Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Ojciec Richard zamieszkiwał wraz z synem na piątem piętrze pokoik, który stanowił stosowne pendent do pokoju, w którym mieszkała Marieta. Ta sama nędza, te same pustki. Łóżko dla ojca, prowizoryczne łóżko na pasach dla syna, stary połamany stół, kilka krzeseł, stara szafa, oto całe umeblowanie.
Wracając do domu, kupił ojciec Richard kolację, którą rozłożył na stole. Kawałek szynki w białym papierze, który zastępował serwetę, i 4 funty białego chleba. Obok tego flaszka ze świeżą wodą.
Ludwik Richard, liczący mniej więcej dwadzieścia pięć lat; na twarzy jego malowała się dobroć i łagodność, a wydarte suknie świadczyły o ubóstwie, z którem był zmuszony walczyć.
Rysy starego pisarza publicznego wyrażały żywą radość z przybycia jedynaka. Młody człowiek odłożył swoją podróżną torbę, i uściskał ojca, którego bardzo kochał.
Uszczęśliwiony, że znów jest przy nim, w nadziei, iż zobaczy w tym dniu Marietę, pełen był radości i humoru.
— Więc odbyłeś przyjemną podróż, mój chłopcze — mówił ojciec Richard, siadając przy stole i krając szynkę.
— Znakomitą, ojcze!
— Opowiedz mi co. Ale czy nie będziesz jadł, przytem możemy gawędzić.
— Czy chcę jeść, kochany ojcze? ależ naturalnie. Ja nie obiadowałem, jak inni podróżni, w hotelu, z powodu, że... tu wskazał komicznym gestem na próżną kieszeń.
— Niemasz czego żałować — odpowiedział starzec, krając szynkę na nierówne części, a podając synowi większy kawałek — obiady w hotelach są kosztowne, a do tego nic nie warte.
Mówiąc to, podał Ludwikowi spory kawał chleba, i ojciec z synem zajadali tę skromną wieczerzę z widocznym apetytem, popijając świeżą wodą.
Podczas jedzenia toczyła się następująca rozmowa:
— Teraz mi opowiadaj o twojej podróży, mój chłopcze — odezwał się stary.
— Przyznam się ojcu, że z podróży tej mało odniosłem wrażeń. Pryncypał powierzył mi kilka aktów, które miałem oddać do przeczytania jego klientowi panu Ramonowi. To tenże uczynił i nietylko przeczytał, ale formalnie przestudjował, a potrzebował do tego aż pięć dni czasu. Nakreśliwszy pełno uwag, znów mi je oddał i znów jestem chwała Bogu w domu.
— Czyś się nudził w Dreux?
— Zanudziłem się tam na śmierć.
— Cóż to za człowiek ten pan Ramon, że się u niego ludzie tak nudzą.
— Najgorszego gatunku, jacy tylko na świecie istnieć mogą, to harpagon... skąpiec...
— Hm, hm — odrzekł starzec pokaszlując — więc jest skąpcem, musi być zatem bardzo bogaty!
— Tego nie wiem. Posiadając jednakże mały majątek, można być również skąpym. Pan Ramon musi przy swojej wygórowanej oszczędności, już miljony posiadać. To obrzydły harpagon.
— Gdybyś był, mój synu, w dostatkach wychowany, wtenczas łatwobym zrozumiał twój wstręt przeciw temu harpagonowi, jak go nazwałeś; ale myśmy zawsze żyli w takiej nędzy, że pomiędzy naszem życiem a jego żadnej różnicy znaleźć nie mogłeś.
— Co ojciec mówi pan Ramon ma dwoje sług, zamieszkuje cały dom, a my tylko pokoik na poddaszu; ma trzy albo cztery dania na obiad, my zaś jemy z ręki kawałek, wszystko jedno czego. Ale pomimo tego żyjemy tysiąc razy lepiej, niż ten brudny skąpiec.
— Nie pojmuję cię, moje dziecko — odpowiedział ojciec Richard, którego mowa Ludwika poczynała niepokoić. — Jak też można porównać dobrobyt pana Ramon z naszem ubóstwem.
— My jesteśmy, mój ojcze, rzeczywiście biedni, nie uskarżamy się na okrutny los, a jeżeli czasami wzdychałem za dostatkiem, to widzi Bóg, że nie dla mnie, bo ja z moim losem w najlepszej żyję zgodzie.
— Znam, kochany synu, twoje dobre serce i wiem, że mnie bardzo kochasz, a to jest dla mnie wielka pociecha, że się na los twój nigdy nie uskarżasz.
— Ja miałbym się uskarżać? przecież ojciec w tej samej biedzie żyje, co i ja, a zresztą czegóż nam brakuje, chyba niepotrzebnych rzeczy?
— Nam braknie wygody.
— Ja tego jeszcze nie zauważyłem. Nie zajadamy wprawdzie kurcząt z truflami, ale nie jesteśmy nigdy głodni i mamy zawsze dobry apetyt, o czem świadczą chleb i szynka, których już na stole nie widzę. Suknie nasze są stare, ale ciepłe; pokoik zajmujemy na piątem piętrze, ale on nas chroni od zimna, a zarabiamy rocznie do tysiąca sześciuset franków. Nie jest to wprawdzie wiele, ale nie mamy przynajmniej długów. Nie, kochany ojcze, jeżeli Pan Bóg nas tak dalej będzie miał w opiece, to ja się nigdy na los mój uskarżać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedzieć, mój synu, jaką radość mi sprawiasz, będąc ze swego losu tak zadowolonym. Czujesz się rzeczywiście szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
A gdy starzec jeszcze wątpił, mówił Ludwik dalej:
— Dlaczego miałbym ojca w tym względzie oszukiwać? Wszak mnie ojciec jeszcze nigdy nie widział zasmuconego.
— Bo posiadasz charakter, jak rzadko kto.
— To zależy od okoliczności. Gdybym naprzykład z panem Ramon — tym nędznym dusigroszem musiał żyć, takżebym był nieznośnym i zgryźliwym.
— Ale skąd ta antypatja do biednego człowieka?
— Skąd? Z zemsty, za te pięciodniowe tortury, które przechodziłem w jego domu.
— Tortury?
— Pewnie, że tortury, drogi ojcze, kiedy się jest zmuszonym mieszkać w starym, zapadłym domu, który jest tak ciemny i tak mroźny, że grób wydaje się wobec niego przyjemnem mieszkaniem. W tym wielkim grobie dwie zgryźliwe, wynędzniałe sługi, które jak cienie się poruszają. A jakie obiady, gospodarz zdaje się liczyć każdy kęs, który się do ust podnosi. A córka jego! gdyż ten skąpiec posiada córkę, więc ród jego może nie zaginie. Córka dzieliła przy stole maleńkie porcyjki dla sług, a pozostałe resztki skrzętnie zbierała i zamykała do kredensu. Wszystko to, kochany ojcze, sprawiało, że w pięć minut byłem zupełnie najedzony, pomimo, że się na brak apetytu uskarżać nie mogę. Człowiek bogaty nie powinien być skąpcem, a jeżeli nim jest, to jest obrzydliwym. Jeżeli przeciwnie człowiek biedny udaje majętnego, wtenczas staje się śmiesznym.
— Ludwiku, Ludwiku, skąd ta nagła nieprzyjaźń dla biednego człowieka i jego córki?
— Córki? nie wiem, czy ją zaliczyć do córek można.
— Przecie nie jest wiewiórką?
— Na honor, dobre porównanie!
— E, postradałeś zmysły.
— Ależ, ojcze, jak można nazwać wysoką, wychudłą, kościstą, zgryźliwą istotę, mającą ręce i nogi jak mężczyzna, twarz nie do opisania, a nos, a co za nos! tak długi, a przytem tak czerwony! Trzeba jednak być sprawiedliwym. Dla odmiany ma ta wyjątkowa istota żółte włosy i czarne zęby.
— Niebardzo pochlebny portret, lecz nie każda dziewczyna może być piękną; wierzaj mi, często zacne serce więcej jest warte, niż piękna twarz, we mnie zaś szpetne twarze zawsze litość wzbudzały.
— We mnie także, ojcze! Z początku chciałem jej żałować, kiedym ją zobaczył tak odstraszającą, a szczególniej czułem dla niej politowanie, że była skazaną na życie z takim obrzydłym dusigroszem, jak jest jej ojciec. Kiedy jednak usłyszałem, jak to stworzenie z czerwonym nosem nielitościwie prześladuje nieszczęśliwe sługi, jak je obdziela, usiłuje prześcignąć ojca w chciwości i to w rzeczach prawie nic nieznaczących, wtenczas ten nos czerwony napełnił mnie nieopisanym wstrętem.
— Jabym przeciwnie sądził, że ta panienka, o której mówisz, że jest gderliwa, zgryźliwa, skąpa, jest tylko oszczędna i że posiada mocny charakter.
— Niech będzie jak chce, ojcze! o to nie chodzi. Ale w poszczególnych rodzinach natrafiamy często na dziwne kontrasty.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
— Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w jednym pokoju zobaczyłem portret kobiety uderzającej piękności, który zdawał się naśmiewać z właścicielki czerwonego nosa. Portret ten miał zadziwiające podobieństwo z jednym z moich dawniejszych przyjaciół w kolegium. To zwróciło moją uwagę i dlatego zapytałem tego starego harpagona, kogoby przedstawiał. Odpowiedział mi niechętnie, że to portret jego siostry, zmarłej pani Saint-Herem. Czy ta dama jest matką pewnego młodego człowieka, nazywającego się także Saint-Herem? zapytałem pana Ramon.
— Ojcze! — przerwał sobie Ludwik, wybuchając głośnym śmiechem.
— No i co?
— Z wystraszonej twarzy pana Ramona i jego córki, która się nawet przeżegnała, można było sądzić, że zacytowałem złego ducha. Pan Ramon zaś odpowiedział, że jest w rzeczy samej tak nieszczęśliwym, iż jest wujem tego bandyty Saint-Herema.
— Ten pan Saint-Herem musi mieć bardzo złą opinję?
— Kto? Florestan? To najpoczciwszy i najlepszy w świecie człowiek!
— Wuj jego jednak ci powiedział...
— Niechże ojciec sam osądzi. W kolegjum żyłem z Saint-Heremem w wielkiej przyjaźni. Po opuszczeniu kolegjum dłuższy czas go nie widziałem. Idąc przed sześcioma miesiącami przez bulwary, spostrzegłem, iż wszyscy stawali zdziwieni. Ja także przystanąłem i zobaczyłem faeton, a do niego zaprzężone dwa pyszne rumaki. Ekwipaż był tak elegancki i tak gustowny, że prawie cały Paryż go podziwiał. Właścicielem tego ekwipażu był właśnie mój szkolny kolega, Saint-Herem, piękny jak adonis.
— Ten twój pan Saint-Herem wydaje mi się być wielkim utraćjuszem.
— Proszę poczekać końca, kochamy ojcze! Naraz ekwipaż zatrzymał się, a właściciel jego wyskoczył z niego, przybiegł do mnie i serdecznie mnie uściskał, ucieszony, że mnie po tak długim czasie znów zobaczył. Każdy inny z kół arystokratycznych byłby się żenował mojego wytartego surduta. Florestan na to nie zważał, on widział we mnie tylko przyjaciela z ławy szkolnej. Ja sam byłem szczęśliwy, a poniekąd nawet zawstydzony jego uprzejmością. Wyściskawszy mnie dowoli, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Do kancelarji.
— Dobrze, ja cię podwiozę, zostanie nam w ten sposób więcej czasu na rozmowę.
— Ja mam w twoim ekwipażu jechać, w mojem wytartemtartem ubraniu? Florestan jednak wziął mnie pomimo oporu z mojej strony do faetonu i zawiózł mnie do kancelarji. Podczas jazdy musiałem mu dać słowo, że go odwiedzę. Jak ojciec osądza takiego człowieka?
— Poszedł za popędem swego dobrego serca. Ja nie dowierzam ludziom, którzy na tak wysokiej stopie żyją. Prócz tego nie jesteś w możności się przyjaźnić z takimi panami.
— Naturalnie, że nie! Obietnicy musiałem jednak dotrzymać i jednej niedzieli byłem u Saint-Herema na śniadaniu. Poczciwiec! Co się tyczy wytworności i śniadania przyjął mnie jak jakiego magnata, a przytem tak serdecznie, jak przyjaciela, jak kolegę szkolnego. Wkrótce potem udał się w podróż i od tego czasu już go nie widziałem.
— Dziwię się, że mi nigdy o tym panu nic nie mówiłeś.
— Bo sobie pomyślałem: ten biedny ojciec, który mnie tak kocha, mógłby być w kłopocie. Dlatego ojcu nie powiedziałem, że raz w życiu moim jak Sardanapal lub jak Lukulus śniadałem.
— Świadczy to tylko na nowo o twojem dobrem sercu i przywiązaniu synowskim. Lecz słuchaj, właśnie do twego szlachetnego serca chcę apelować.
— O co chodzi?
— Chodzi tu o rzecz bardzo ważną, nietylko dla mnie, lecz i dla ciebie.
Twarz starca przybrała uroczysty nastrój, kiedy wymawiał te słowa.
W tej samej chwili portjer wchodząc, zapukał do drzwi.
— Panie Ludwiku — mówił — tu jest list dla pana.
— Dobrze — rzekł Ludwik, odbierając list.
Odźwierny, który nie uważał za stosowne w tej chwili wręczyć Ludwikowi, znany czytelnikowi bilet Komandora, szepnął odchodząc:
— Jeżeli pan dziś wieczorem będzie wychodzić, to proszę wpierw do mnie wstąpić.
— Dobrze — odrzekł Ludwik, nie przypisując słowom odźwiernego żadnego znaczenia.
Ojciec Richard jednem spojrzeniem poznał list, który pisał dla Mariety, a który zamiast do Dreux posłał na ulicę Grenelle.
Zrazu starzec chciał prosić syna, aby zaraz przeczytał list, po długim namyśle rzekł do niego:
— Będziesz miał później czas do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj, co ci mam powiedzieć, bo to jest rzecz bardzo ważna tak dla mnie jak i dla ciebie.
— Słucham, kochany ojcze — odrzekł Ludwik, kładąc dopiero co odebrany list obok siebie.