Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


V. ZAZDROŚĆ.
I.

Każdy podróżny, który w r. 1828 przebywał okolice Blois, chcąc, zwyczajem wszystkich turystów, dostać się do miasteczka Pont-Brillant, celem zwiedzenia wspaniałego i starożytnego zamku zamieszkałego przez margrabiego tegoż nazwiska, musiał koniecznie przechodzić obok pewnego folwarku, oddalonego o godzinę drogi od zamku i leżącego nad samą drogą, wijącą się przez pola i niwy, należące do jego posiadłości.
Mieszkanie, położone samotnie wśród pola i zarośli, mogło niekiedy zwrócić na siebie uwagę podróżnego; ale byłby na nie patrzył z pewnym smutkiem i niechęcią, jako na jedno z tak licznych w owej okolicy siedlisk wiejskich, odznaczających się swoją szpetnością i odrażającym wyglądem, pomimo, że bywały one nieraz własnością osób zamożnych.
Rzeczywiście, folwark składał się z zabudowań gospodarskich, tworzących dwa długie skrzydła, ciągnące się ku tylnej części posiadłości. Wnętrze tego równoległoboku służyło za podwórze i zapełnione było mierzwą, gdyż wyjście z obór, stajni i owczarni zwrócone było na te właśnie gnojowiska, po których wszelkiego rodzaju zwierzęta domowe, poczynając od kur aż do trzody chlewnej, brodziły, szukając jakiego takiego pożywienia.
Mieszkanie właściciela umieszczone było w jednem z tylnych skrzydeł budowli, i składało się z izb dolnych, oraz kilku dymników pod strychem, a wychodziło na cuchnące podwórze, tudzież na brudne mury i zmurszałe drzwi stajen i obór; gdy drugą stroną, w której podówczas żadnego jeszcze nie było okna, odwrócone było do pięknego lasu stuletnich dębów, zajmującego przestrzeń około dwóch mórg gruntu, pod którym biegł mały strumień. Lasek ten, pomimo niezwykłej piękności, był prawie nieprzystępny; gdyż ziemia jego zasypana była gruzem i śmieciami, i zarosła cierniem i ostem; wreszcie strumień był błotnisty i mętny, nigdy go bowiem nie czyszczono i nie miał należytego spadku.
Gdyby zaś ów podróżny w rok po pierwszej swojej wędrówce przechodził obok tegoż samego folwarku, który poprzednio tak przykry stanowił widok, zdumiałby się nadzwyczajnie nagłą przemianą, jakiej to miejsce uległo, pomimo, że i teraz jeszcze do tegoż samego należało właściciela.
Świeża murawa, miękka i połyskująca jak zielony aksamit, ozdobiona różanemi krzakami, zastąpiła miejsce dawnego smrodliwego podwórza, które niegdyś było napełnione mierzwą. Ponieważ w stajniach i oborach wszystkie wyjścia urządzone z przeciwnej strony, przeto zamurowano wszystkie dawne otwory, a budowle, równie jak i wielką stodołę, stojącą w głębi dziedzińca, pobielono świeżym tynkiem i otoczono zielonym szpalerem, po którym zaczynał się już piąć dziki winograd, powoje i przewierścień.
Część, w której się znajdowało mieszkanie, również otoczona była szpalerem, krzewami i kwiatami; czystym piaskiem wysypana aleja prowadziła do głównego wejścia, przed którem urządzony został obszerny przedsionek drewniany, pokryty słomianym dachem, i obsadzony rozmaitemi kwiatami; przedsionek ten, którego ściany zaopatrzone były w niewielkie okienka, umajone roślinami pnącemi, zastępował letni salon; przed każdem oknem, urządzono małą wystawkę z srebrno-białego drzewa brzozowego, na której ustawiano mnóstwo świeżo rozkwitłych kwiatów.
Gęste sztachety, osłonione w połowie niedawno zasadzonemi krzaczkami czerwonych akacyj, hebanu i berberysu, łączyły oba skrzydła budowli w linji równoległej ze stającą w głębi stodołą, i zamykały tym sposobem piękny ogród, do którego prowadziła furtka ze sztachetek.
Od strony lasu również niespodziewana i zupełna nastąpiła zmiana.
Zamiast cierni i ostów była tam piękna murawa, poprzerzynana kilkunastu ścieżkami, wysypanemi żwirem i wijącemi się pod cieniem odwiecznych dębów. Błotnisty niegdyś strumyk, sprowadzony do nowego koryta, i w połowie biegu swojego wstrzymany przez pewien rodzaj grobli, ułożonych z grubych i mchem pokrytych belek, tworzących małą pieniącą się od dwóch do trzech stóp wysokości kataraktę, teraz płynął szybko pomiędzy dwoma wyłożonemi darniną brzegami.
Kilkadziesiąt krzaków bodziszku, którego szkarłatne kwiaty pięknie się odbijały na zielonej murawie, pozłoconej gdzieniegdzie przedzierającemi się wpośród dębowych liści promieniami słońca, dodawały tej powabnej okolicy szczególnego wdzięku.
Szczegółowe wyliczanie tych wszystkich zmian, które zostały uskutecznione w tak krótkim czasie, prostemi i niezbyt kosztownemi środkami, zdawać się może mało zajmującem, ma ono przecież swoje znaczenie, albowiem jest jedynym z niezliczonych dowodów miłości macierzyńskiej.
Tak jest, młoda szesnastoletnia kobieta, dopiero od sześciu miesięcy mężatka, a od czasu wesela żyjąca w tej samotni jakby na wygnaniu, dokonała tych zmian.
Zajęta jedynie myślą o swojem dziecięciu pragnęła dać mu piękne otoczenie.
Na murawie wewnętrznego, starannie zamkniętego ogrodu, maleńkie dziecię miało się uczyć stawiać pierwsze kroki; przedsionek zasłoniłby je w czasie jego zabaw i igraszek od deszczu lub zbytniego skwaru słońca, a wijące się w koło zielonych, otaczających dom sztachet wonne i kwitnące rośliny, stanowiłyby dlań widok wesoły i zajmujący.
Później, kiedy by już podrosło, mogłoby pod okiem matki pląsać na murawie pod cieniem wyniosłych dębów, bawić się lekkim szumem kaskady lub widokiem połyskujących srebrzystych bałwanów, wznoszących się po omszonych belkach; sam strumień, najwyżej na dwie stopy głęboki, nie groziłby dziecięciu żadnem niebezpieczeństwem, owszem w gorących dniach lata mogłoby się ono kąpać w jego orzeźwiających i czystych bałwanach, które spokojnie płynęły po drobnym żwirze.
W tem wszystkiem, równie jak w wielu innych okolicznościach, o czem się później dowiemy, przewodniczył młodej matce pewien rodzaj objawienia, które natchnęło ją myślą, ażeby małym kosztem ten niegdyś tak zaniedbany i nieporządny folwark zamienić w powabną wiejską posiadłość.
W czasie, w którym zaczyna się nasza powieść, to jest przy końcu czerwca 1845 roku, młoda matka zamieszkała już w folwarku od lat siedemnastu; krzaki i drzewka na murawie, położonej pośród zabudowań folwarcznych, zamieniły się w wyniosłe drzewa, budowle nikły zupełnie pod gęstą osłoną ich liści i kwiatów w porze letniej, a w zimie nawet zielone liście ogromnych bluszczów pokrywały ściany domu i słomiany dach przedsionka.
Od strony lasu dębowego zawsze jeszcze słychać było melancholijny szmer małej katarakty i bieg strumyka.
Ku tej sielskiej i zachwycającej okolicy wychodziły szklane drzwi obszernego pokoju, który młodej matce służył za salon, a jej synowi wówczas szesnaście lat i kilka miesięcy liczącemu, za pracownię.
Pokój ten zawierał pewien rodzaj muzeum, ale ponieważ czytelnik dziwiłby się może takiej nazwie, przeto powiedzmy raczej, że zawierał w sobie zbiór relikwij, dowodzących miłości macierzyńskiej.
Tak naprzykład: skromna szafa z białego drzewa, opatrzona szklanemi drzwiami, zawierała mnóstwo przedmiotów, które młoda kobieta święcie zachowała, jako najdroższe wspomnienia rozmaitych epok z życia jej syna.
Każda rzecz miała tu swoją datę, poczynając od zabawki dziecięcia, aż do wieńca z liści dębowych, który młodzieniec otrzymał na egzaminie w domu Pont-Brillant, gdzie dumna matka dla przekonania się o jego zdolnościach, wysłała swego ulubieńca.
Każda rzecz miała tu swoje znaczenie, poczynając od maleńkiej fuzji, tej nawpół popsutej zabawki, aż do białej jedwabnej złotemi frendzlami obszytej szarfy, którą młodzież zwykła nosić przy pierwszej komunji.
Relikwie te mogą się zdawać małoznaczącemi, może nawet śmiesznemi, a jednak pomyślawszy, że wszystkie wypadki dziecinnych i młodzieńczych lat syna, do których się powyższe przedmioty odnosiły, były dla tej matki, która swe dziecię ubóstwiała i w największej żyła samotności, tkliwemi lub uroczystemi wypadkami, to łatwo nam będzie usprawiedliwić tę cześć, oddawaną przeszłości i ocenić myśl, która pomiędzy temi relikwiami umieściła także małą lampkę z białej porcelany; przy jej to bowiem bladem świetle, młoda matka czuwała nad łóżkiem swego syna podczas długiej i niebezpiecznej choroby, z której przy pomocy skromnego, ale biegłego lekarza osiadłego w Pont-Brillant, został ocalony.
Maymyż jeszcze dodać, że część ścian tego pokoju pokryta była rozmaitemi oszklonemi ramami, które przedstawiały: tu, prawie nieczytelne jeszcze pismo dziecięcej ręki, tam, kopję trzech strof, które młodzieniec ułożył w przeszłym roku na urodziny swej matki. Dalej, głowy Andromachy i Nioby (które wszędzie niemal widzieć można, a które niedoświadczony ołówek poczynających zwykle z wykrzywionemi usty i tak niepewnym wzrokiem oddaje), zdawały się z gniewem wpatrywać w ładny obrazek z natury, malowany farbami wodnemi, i przedstawiający pewną okolicę nad brzegami Loary.
Zresztą gdzieniegdzie rozmaite ułamki starożytnej rzeźby, lane z gipsu, które zapewne służyły jako modele, już to wisiały na ścianach, już też stały na czarnych drewnianych postumentach. Pierwsze elementarne książki dziecięcia, troskliwie zebrane były przez jego matkę i umieszczone w bibljotece, w której znajdował się również doskonały wybór dzieł historycznych, geograficznych, opisów podróży i innych najpożyteczniejszych książek. Fortepian, a przy nim półeczki, napełnione kilkunastu kajetami nut, umieszczone niedaleko stolika rysunkowego, uzupełniały skromne umeblowanie tego pokoju.
W końcu czerwca 1845 roku, młoda matka — o której mówimy, a którą nazwiemy Marją Bastien, znajdowała się z synem swoim w opisanym przez nas pokoju.
Wkrótce uderzyć miała godzina piąta nad wieczorem; promienie słońca, chociaż wstrzymywane przez spuszczone story dla utrzymania chłodu w pokoju, rzucały przecież złoty i wesoły blask swój już to na ściany salonu, już też na ogromne bukiety kwiatów, niedawno zerwanych i ustawionych w porcelanowych wazonach na kominie.
Oprócz tego w dużym kryształowym kielichu stało ze dwanaście rozmaitego rodzaju półrozkwitłych róż, które, wydając najprzyjemniejszą woń, zdawały się rozweselać stolik, założony książkami i papierami, przy którym matka i syn zajęci byli pilną pracą.
Lubo pani Bastien kończyła już trzydzieści trzy lat, zdawało się przecież, że niema więcej nad dwadzieścia, tak dalece jej powabne oblicze młodą, a nawet panieńską jeszcze jaśniało, świeżością.
Dwa grube sploty ciemno-kasztanowatych na dół zaczesanych, z natury wijących się i mieniących jak złoto włosów, otaczały najdoskonalszy owal jej twarzy; jej duże oczy jaśniejące łagodnym i najczystszym błękitem, uśmiechały się z pod długich rzęs, ciemnych, jak jej w delikatny łuk zagięte brwi, ciemnych, jak drobne pukle jej włosów, wijących się powyżej szyi i zwiastujących istotę pełną życia i siły; jej świeże usta, uderzającej białości zęby, najdoskonalsze zaokrąglenie ślicznych i lekko zarumienionych ramion, wszystko to uzupełniało owe znamiona czystej dziewiczej krwi, którą winna była wyłącznie jednostajnej spokojności samotnego, i że tak powiemy, klasztornego życia, które jedną tylko namiętnością... miłości macierzyńskiej było zapełnione.
Zaprawdę, widząc ich oboje siedzących nad pracą przy wspólnym stoliku, matkę i syna można by za brata i siostrę poczytać.
Fryderyk Bastien był nadzwyczajnie podobny do swej matki, lubo w nim więcej było męskości, cera twarzy była więcej brunatna i włosy ciemniejsze, niż siedzącej przy nim kobiety, a piękne, czarne brwi powiększały jeszcze wdzięk jego wielkich, czystych, błękitnych oczu, gdyż Fryderyk miał oczy i spojrzenie swej matki, równie jak jej przyjemny uśmiech, jej nos grecki, jej białe zęby i jej koralowe usta.
Wychowany w zupełnej swobodzie wiejskiego życia, które jest tak pożądane dla zdrowia, Fryderyk, wzrostem już swą matkę przewyższający, jaśniał zdrowiem, młodością i wdziękiem; trudno może byłoby znaleźć rysy, rokujące więcej rozumu, siły moralnej i słodkiej uprzejmości. Łatwo także było odgadnąć, że to macierzyńska duma kierowała wyborem jego ubioru, który zresztą był bardzo prosty. Piękny z czerwonego jedwabiu szalik, z wystającym cienkim kołnierzykiem od koszuli, odbijał bardzo dobrze przy świeżej i brunatnej twarzy młodzieńca, a rzadkiej białości pikowa kamizelka zgadzała się jak najlepiej z jego bladożółtym nankinowym spencekiem, opatrzonym dużemi guzikami z macicy perłowej. Nareszcie ręce jego nie wyglądały bynajmniej jak owe brzydkie ręce wielu uczniów, których paznogcie są poobgryzane, skóra pomarszczona i poplamiona atramentem; przeciwnie, jego ręce były równie starannie pielęgnowane jak ręce jego matki, i równie jak jej palce ozdobione były różowemi połyskującemi i jak najtroskliwiej pielęgnowanemi paznogciami.
(Matki, które mają szesnastoletnich synów w szkołach, pojmą zapewne te wszystkie drobnostki, i usprawiedliwią naszą wielomówność).
Jakeśmy już wspomnieli, Fryderyk i jego matka siedzieli przy jednym stole naprzeciwko siebie i pracowali gorliwie z całym zapałem; każde z nich miało po lewej stronie jeden tomik Wikarego z Wakefield, a przed sobą ćwiartkę białego papieru.
— Fryderyku, podaj mi słownik — rzekła pani Bastien nie spoglądając wcale na syna i wyciągając tylko ku niemu swą małą rączkę.
— O! pocóż słownik — zawołał Fryderyk śmiejąc się — jakże też można tak małe czynić postępy i uciekać się jeszcze do pomocy słownika!
I podał swej matce książkę, pocałowawszy pierwej jej piękną rękę, która na nią oczekiwała.
Mając ciągle oczy spuszczone, Marja nic nie odpowiedziawszy, uśmiechnęła się tylko; ale spojrzawszy potem ukradkiem na syna, wzięła swoje pióro ze słoniowej kości w małe zęby, przy których się ono prawie żółtem wydawało, i zaczęła pilnie przewracać kartki słownika.
Fryderyk skorzystał z tej chwili nieuwagi, podniósł się na swojem krześle, oparł obie ręce na stole, i przechylił się naprzód, ażeby zobaczyć, jak też daleko jego matka postąpiła w tłumaczeniu.
— Ah! Fryderyku, chcesz ode mnie przepisać — rzekła Marja wesoło, puszczając słownik i starając się na próżno przykryć maleńką rączką swą kartkę, ażeby ją zasłonić przed wzrokiem syna. — Ah! widzisz? złapałam cię tym razem.
— Nie, zapewniam cię — odpowiedział Fryderyk siadając napowrót — chciałem tylko zobaczyć czyś równie daleko przetłumaczyła, jak ja.
— Wiem tylko tyle — odpowiedziała pani Bastien triumfująco i dopisując jeszcze jakieś zdanie po zasiągnieniu rady słownika — wiem tylko tyle, żem już skończyła.
— Jakto... już! — zawołał Fryderyk upokorzony.
W tej chwili starożytny zegar kunsztownej na swoje czasy roboty, wysoki przynajmniej na sześć stóp i stojący w kącie pracowni, wybił godzinę piątą.
— Doskonale! otóż godzina wypoczynku! — dodała Marja wesoło — godzina wypoczynku! czy idziesz, Fryderyku?
I młoda kobieta, zerwawszy się z krzesła, pobiegła do swego syna.
— Daj mi tylko dziesięć minut czasu, zaraz skończę — rzekł Fryderyk błagalnym głosem i pisząc dalej z pośpiechem, — ulituj się, zostaw mi jeszcze dziesięć, dziesięć nędznych minut! Ale trzeba było widzieć, jak prośba ta przyjętą została, z jaką wesołą swawolą młoda matka posadziła ogromnego żyda na niedokończonej przez swego syna kartce, przymknęła jego książki, wyrwała pióro z ręki, a potem zręcznie i szybko wyprowadziła go do stuletniego lasku dębowego, który ich gościnnie powitał swoim cieniem i chłodem.
Ma się rozumieć, że Fryderyk nie stawiał rozpaczliwego oporu despotycznej woli swej matki, i chętnie poddał się zabawie, którą z nim chciała podzielać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.