Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


III.

Pani Bastien, syn jej i doktór Dufour przebywszy otaczający las, zbliżali się do zamku Pont-Brillant szeroką pól milową aleją, która, równie jak dwie boczne drogi pokryta była murawą i obsadzona olbrzymiemi wiązami, liczącemi przynajmniej cztery wieki; obszerny plac, obstawiony wielkiemi drzewami pomarańczowemi, okolony kamiennemi barjerami i wznoszący się w kształcie tarasu, z którego wspaniały i daleki roztaczał się widok, służył zamkowi za dziedziniec.
To arcydzieło sztuki budowniczej z czasów odrodzenia, z wieżyczkami, kopułami, wysokim spiczastym dachem i arabskiemi kolumnadami, przypominało wspaniałą i bajeczną budowę zamku Chambord.
Fryderyk i matka jego widywali tylko całą tę masę murów z odległości półtorej mili, dlatego też zdjęci podziwem, zatrzymali się na chwilę pośród dziedzińca, przypatrując się z uwagą tym ozdobom kamiennym, których dawniej ani się nawet domyślali.
Dumny, jak gdyby zamek był jego własnością, poczciwy doktór zacierał tylko ręce, mówiąc z widocznem zadowoleniem:
— To wszystko jeszcze nic... to są tylko drobnostki... Cóż to będzie, jak się znajdziecie wewnątrz tego czarodziejskiego pałacu!
— Matko, matko — wołał Fryderyk — przypatrz się tej kolumnadzie pod korpusem, co za lekkość, jaka okazałość! — A tam dalej, ta kamienna altana — odpowiedziała młoda matka — możnaby myśleć, że to wszystko z przezroczystej koronki ułożone; te rzeźby w oknach pierwszego piętra, jak są delikatne, jak bogate w ozdoby.
— Sądzę, — rzekł doktór z udaną powagą — że do jutra nie wyjdziemy z zamku, jeżeli stracimy tyle czasu na podziwianie murów — Pan Dufour ma słuszność — powiedziała Marja, biorąc swego syna pod rękę — pójdź już, pójdź.
— A te budowle, które wyglądają jakby drugi zamek, połączony z pierwszym kolistemi galerjami — zapytał młodzieniec doktora — cóż to jest, panie Dufour?
— To są stajnie i mieszkania służących, mój synu.
— Stajnie? — przerwała pani Bastien — to być nie może, chyba się pan myli, kochany doktorze.
— Jakto? już pani nie ufa swemu ciceronowi? — zawołał doktór — niech pani będzie przekonana, że się nie mylę bynajmniej... Że to są stajnie, to rzecz niezawodna, i mogę nawet pani powiedzieć, iż, kiedy jeden z przodków, to jest prapradziad teraźniejszego właściciela mieszkał w tym zamku, wtedy ściągnął do niego cały pułk kawalerji, i własnym kosztem podejmował tak ludzi jako i konie w tych gmachach i stajniach, a to jedynie dla przyjemności przypatrywania się codziennie przed śniadaniem rozmaitym obrotom kawalerji na dziedzińcu; zdaje się, że to poprawiało apetyt temu zacnemu panu.
— Była to myśl godna tak znakomitego wodza, jakim był margrabia — rzekła Marja — bo przypominasz sobie pewnie, Fryderyku, z jakiem zajęciem czytaliśmy tej zimy jego wyprawy do Włoch.
— Czy sobie przypominam? — odpowiedział Fryderyk — wszakże po Karolu XII marszałek de Pont-Brillant jest moim ulubionym bohaterem.
Rozmawiając tym sposobem pomiędzy sobą, trzej zwiedzający przeszli cały dziedziniec, a widząc, że pan Dufour zwrócił się ku prawej stronie zamku, zamiast ku jego wejściu, pani Bastien rzekła do niego:
— Ale, zdaje mi się, doktorze, że wypadałoby nam udać się głównemi drzwiami, które oto stoją przed nami.
— Nie, pani, drzwi te otwierają się tylko dla właściciela zamku; tacy biedacy jak my, korzystający jedynie z łaski pana inspektora, mogą uważać za szczęście jeżeli im pozwolą wejść furtką przeznaczoną dla służby — odpowiedział doktór z uśmiechem — jeszczeby też tego brakowało, żeby pan szwajcar miał sobie zadawać pracę, i nam, niegodnym plebejom, otwierać tę bramę ozdobioną herbami.
— Przepraszam bardzo za moją tak niewłaściwą zarozumiałość — rzekła pani Bastien wesoło do doktora, gdy tymczasem Fryderyk kłaniając się zdaleka bramie, powiedział ze śmiechem:
— Czcigodna bramo herbowa, wyznajemy w całej pokorze, że nie dla nas jesteś zrobiona.
Pan Dufour, zadzwoniwszy u drzwi prowadzących do lokalów służbowych, oświadczył, że pragnie się widzieć z panem Dutilleul, inspektorem ogrodów; otworzono mu natychmiast i doktór wprowadził panią Bastien i jej syna do zamku.
Chcąc się dostać do mieszkania pana Dutilleul, trzeba było przebyć kilka dziedzińców otoczonych stajniami i innemi tegoż samego rodzaju budowlami. Około trzydziestu wierzchowców lub koni pojazdowych, które należały do młodego margrabiego, przybyło już poprzedniego wieczoru do zamku, angielscy masztalerze i stajenni uwijali się w tem miejscu, jedni wchodzili lub wychodzili ze stajen, drudzy myli bogate herbowe pojazdy, inni nareszcie czyścili munsztuki, wędzidła i strzemiona, nadając im połysk srebra; wszystko to odbywało się pod bacznym nadzorem pana inspektora stajen, anglika, z postawą doskonałego gentlemana, który, trzymając cygaro w ustach i szpicrutę w ręku, dozorował robotą z czysto brytańską powagą i sztywnością.
Kiedy niekiedy odzywało się w przyległych budowlach okropne wycie i szczekanie licznej psiarni. Dalej, przechodząc około pewnego rodzaju galerji podziemnej, prowadzącej do kuchni, ujrzeli nasi zwiedzający ośmiu do dziesięciu kucharzy i kuchcików, zajętych wypróżnianiem dwóch ciężko wyładowanych wozów, napełnionych takiem mnóstwem miedzianych sprzętów kuchennych, że możnaby myśleć, iż przeznaczone były dla kilkuset największych żarłoków.
Wtem otworzyła się szeroka brama, i doktór zawołał:
— Jak widzę jeszcze więcej koni przybywa! Doprawdy, to już chyba cały pułk idzie... możnaby myśleć, że wracają czasy nieboszczyka, marszałka de Pont-Brillant. Patrzcie państwo.
Rzeczywiście w tej chwili przechodziło pod bramą dwadzieścia pięć koni rozmaitej wielkości i wieku, okrytych całkiem czaprakami w barwie i herbach margrabiego, na niektórych siedzieli masztalerze, inne zaś prowadzone były na uzdeczkach. Kurzem pokryte czapraki i przybory wskazywały, że cały ten pociąg daleką odbył drogę; zaprzężony powóz, również okryty pyłem, postępował za niemi. Młody człowiek, bardzo eleganckiej powierzchowności, wysiadł z tego powozu, i jednemu z masztalerzy, który zbliżył się do niego, z kapeluszem w ręku, wydawał jakieś rozkazy w języku angielskim.
— Mój przyjacielu — rzekł doktór do przechodzącego w tej chwili, lokaja — czy i te konie także należą do pana margrabiego?
— Tak jest, są to konie wyścigowe, klacze i źrebięta, gdyż pan margrabia postanowił tutaj umieścić swoje stado.
— A ten jegomość co dopiero wysiadł z karety?
— To jest pan John Newman, nadkoniuszy pana margrabiego.
Poczem lokaj poszedł dalej.
Pani Bastien, jej syn i doktór, którzy nie mieli wyobrażenia o tak wielkim dworze, z największem zdziwieniem obserwowali tę niesłychaną liczbę wszelkiego rodzaju służących.
— I cóż pani Bastien! — rzekł pan Dufour z uśmiechem — gdyby kto powiedział temu młodemu margrabiemu, że pani, równie jak ja i wielu innych, nie mamy żadnej innej służby, prócz jednej lub dwóch starych kobiet, i że pomimo tego jesteśmy jeszcze dosyć dobrze usłużeni... zdaje mi się, że onby nam się w oczy roześmiał.
— Mój Boże! cóż to za zbytek! — dodała Marja — jestem nim zupełnie odurzona... Ten zamek, to jakiś świat odrębny... ileż tu koni... Zdaje mi się, Fryderyku, że tutaj znalazłoby się niemało wzorów dla ciebie, który tak lubisz rysować konie, żeś nawet odrysował naszego biednego i starego konia folwarcznego.
— Jak ciebie kocham, matko — odpowiedział Fryderyk — nie myślałem wcale, ażeby ktokolwiek, wyjąwszy może samego króla, był tak bogaty i mógł utrzymywać tak wielką liczbę służących i koni. Mój Boże, ileż to rzeczy, ileż zwierząt, ilu ludzi do usługi albo do rozrywki jednej tylko osoby!
Te ostatnie słowa wymówił Fryderyk tonem pewnej ironji, której wszakże pani Bastien, nie zauważyła, zajęta nadzwyczajnem podziwianiem tego zupełnie nowego dla niej widoku, który ją zachwycał; nie dostrzegła ona również, że jakieś bolesne wrażenie malowało się w rysach jej syna.
Rzeczywiście, nie będąc zbyt ścisłym spostrzegaczem, Fryderyk zdziwiony był przecież, że doktór i jego matka wpośród krzykliwej i zatrudnionej służby zamkowej nie odbierali zwykłych oznak poszanowania i grzeczności, jakich gdzieindziej powszechnie doznawali. Jedni przechodząc potrącali zwiedzających łokciem, drudzy zastępowali im drogę po grubiańsku; inni nareszcie, uderzeni rzadką pięknością Marji Bastion, przypatrywali jej się zuchwale i z jakąś natrętną ciekawością... W każdym atoli razie, czy to w roztargnieniu swojem, czy też polegając na własnej godności, młoda niewiasta zupełnie na to wszystko była obojętna.
Ale inaczej rzecz się miała z jej synem: w tkliwem pełnem synowskiej miłości poszanowaniu, urażony takiem postępowaniem służących młodego margrabiego, domyślił się on wkrótce, że jego matka, doktór i on sam dlatego tylko doznawali takiego przyjęcia, że tylko za zezwoleniem jednego ze starszych sług zamku wprowadzeni zostali do pałacu bocznemi drzwiami, dla samej służby przeznaczonemi.
Od tej to chwili uczuł Fryderyk, że jego podziw na widok takiego zbytku, łączył się z niejaką goryczą, która wywołała jego szyderską uwagę co do liczby sług i koni przeznaczonych wyłącznie do użytku i zabawy jednej osoby.
Wkrótce jednak właściwa jego wiekowi skłonność do łatwego przyjmowania wrażeń zewnętrznych i widok wspaniałych ogrodów, które przechodzić musieli, udając się do cieplarni, sprawiły, że te początkowe nieprzyjemne uczucia, jeżeli niezupełnie zapomniane, to przynajmniej chwilowo zostały rozproszone.
Liczba ogrodników zamku Pont-Brillant była równie znaczna jak innych domowników: pytając się wielu z nich o pana inspektora ogrodów, którego nie zastał w mieszkaniu, doktór dowiedział się nareszcie, że ta ważna osoba znajdowała się w głównej cieplarni.
Ta ogromna, opatrzona wielkiemi oknami rotunda z okrągłym dachem, miała dwieście stóp średnicy, i w środkowym punkcie czterdzieści stóp wysokości; gmach ten olbrzymi, z zadziwiającą śmiałością i przepychem wystawiony z żelaza, zapełniony był najpiękniejszemi zagranicznemi roślinami.
Znajdowały się tu rajskie figi wszelkiej wielkości i gatunku, poczynając od drobnej karłowatej muzy, której gałązki były obciążone obfitym owocem, aż do trzydziestu stóp sięgającej paradyzjaki z liściem na trzy metry długim; dalej łączyły się zielone wachlarze drzew daktylowych i latanów z wysoką trzciną cukrową i bambusami, gdy tymczasem w czystej wodzie stojącej pośrodku marmurowego basenu, przeglądały się najpiękniejsze rośliny wodne; gdzieindziej znowu stały arumy indyjskie z liściem ogromnym, jak tarcze dawnych rycerzy, cypry z różnobarwnemi kitami, lotusy nilowe z wielkim lazurowym kwiatem, którego zapach jest tak upajający.
Była to najdziwniejsza mieszanina roślin wszelkich kształtów, wielkości i barw, poczynając od bladej, plamistej zieloności begonji, aż do przeplatających się wzajemnie jasnych i ciemnych pasów maranty z liściem na wierzchu jak zielony aksamit, pod spodem jak purpurowa tkanka jedwabna; tu wielkie, czarniawe i mięsiste kaktusy tworzyły uderzające przeciwieństwo z paprociami przylądka, których listki są tak delikatne, a gałązki tak cienkie, że możnaby je poczytać za tkanki z fioletowego jedwabiu obszyte zieloną koronką; tam znowu piękna strelicja, której kwiaty podobne są do ptaków z pomarańczowemi skrzydłami i błękitnym ogonem, walczyła o pierwszeństwo co do piękności i barwy z astrapeą o purpurowym, złotem nakrapianym kielichu; nareszcie w innych znowu miejscach ogromne liście bananów tworzyły jakby naturalne zielone sklepienie, zakrywając tak szczelnie sklepienie rotundy, że zwiedzający mógłby sądzić, iż w jednej chwili przeniesiony został do krajów podzwrotnikowych.
Na widok tak cudnej wegetacji, Marja Bastien i jej syn wołali z zachwytem:
— Ah, Fryderyku, co to za szczęście widzieć nareszcie i dotykać się tych bananów, o których tak często wspominają w opisach podróży — mówiła Marja.
— Matko, matko — wołał znowu Fryderyk, pokazując pani Bastien krzaki ze strzępiatemi i zielonemi jak szmaragdy listkami — patrz, to jest drzewo kawowe... a tamta piękna roślina z grubemi liściami, wijąca się wkoło tego filaru, to wanilja.
— Fryderyku, przypatrz się tym ogromnym liściom bananowym, teraz pojmuję zupełnie, że w Indjach pięć lub sześć takich liści dostateczne są do nakrycia jednej chaty.
— Matko, pójdź zobaczyć te piękne anemony, o których wspomina kapitan Cook. Poznałem je zaraz z ich kwiatku; możnaby je wziąć za małe koszyczki porcelanowe wyrzynane w przeźrocze... a myśmy obwiniali biednego kapitana, że wynalazł kwiaty, które wcale nie mogły istnieć!
— Ah! łaskawy panie — odezwała się Marja do inspektora — zdaje mi się że pan margrabia, przybywszy do tego czarodziejskiego ogrodu, po całych dniach musi w nim przesiadywać, bo jakby mógł wyjść z niego?
— Pan margrabia jest zupełnie jak nieboszczyk jego ojciec — odpowiedział ogrodnik z westchnieniem — nie lubi on takich rzeczy, przekłada bowiem nad nie psiarnię i stajnie.
Zdziwieni, pani Bastien i jej syn spojrzeli tylko na siebie.
— W takim razie — dodała młoda kobieta otwarcie — pocóż on utrzymuje tak wspaniałe cieplarnie?
— Bo niema żadnego prawdziwego zamku bez cieplarni — odpowiedział pan inspektor ogrodów z dumą — jest to zbytek, który prawdziwie znakomity pan sobie samemu winien.
— Co to ludzie czynią dla opinji świata — rzekła Marja po cichu i z szyderskim uśmiechem do swego syna. — Widzisz, Fryderyku, to godność osobista zniewala do posiadania takich przepychów. — Poczem dodała jeszcze ciszej. — Pomyśl moje dziecię, w zimie, kiedy dnie są krótkie, kiedy śnieg pada, ileż to słodkich chwil możnaby tutaj spędzać.
Doktór zmuszony był skracać chwile podziwu młodej matki i jej syna, zanim jeszcze zdołali zupełnie zaspokoić swą ciekawość.
— Kochana pani Bastien, musielibyśmy w tej cieplarni przynajmniej dwa dni spędzić, gdyby pani chciała obejrzeć wszystko dokładnie.
— Prawda, kochany doktorze... prawda, — odpowiedziała Marja — pójdźmy już — dodała z uśmiechem i bolesnem westchnieniem — opuśćmy te kraje podzwrotnikowe, a przejdźmy do innej części świata... gdyż słusznie pan powiedział, panie Dufour, jesteśmy w krainie cudów.
— Żartuje pani... Ale dobrze! jeżeli pani będzie grzeczna — powiedział doktór z uśmiechem — to was teraz zaprowadzę do Chin.
— Do Chin?... mój doktorze kochany, czy to być może?
— Niezawodnie, a jeżeli jeszcze nam pozostanie jaki kwadrans czasu, to możemy następnie przejść do Szwajcarji.
— I do Szwajcarji także? — zawołał Fryderyk.
— Do środkowej Szwajcarji. Ale przedewszystkiem obejrzymy zamek, gdzie zobaczymy rzeczy zupełnie innego rodzaju.
— Cóż takiego, panie Dufour?
— O! tam nie będziemy się już błąkali po rozmaitych krajach, ale przechodzić będziemy koleją wszystkie stulecia, poczynając od czasów gotyckich, aż do wieku Ludwika XV, na to wystarczy nam może godzina czasu.
— Wierzę temu bardzo, doktorze; postanowiłam już nie dziwić się niczemu — odpowiedziała pani Bastien — bo jesteśmy w kraju zaczarowanym. Pójdźmy, Fryderyku.
I grono zwiedzających udało się za panem inspektorem ogrodów. Fryderyk, zajmującym widokiem cieplarni uwolniony na chwilę, od swoich poprzednich nieprzyjemnych uczuć, poszedł za matką krokiem mniej chętnym, niż zwykle; doznawał on bowiem jakiegoś dziwnego smutku myśląc o lekceważącej obojętności młodego margrabiego de Pont-Brillant na te wszystkie cuda, które były rozkoszą, szczęściem i miłem zatrudnieniem dla wielu innych osób, umiejących należycie poznać i ocenić te skarby natury, zebrane tak wielkim kosztem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.