czy jest w domu?
— Tak jest. Dopiero co powrócił z podróży i jest u swego ojca.
— To on u swego ojca. Nie mógłbym z nim samym pomówić?
— To będzie trudno, bo zajmują tylko jeden pokój.
Komandor wyjął bilet wizytowy i napisał pod swojem nazwiskiem następujące wyrazy:
„Pana Ludwika Richard’a proszę na jutro pomiędzy 9 a i10 godziną do siebie, celem wyjawienia mu bardzo ważnej tajemnicy“.
Po napisaniu tego biletu, rzekł Komandor do odźwiernego.
— Tu są 40 sous na piwo.
— Dziękuję panu, lecz za co?
— Za to, abyś pan jutro ten oto bilet oddał panu Ludwikowi Richardowi.
— Jak najchętniej, mój panie!
— Ale oddaj mu go pan dopiero jutro rano, kiedy będzie wychodzić z domu, a przedewszystkiem, żeby ojciec tego nie spostrzegł.
— Nic łatwiejszego jak to; pan Ludwik wychodzi codziennie o siódmej rano do kancelarjii, kiedy ojciec jego dopiero o dziesiątej idzie do swego zatrudnienia.
— Wybornie! więc mogę liczyć na pana?
— Najzupełniej.
Komandor usiadł do swego kabrjoletu i odjechał.
Wkrótce po jego odjeździe przyniósł listonosz list do Ludwika, który stary pisarz tego samego rana w obecności Mariety był pisał, a zamiast do Dreux, zaadresował na ulicę Grenelle.
Wprowadzamy teraz miłych czytelników do pokoju, który zamieszkują ojciec Richard wraz z synem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.