Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II.

W pięć minut po uderzeniu godziny rekreacji, Fryderyk i matka jego grali już z największym zapałem w wolanta.
Zachwycający to był obraz.
Jasne promienie słońca, przedzierając się gdzie niegdzie przez gęste sklepienie liści dębowych, pozłacały czasami piękne oblicza pani Bastien i jej syna; ich postawy, wszystkie ich poruszenia okazywały wdzięk i pełnię życia.
Z licami, pokrytemi krasnym rumieńcem, ożywionym wzrokiem, nawpół otwartemi i uśmiechającemi się usty, ciałem w tył nieco przechylonem, z piersią wznoszącą się szybko, pod lekką suknią, jedną nogą wystawioną najprzód i ręką uzbrojoną siatką, osadzoną na trzonku pokrytym aksamitem, Marja chwytała piłkę i odbijała ją Fryderykowi, ale podstępnie i w kierunku zupełnie przeciwnym temu, jakiego mógł się był domyślać. Zręcznie i szybko odrzucał młodzieniec wprawnem poruszeniem głowy, spadające mu na czoło pukle pięknych ciemnych włosów i w kilku silnych i lekkich skokach doganiał mającą już upaść zabawkę, ażeby ją pochwycić w samą porę i odesłać napowrót swej matce. Ta chwytała ją i odbijała znowu z niemniejszą zręcznością; ale, biedny Fryderyk! w chwili kiedy już dogania łukiem lecącą piłkę... ta spadła mu... prosto na nos... traci równowagę, potyka się i jak długi upada na murawę.
Dopiero to śmiechy, i gwałtowny wybuch swawolnej wesołości dwojga grających! W dziecinnej pustocie swojej niezdolni do niczego, musieli przerwać zabawę.
Prowadząc się pod rękę, z twarzą pałającą, oczyma zabiegłemi łzami, które wywołał mocny i kilkakrotnie wznawiany śmiech, młoda matka i syn jej udali się na drewnianą ławkę, stojącą nad brzegiem strumyka naprzeciw kaskady; pani Bastion zaczęła z macierzyńską troskliwością obcierać pot, którym było zroszone czoło jej syna.
— Mój Boże — rzekł Fryderyk — jakże można śmiać się tak bardzo!
— Ale, przyznaj że sam, że to było wyborne.
— Prawda, i właśnie ta piłka; musiała upaść prosto na mój biedny nos.
— No, widzisz Fryderyku, i znowu zaczynasz. Ah! jakiś ty niedobry.
— Wszakże ty sama nie możesz się wstrzymać od śmiechu, widzę ja to bardzo dobrze.
I znowu oboje odezwali się tym nieocenionym szalonym śmiechem, który jest tak mimowolny, tak swobodny, a zarazem tak zdrowy.
— Nic nie szkodzi — rzekła pani Bastien uspokoiwszy się pierwsza po tym nowym wybuchu wesołości — wiesz Fryderyku, co mnie pociesza po tym naszym, szalonym śmiechu? oto, przekonana jestem, że tylko ludzie, co są równie jak my szczęśliwi, mogą doznawać podobnych napadów dziecinnej radości.
— Ah! matko, słusznie mówisz — rzekł Fryderyk, opierając swą głowę na ramieniu pani Bastien i kołysząc się na niem z tkliwemi oznakami ujmującej pieszczoty — my jesteśmy tak szczęśliwi!... Patrz, naprzykład teraz, podczas tego pięknego wieczoru letniego, w tym świeżym cieniu, być tutaj, przy tobie, z głową opartą na twojem ramieniu, i z oczyma nawpół zamkniętemi widzieć jakby przez złotą zasłonę nasz mały domek, a podczas kiedy ta kaskada odzywa się do nas lekkim szmerem, jednem spojrzeniem obejmować cały nasz maleńki świat, którego nigdy nie opuszczamy... o! to jest piękne, to jest nieocenione.... chciałbym tak sto lat pozostać.
I skutkiem nowego poruszenia, zdawało się, że Fryderyk chciałby wiecznie kołysać się jak dotąd na ramieniu swej matki.
Młoda niewiasta, nie chcąc przeszkadzać Fryderykowi, pochyliła tylko głowę a dotykając własną twarzą lic młodzieńca, wzięła jednę jego rękę i odpowiedziała:
— Prawda, moje dziecię, ten mały zakątek był zawsze dla nas rajem, gdyż, wyjąwszy tylko trzydzieści trzy dni twojej choroby, zdaje mi się, że daremniebyśmy szukali chociażby jednej tylko chwilki smutku i zmartwienia, nieprawdaż, Fryderyku?
— Zawsze mnie tak psujesz...
— Pan Fryderyk nie wie co mówi — odpowiedziała pani Bastien, udając powagę — nie znam nic gorszego, nic nieznośniejszego, nic nieszczęśliwszego jak dziecię popsute. Chciałabym przecież widzieć jakie to wady, jakie kaprysy rozwinęłam w tobie, mój paniczu? Mów tedy, wymień mi je!
— Bardzo temu wierzę, wszakże nigdy nie zostawisz tyle nawet czasu, ażebym mógł czegoś zapragnąć. Zajmujesz się mojemi rekreacjami, mojemi przyjemnościami, jak ja sam, bo doprawdy, ja nie wiem jak ty to robisz, ale przy tobie każda chwila czasu ubiega mi tak szybko., że mi się zdaje prawie niemożliwem, ażeby już mógł być koniec czerwca... toż samo powtórzę także przy końcu stycznia i zawsze, zawsze toż samo.
— Nie o to teraz idzie, mój panie, ażebyś mi miał prawić pochlebstwa, ale powinieneś mi wyznać, w czem ja ciebie popsułam?... przeciwnie, powiedz sam, czy nie jestem bardzo surowa, bardzo wymagająca pod względem pracy i twoich zatrudnień?
— Słuchaj, najlepiej nie zaczynaj ze mną wcale! Czyż nie podzielasz ze mną równie moich nauk, jak zabaw? Dlatego też praca zawsze mnie tak zajmowała, jak chwile wypoczynku... Pod tym względem mogę jak najgłośniej wysławiać twoje zasługi!
— Ależ, panie Fryderyku, wszakże otrzymałeś dwie piękne nagrody w Pont-Brillant... a tym razem nie miałam w tem żadnego udziału....słowem... ja...
— Słowem, mateczko moja — zawołał Fryderyk przerywając swej matce, i całując serdecznie Marję — ja utrzymuję, że całe moje szczęście tobie tylko zawdzięczam. Jeżeli mam jakie wiadomości, jeżeli wart jestem cośkolwiek, tobie to jedynie jestem winien, tak, tobie samej... Tak, wszystko, co mam w sobie dobrego, mam od ciebie... ale wady moje... mój upór naprzykład... to....
— O! co się tego — dotyczy rzekła pani Bastien z uśmiechem, przerywając Fryderykowi i całując go w czoło — ta mała główka, jeżeli zechce czegoś, to już wolą nieugiętą... To prawda, nie znam silniejszej woli, niż twoja... Tak naprzykład, dotąd z niezłomnym uporem chciałeś być najtkliwszym, najlepszym synem... Postanowieniu temu zawsze pozostałeś wiernym.... — Poczem młoda matka dodała z nieocenionem rozczuleniem — daj pokój, daj pokój, moje dziecię ukochane, ja ciebie nie chwalę... Każdy dzień daje mi nowe dowody twojej dobroci serca, twojej szlachetności... Gdybym ci pochlebiała, to mieszkańcy naszego małego świata, jak go nazywasz, byliby moimi współwinowajcami, a zbyt jesteśmy ubodzy i za nadto pogardzamy kłamstwem, ażeby mieć wkoło siebie pochlebców. Zresztą — dodała pani Bastien, wskazując na kogoś zbliżającego się ku nam, — gdybym potrzebowała obcej pomocy, ażeby cię przekonać, to zażądałabym świadectwa tego zacnego człowieka... Zna on cię prawie równie dobrze jak ja, a przyznać musisz, że o jego szczerości żadną miarą wątpić nie należy.
Osobą, o której mówiła pani Bastien, a która zbliżyła się właśnie z lasku, był mężczyzna, mający około czterdziestu lat, wzrostu niskiego, o powierzchowności słabowitej i bardzo zaniedbanej. Oprócz tego przybysz ten był nadzwyczajnie brzydki, ale ta brzydota zwiastowała rozum i wielką dobroć serca. Nazywał on się Dufour i był lekarzem praktykującym w Pont-Brillant. On to, w ubiegłym roku wiadomościami swojemi i troskliwością ratował Fryderyka w jego ciężkiej i niebezpiecznej chorobie.
Dzień dobry, kochana pani Bastien — rzekł doktór wesoło zbliżywszy się do młodej niewiasty i jej syna. — Dzień dobry, mój synu — dodał jeszcze, ściskając uprzejmie rękę Fryderyka.
— Ah! doktorze, doktorze — zawołała pani Bastien z najszczerszą wesołością — dobrze, że pan przychodzi, muszę też pana okropnie wyłajać.
— Mnie, wyłajać!
— Nie inaczej; wszakże to już przeszło dwa tygodnie jakeś pan do nas nie zajrzał?
— Ach! jakże to brzydko — odpowiedział doktór również wesoło — jakże to brzydko, być takim samolubem i przy tak kwitnącem zdrowiu, wymagać jeszcze, ażeby was doktór odwiedzał.
— Ah! jakże to brzydko — dodała pani Bastien podobnym głosem — jakże to brzydko być człowiekiem tak dalece pogardzającym wdzięcznością osób, które ocalił, że je nawet pozbawia przyjemności częstego powtarzania: dziękujemy ci, nasz zbawco., dziękujemy ci z całego serca.
— Moja matka ma zupełną słuszność; pan myśli, że gdy powrócił mi życie, wszystko się już między nami skończyło, nieprawdaż? O panie, wcale nie!
— Więc to matka i syn jednocześnie wypowiadają mi wojnę... w takim razie kapituluję, bo siły moje nie wystarczą — odpowiedział doktór cofając się o parę kroków — uznaję się zwyciężonym.
— To co innego! — zawołała pani Bastien — dlatego też nie nadużyjemy naszej powagi, ale pod jednym tylko warunkiem, doktorze, to jest, że pan zostanie u nas na obiedzie.
— Właśnie w tym chwalebnym zamiarze wyszedłem z domu — odpowiedział doktór poważnie — ale w Pont-Brillant zatrzymała mnie pewna biedna kobieta, z prośbą, ażebym się jak najprędzej udał do jej męża.... Poszedłem więc i przedsięwziąłem już pierwsze środki ratunku; lecz na nieszczęście choroba tego człowieka jest tak ciężka, postępy jej są tak nagłe, że nie usiedziałbym spokojnie, gdybym jeszcze około godziny siódmej nie odwiedził mojego chorego.
— Wobec tego nic już mówić nie mogę, kochany doktorze — powiedziała pani Bastien — i podwójnie jestem panu wdzięczna, że nam przynajmniej te kilka chwil poświęci.
— A ja cieszyłem się już na ten wieczór — dodał doktór — byłby on tak pięknie uzupełnił mój dzień dzisiejszy, gdyż poranek jego rozpoczął się dla mnie wielką radością.
— Czy pana szczęście jakie spotkało, kochany doktorze? ah! jakże to dobrze!
— Tak jest — odpowiedział pan Dufour ze wzruszeniem — lękałem się o mego najlepszego, przyjaciela, nieustraszonego podróżnika, który odbywał niebezpieczną wędrówkę w najmniej znanych okolicach południowej Ameryki i o którym od ośmiu miesięcy nie miałem żadnej wiadomości. Zaczynałem się już niepokoić, kiedy dziś rano odbieram list z Londynu, datowany w Lima, w którym, dla uzupełnienia mojej radości obiecuje mi przybyć tutaj i jakiś czas u mnie pozostać... Jakże się cieszę.... jest to bowiem mój przyjaciel od serca... kocham go jak brata... ale bo też wart jest tego, to człowiek najbezinteresowniejszy w świecie, głowa utalentowana... a ja mieć go będę u siebie, wyłącznie dla siebie samego przez.znaczny może przeciąg czasu. O! co to za szczęście dla mnie... podzielać z nim moje myśli... gawędzić z nim w zaufaniu i samotności... Doprawdy w nadmiarze szczęścia powiedziałem sobie: będę nienasycony... i dla podwojenia tego szczęścia, muszę radość moją opowiedzieć pani Bastien, zostanę nawet u niej na obiedzie; spędzę tam kilka najprzyjemniejszych w świecie godzin, i uczynię jej propozycję, która jej się może spodoba, równie jak naszemu kochanemu Fryderykowi. Nie byłżeby to dzień zupełnie szczęśliwy, dzień prawdziwego sybaryty?
W tej chwili przerwano doktorowi jego radosne uniesienia; albowiem stara służąca, trzymająca za rękę nędznie ubrane siedmio, lub ośmioletnie dziecię, zawołała z progu domu, na którym się zatrzymała:
— Panie Fryderyku, już wybiła szósta godzina.
— Do zobaczenia mateczko — rzekł Fryderyk, całując Marję w czoło, poczem zwrócił się do doktora:
— Wszakże, panie Dufour, my się jeszcze zobaczymy, zanim pan odjedzie?
I w kilku lekkich skokach Fryderyk stanął przy starej służącej i dziecku, z którem wszedł do domu.
— Gdzież on się tak śpieszy? — zapytał doktór jego matkę.
— Idzie na lekcje — odpowiedziała Marja z uśmiechem — czy pan nie widział jego ucznia?
— Jakiego ucznia?
— Chłopczyk, który tu właśnie przybył, jest synem wyrobnika, zbyt daleko mieszkającego od Pont-Brillant, ażeby go mógł posyłać do szkoły; dlatego to Fryderyk daje mu codziennie dwie godziny lekcji, i zaręczam panu, że jestem zarówno zadowolona z nauczyciela, jak z jego ucznia; gdyż jeżeli Fryderyk w ciągu tych lekcyj okazuje rzadką gorliwość, słodycz i rozsądek, to i uczeń zupełnie odpowiada troskliwości swego mentora.
— To wybornie!
— Widzi pan — mówiła Marja z miłym i pełnym rezygnacji uśmiechem — tym sposobem w braku innej jałmużny, przynajmniej takiej udzielamy. Wiadomo panu, jak mój syn i ja sama oszczędni jesteśmy pod względem pieniędzy, ale — dodała następnie z wyrazem nieopisanej dobroci. — mogłażbym narzekać? Skutkiem tej oszczędności, o której nas zniewalają, mój Fryderyk myśli o rozmaitych sposobach niesienia pomocy innym, i bardzo dobrze mu się to udaje. Niektóre z wynalezionych przez niego środków, zapewniam pana, są rzeczywiście rozczulające, i gdybym się nie obawiała okazać się panu matką chełpliwą, opowiedziałabym zdarzenie, które przytrafiło się w przeszłym tygodniu.
— Mów, pani, mów; przede mną przecież nie potrzebuje pani okazywać jakiejś udanej skromności macierzyńskiej.
— Nie myślę o tem bynajmniej i dlatego, słuchaj pan, kochany doktorze... W przeszły czwartek poszłam z Fryderykiem na przechadzkę do lasku Brevan.
— Czy tam, gdzie karczują? Widziałem to właśnie, przechodząc tamtędy.
— Tak jest, przygotowują tam świeże pola, a wiadomo ci, doktorze, jaka to ciężka praca.
— Zapewne! wydobywać korzenie, które może jakie czterysta lat mają.
— Otóż w miejscu tem ujrzeliśmy biedną, wynędzniałą, schorzałą kobietę, z małą, może dziesięcioletnią dziewczynką, równie jak jej matka wynędzniałą, obie zajęte karczowaniem.
— Jakto, kobieta schorzała i dziesięcioletnie dziecię przy takiej pracy? wszakże to przechodzi ich siły!
— Niestety! tak jest, i pomimo wszystkich usiłowań, nieszczęśliwe istoty małe czyniły postępy; z trudnością dźwigała biedna matka ciężki oskard do góry, a narzędzie nieznacznie tylko zagłębiało się w twardą ziemię, odsłaniając ledwo w połowie grube korzenie jałowców, nad któremi już pewnie dawno pracowały; poczem kobieta i jej córka, używając już to rydla, już własnych palców do odgrzebania ziemi, starały się oswobodzić korzenie ale, pomimo największych usiłowań, daremne to były trudy, daremna praca, rzeczywiście przechodząca siły dwóch istot. Stąd biedna matka znękana boleścią i znużeniem, w rozpaczy rzuciła się na ziemię i zakrywszy głowę starym podartym fartuchem, zalewała się gorzkiemi łzami, gdy tymczasem jej mała córka, ukląkłszy przed nią, z płaczem wołała ją po imieniu.
— Ah! co za nędza! co za nędza!
— Spojrzałam na syna; równie jak ja miał on łzy w oczach; Zbliżyłam się potem do wyrobnicy i zapytałam, jak może poddawać się pracy, która tak dalece przewyższa jej i jej dziecka siły; odpowiedziała mi na to, że mąż jej podjął się wykarczowania pewnej części lasu; lecz od dwóch dni zachorował skutkiem nadzwyczajnego wysiłku, nie dokończywszy roboty, którą rozpoczął. Tymczasem jeżeli praca ta nie zostanie w sobotę wieczorem ukończoną, w takim razie straci cały dwutygodniowy zarobek. Taki bowiem był układ, zawarty z przedsiębiorcą robót z powodu konieczności pośpiechu.
— To prawda, w naszej okolicy dla pośpiechu robót zwykle zamieszczają w kontraktach taki warunek i pilnują go bez litości. Więc ta biedna kobieta chciała zapewne swego męża zastąpić w robocie.
— Tak, bowiem chodziło nieszczęśliwej rodzinie o zarobienie albo utratę trzydziestu pięciu franków, któremi chciała opłacić komorne za swoją nędzną chatę i zakupić trochę żyta aż do nowych żniw. — Moja dobra kobieto — rzekł Fryderyk do nieszczęśliwej, po chwili namysłu — czy dobry robotnik może wykonać tę pracę w przeciągu dwóch dni? — „Mógłby, panie, ale musiałby się bardzo uwijać“ — odpowiedziała. — „Matko, odezwał się potem Fryderyk do mnie, nie jesteśmy w stanie dać trzydzieści pięć franków tym biednym ludziom; pozostaw piątek i sobotę do mego rozporządzenia, a robota będzie ukończoną. Ta biedna kobieta nie narazi się na niebezpieczeństwo utracenia własnego zdrowia, będzie mogła pielęgnować swego męża, a w niedzielę pójdzie odebrać należne pieniądze.
— Zacny, szlachetny młodzieniec! — zawołał pan Dufour.
— W sobotę — mówiła dalej pani Bastien — o godzinie dziewiątej wieczorem robota rzeczywiście została skończoną. Fryderyk wykonał swoje zadanie z gorliwością i zadowoleniem, a nadzwyczajna na jego siły praca, była dla niego prawdziwą przyjemnością. Przez te dwa dni nie odstąpiłam go ani na chwilę. Piękne drzewo jałowcowe stało niedaleko tego miejsca, pod jego cieniem czytałam lub haftowałam, podczas, kiedy mój syn karczował, a z jaką on pracował radością, co dokazywał swoim oskardem, prawdziwie, doktorze, ziemia drżała pod jego stopami.
— Bardzo temu wierzę, bo chociaż jest szczupły, jednak na swój wiek nadzwyczajnie silny.
— Od czasu do czasu zbliżałam się do Fryderyka, ażeby czoło jego obetrzeć z potu i ukoić jego pragnienie; w godzinie południowej, nasza stara Małgorzata przynosiła nam obiad na pole, ażebyśmy mniej czasu tracili. Wyobraża pan sobie, co to za rozkosz jeść obiad w lesie, pod cieniem gęstego jałowca! Dla Fryderyka była to prawdziwa uroczystość. To co uczynił, jest wprawdzie rzeczą bardzo prostą, ale co mnie najwięcej wzruszyło i uradowało, to jego szybkie postanowienie, które wykonał ze znaną i nieugiętą wolą.
— Szczęśliwa matko, najszczęśliwsza ze wszystkich matek — zawołał doktór wzruszony, ściskając rękę Marji. — Dwakroć powinna się pani cieszyć z tego, bo to szczęście jest twojem dziełem.
— Prawda, kochany doktorze — odpowiedziała pani Bastien, spoglądając na niego prawie anielskim wzrokiem — dla kogóż ja żyję, jeżeli nie dla mego syna?
— Tak, szczególniej pani, mianowicie pani, gdyż bez swego syna byłabyś.... lecz — mówił dalej pan Dufour, jakgdyby tem nagłem przerwaniem chciał się pozbyć jakiejś bolesnej myśli — nie powinniśmy mówić o rzeczach smutnych.
— Masz słuszność, kochany doktorze, ale przypominam sobie, jaką to propozycję chciał pan uczynić mnie i Fryderykowi?
— Ah, prawda, posłuchaj więc pani, o co idzie. Wie pani, a może też i nie wie, gdyż żyjąc w swojej samotności i nie troszczy się pani o żadne wiadomości i nowiny naszej okolicy. Może tedy pani nie wie, że w zamku Pont-Brillant przedsięwzięto rozmaite naprawy, mianowicie zaś upiększenia?
— Rzeczywiście, mój doktorze, wszystkie wielkie nowiny, jak je pan nazywa, tak są obce dla mnie, że i o tej nic a nic nie wiedziałam, zdawało mi się nawet, że zamek nie był wcale zamieszkały.
— Dawniej tak było, ale odtąd mieszkać w nim będzie młody margrabia de Ponit-Brillant razem ze swoją babką.
— Syn pana de Pont-Brillant, który umarł przed trzema laty?
— Tenże sam.
— Ale on musi być jeszcze bardzo młody?
— Mniej więcej w wieku Fryderyka, nie ma ani ojca ani matki i jest bożyszczem swej babki, która z niesłychanym przepychem kazała ten zamek odnowić i umeblować, ażeby w nim wraz ze swoim wnukiem spędzić osiem lub dziewięć miesięcy w roku. Przed dwoma dniami byłem właśnie w Pont-Brillant, ażeby tamecznemu Inspektorowi ogrodów, gdyż u ludzi tak znakomitych nie mówi się ogrodnikowi, byłoby to nazbyt gminnie, udzielać pomocy lekarskiej; ale doprawdy, olśniony zostałem zbytkiem, jaki panuje w tym ogromnym zamku. Znajduje się w nim wspaniała galerja obrazów, cieplarnia, do którejby powozem zajechać można, a w ogrodzie prześliczne posągi. Mianowicie jest tam... ale nie chcę pani pozbawiać przyjemnej niespodzianki. To tylko powiem, że wszystko, co się tam znajduje, chyba z tysiącem nocy porównanem być może. Pomyślałem zatem, że pani i Fryderyk będziecie może ciekawi zobaczyć te powieści arabskie, ten świat bajeczny w rzeczywistości, za pośrednictwem wysokiej łaski, którą pan inspektor raczył mnie zaszczycić; podejmuję się zaprowadzić was jutro lub pojutrze do zamku, ponieważ młody margrabia za trzy dni już przyjeżdża. Cóż tedy pani powie na moją propozycję?
— Przyjmuję to z największą chęcią; dla Fryderyka zaś będzie to zachwycająca wycieczka, tem więcej, że on, równie jak ja, nie ma wcale wyobrażenia o tym przepychu; powtarzam, że dla niego przechadzka do zamku Pont-Brillant będzie wielką uroczystością. Dziękuję więc panu, mój dobry doktorze — dodała pani Bastien ze szczerem uradowaniem — jak pięknie spędzimy ten dzień!
— Dobrze, kiedyż więc pójdziemy?
— Jutro, jeżeli pan sobie życzy.
— Wybornie; odbędę moje wizyty wcześniej, ażebym był wolny, i jeżeli pani pozwoli, przybędę tu o godzinie dziewiątej; potrzeba półtorej godziny, ażeby się dostać do zamku, dokąd droga jest doskonała i prawie ciągle przez las prowadzi.
— A wracając z zamku, będziemy mogli w lesie zjeść obiad, który z sobą zabierzemy — dodała pani Bastien wesoło — powiem także Małgorzacie, ażeby nam upiekła na drogę ciasto takie, jakie to pan lubi, doktorze.
— Przyjmuję, ale pod warunkiem, że placek będzie ogromny — zawołał doktór żartobliwie — gdyż pani i Fryderyk dobry macie zwykle apetyt.
— Bądź pan spokojny, panie Dufour, wystarczy placka dla nas wszystkich. Ale patrz pan, oto właśnie nadchodzi Fryderyk, który już ukończył swą lekcję, pozostawiam panu przyjemność uczynienia mu tej miłej niespodzianki.
— O matko! co za szczęście! — zawołał młodzieniec, dowiedziawszy się o (projekcie doktora — jakiż wspaniały musi być widok takiego zamku; dziękuję panu serdecznie, panie Dufour, za ułatwienie nam tej pięknej pielgrzymki do krainy nieznaych nam cudów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz doktór przybył o oznaczonej godzinie, i całe grono, przy najpiękniejszej pogodzie ruszyło w drogę do zamku Pont-Brillant.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.