Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIX.

Stary mulat kroczył powoli ku wzgórzom Chaillot; wnet dotarł do ulicy, przy której znajduje się kościół tego ubogiego, lecz zaludnionego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi kościół był tej nocy rzęsiście oświetlony. Przez otwarte drzwi widać było nawę i ołtarz iluminowany, kościół był jednakże jeszcze próżny. Prawdopodobnie miała się w nim odbyć wspaniała uroczystość. Pomimo, że już była północ, domy sąsiednie były oświetlone, obok kościoła zaś stały liczne grupy osób.
Starzec zbliżył się do jednej z tych grup i podsłuchał następującą rozmowę:
— Teraz już wnet muszą nadejść.
— Zaraz będzie północ.
— To jednak śmieszne, o tej godzinie brać ślub.
— Dostając taką wyprawę, można na to nie zważać.
— Kto będzie o tej porze brał ślub? — zapytał starzec.
— Widać, dobry staruszku, że nie mieszkacie w tej dzielnicy.
— Jestem tu obcy, mój panie.
— To co innego, inaczej powinien pan wiedzieć, że dziś odbędzie się ślub sześciu, a powtarza się on co roku już od lat pięciu w nocy z siódmego na ósmego maja.
— W nocy z siódmego na ósmego maja — powtórzył starzec drżącym głosem. — Ale, moi panowie, dlaczego nazywacie to ślubem sześciu?
— Gdyż corocznie wychodzi za mąż sześć dziewcząt, z których każda dostaje w posagu dziesięć tysięcy franków.
— Któż wyposaża te dziewczęta?
— To się dzieje podług woli pewnego zacnego zmarłego człowieka, którego imię w Chaillot wszyscy błogosławią.
— Jak się nazywał ten zacny mąż — pytał staruszek drżącym głosem.
— Nazywał się ojciec Richard, mój panie — odpowiedział zagadnięty głosem pełnym szacunku.
Tłumiąc w sobie wzruszenie, pytał starzec dalej:
— Dlaczego ojciec Richard po swojej śmierci tyle dobrego czyni?
— Bo to jego wolą było, i bu ma dobrego syna, pana Ludwika Richarda, który sumiennie wypełnia ostatnią wolę swego ojca. Ach, jaki to zacny człowiek, ten pan Ludwik, cały świat wie, że on, żona jego i dziecko dla siebie zaledwie trzy do czterech tysięcy franków wydają, chociaż musiał piękny majątek odziedziczyć, jeżeli może rok rocznie dawać sześciu dziewczętom po dziesięć tysięcy franków posagu, nie wliczając w to kosztów na szkołę i domu dobrego Boga, czyli ojca Richarda.
— Wybacz pan ciekawości obcego, ale mówiliście o domu Bożym i o szkole?
— Tak jest, szkoła ojca Richarda. Pani Marieta sama nią kieruje.
— Pani Marieta? kto to jest ta pani?
— Żona pana Ludwika Richarda. Szkoła ta jest ufundowaną dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, dzieci pozostają w niej do dwunastego roku, poczem bywają oddawane na naukę do dobrych majstrów. W szkole tej dostają dzieci bezpłatny wikt i prócz tego w zimie i w lecie ubranie, wreszcie pobiera każde dziennie dziesięć sous.
— I to żona pana Ludwika kieruje tą szkołą?
— Tak, panie; powiada, że sprawia jej to wielką przyjemność, bo musi pan, wiedzieć, że przed wyjściem za mąż była biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umiała, ten brak nauki tak boleśnie się jej dał odczuć, iż teraz jest szczęśliwą, jeżeli innym może ulżyć w cierpieniu, jakie sama ponosiła z braku umiejętności czytania i pisania.
— Mówił pan także o domu...
— Dom ten jest przeznaczony dla dwunastu biednych, chorych i niezdolnych do pracy robotnic. Pani Lacombe jest przełożoną tego domu.
— Kto jest ta pani Lacombe?
— Matka chrzestna pani Mariety, dobra i zacna pani bez ręki, łagodna, cierpliwa i dobra. Zna ona bardzo dobrze dolegliwości ułomnych, ponieważ, jak sama każdemu opowiada, przed zamążpójściem swojej chrzestnej głód i nędzę z Marietą znosiły; ale już widać orszak ślubny, stań pan przede mną, w taki sposób wszystko lepiej zobaczymy, a po przejściu wejdziemy do kościoła.
Wkrótce potem zbliżył się orszak, na którego czele kroczył Ludwik Richard, prowadząc panią Lacombe, za nim szła Marieta z prześlicznym chłopczykiem.
Pani Lacombe była nie do poznania. Twarz jej rumiana i pełna świadczyła o zdrowiu. Siwe włosy pokrywał koronkowy czepek, a kaszmirowy szal osłaniał jedwabną suknię. Wyraz twarzy Ludwika zdradzał błogi spokój i zadowolenie z wypełnianych obowiązków, które na siebie przyjął.
Marieta, piękniejsza jeszcze, niż dawniej, szła z godnością, cechującą młode matki. Pomimo zmiany losu, nie porzuciła dawnego mieszczańskiego stroju, wierna swemu czepeczkowi, nigdy kapelusza nie nosiła. Pod tym czepeczkiem uroczo wyglądała jej świeża i piękna twarzyczka. Od czasu do czasu uśmiechała się z niewypowiedzianą miłością do chłopczyka, który był taki milutki jak ona.
Za familją Richard, szło sześć dziewcząt w bieli, w koronach z liści pomarańczowych, były to owe dziewczyny, które Ludwik wyposażał: prowadzili je krewni i świadkowie uroczystości, a wszyscy należeli do stanu robotniczego.
Za niemi kroczyło dwadzieścia cztery pary, które zostały wyposażone w poprzedzających czterech latach; potem szły dzieci, ze szkółki ojca Richarda a wreszcie, kobiety z domu przytułku.
Zanim cały ten korowód przeszedł, ubiegło piętnaście minut.
Starzec milcząco przypatrywał się, a widzowie szeptali pomiędzy sobą:
— Znów sześć pracowitych i cnotliwych dziewcząt ma zapewniony byt.
— Małżeństwa z lat poprzednich żyją szczęśliwie. Niech będzie błogosławione imię ojca Richarda.
— I pana Ludwika niech Wszechmocny we wszystkiem wspiera.
— Gdyby jednak ojciec Richard nie był zostawił tego majątku, nie mógłby pan Ludwik tyle dobrego działać.
— A szkoła ojca Richarda? Widzieliście dzieci, chłopczyków w bluzach z niebieskiego sukna, dziewczynki w pięknych sukienkach z merino! Jakie zadowolenie malowało się w ich twarzach!
— Z chorych tylko pięciu lub sześciu brakowało.
— Ja wam jeszcze coś powiem.
— Co takiego?
— Że koło nas przechodziło najmniej sto pięćdziesiąt osób, które prawie wszystkie mniej lub więcej korzystają z dobrodziejstw ojca Richarda.
— To prawda; jeżeli pomyśli się, że te dobrodziejstwa na nas już od lat czterech spływają, to już siedemset osób, dzięki temu zacnemu mężowi, zostało wychowanych, zabezpieczonych, wyuczonych i zaślubionych.
— Jeżeli Pan Bóg panu Ludwikowi choćby tylko jeszcze trzydzieści lat życia dozwoli, to około sześciu tysięcy osób będzie miało zabezpieczony byt. Wiele z nich stałoby się zbrodniarzami, bo nędza popycha do zbrodni, gdyby nie ojciec Richard.
— Co mówicie, sześć tysięcy? toby o wiele więcej wynosiło.
— A jakim sposobem?
— Dzieci małżeństw, które co rok zostają wyposażane, biorą najpierwsze udział w dobrobycie rodziców, otrzymują dobre wychowanie a później w majątku, który oszczędnością i pracą został powiększony, bo łatwiej jest cośkolwiek zaoszczędzić, jeżeli rozpoczyna się z pieniędzmi; nie jest się zmuszonym podczas bezrobocia długi robić, rujnując się płaceniem wysokich procentów.
— To prawda; jeżeli w ten sposób liczyć będziemy, podwaja to dobrodziejstwa ojca Richarda.
— A jednak tak łatwo jest dobrze czynić, i tyle ludzi na świecie jest, którzy nawet nie wiedzą, na co mają wydawać pieniądze.
— Prawda, pieniądze stanowią szczęście wielu ludzi, a posiadać bogactwa, znaczy tyle co móc wielu uszczęśliwić, jeżeli posiada się odrobinę współczucia dla nędzy bliźnich.
— W rzeczy samej, ale ojcowie i synowie Richard są dziś rzadkością — mówił ten, który poprzednio objaśniał starca. Widząc, że starzec płacze, rzekł do niego: — poczciwcze, dlaczego placzecie?
— To tylko ze wzruszenia — odpowiedział starzec. Dobrodziejstwa, o których słyszałem, tego ojca Richarda i syna, widok tylu przez nich uszczęśliwionych ludzi, zrobił na mnie wielkie wrażenie.
— O, zacny staruszku, jeżeli to jest przyczyną waszych łez, to was nie żałuję, one wam zaszczyt przynoszą; lecz wejdźmy do kościoła, zobaczymy koniec uroczystości, a potem możecie pójść do „domu dobrego Boga“. bo dziś tam każdego gościnnie przyjmują.
— Dziękuję wam za dobrą radę — odrzekł starzec, wchodząc ze swym towarzyszem do kościoła.
Kościół był przepełniony ciekawymi; nasz starzec nie mógł się docisnąć a po krótkim namyśle wrócił i stanął przy wejściu obok kropielnicy.
Podczas aktu ślubnego, którego wszyscy słuchali w pobożnem skupieniu, malowało się na twarzy starca głębokie wzruszenie; zdawał się być pogrążony w ekstazie, jakby nagłe objawienie dotąd nieznane, otworzyło przed nim lśniący widnokrąg; po chwili ukląkł, złożył ręce, i zwiesił głowę na piersi.
W kościele panowała uroczysta cisza; teraz odezwał się ksiądz, sprawujący urząd swój przy ołtarzu, następnemi słowy do nowożeńców:
— W chwili, kiedy Wszechmocny związek wasz pobłogosławił, nie ustawajcie w życiu cnotliwem i pracowitem, którem zasłużyliście na szczęście. Nie zapominajcie nigdy, że nagrodę za waszą zacność w biedzie, waszą pracowitość zawdzięczacie mężowi, którego serce tylko dla was bije, bo wierny obowiązkom prawdziwego chrześcijanina, uważa on się tylko za zawiadowcę swego bogactwa. Chrystus powiedział: Miłujcie jeden drugiego, a ci, którzy wiele posiadają, mają tym dać, którzy są biedni. Najwyższy też wynagrodził tego waszego dobroczyńcę, dając mu tak zacnego syna. Posłuszeństwem dla prawd ewangielicznych zasłużył sobie, aby pamięć o nim nie zagasnęła. Tej nieśmiertelności udzieli mu wasza wdzięczność. Imię jego niechaj błogosławią wszyscy, dzieci wasze i dzieci dzieci waszych. Serca wasze niechaj zawsze z wdzięcznością to imię wspominają.
Na te słowa powstał szmer zadowolenia, i przygłuszył łkanie starca, który jeszcze klęczał i był nieopisanie wzruszony.
Uroczystość skończyła się.
Kiedy uczestnicy zaczęli opuszczać miejsca, powstał starzec i oparł się o kropielnicę, bo czuł, że nogi się pod nim uginały.
Wkrótce zobaczył Richarda z panią Lacombe, zbliżających się do drzwi kościelnych.
Starzec drżał na całem ciele, a w chwili, kiedy Ludwik miał przechodzić, umaczał palce w kropielnicy a pochyliwszy głowę podał drżącą ręką wodę święconą mężowi Mariety.
— Dziękuję wam, dobry ojcze — mówił Ludwik serdecznie, dotykając drżących palców staruszka, a spojrzawszy na nędzne ubranie i siwy włos jego, wsunął w rękę jego pieniądz, mówiąc dobrotliwie: — weźcie to i módlcie się za ojca Richarda.
Starzec skwapliwie uchwycił pieniądz, a podniósłszy go do ust, wybuchł spazmatycznym płaczem.
Ludwik nie widział już tego zajścia, bo opuścił był już kościół. Większa część widzów udała się do budynku, który w Chaililot znano jako dom dobrego Boga.
Starzec udał się także chwiejnym krokiem do onego domu.
Dom ten, wybudowany na ostatniem wzgórzu, otoczony był wielkim cienistym ogrodem.
Noc majowa przyjemna i ciepła; zapach kwiatów wiosennych napełniał powietrze. Liczne lampy gazowe oświetlały ganek, wiodący do budynku.
Starzec postępował za tłumem.
Uczestnicy stawili się półkolem przed domem, gdyż żadna sala nie była w stanie ich pomieścić.
Wtem Ludwik stanął na podwyższeniu i mówił wzruszonym głosem do otaczających go następujące słowa:
— Moi przyjaciele, dziś w nocy właśnie upłynęło pięć lat, jak straciłem mego dobrego ojca. Umarł on śmiercią okropną, wskutek katastrofy na kolei wersalskiej. Ojciec mój, posiadając znaczny majątek, mógłby żyć w dobrobycie; skazał się jednak na nędzę i pracę. Odmawiając sobie wszelkiej przyjemności, żyjąc tylko z pracy rąk, zebrał zczasem znaczny majątek, a zacna oszczędność pomnażała go z każdym rokiem. Wtem nadszedł dzień przedwczesnej śmierci. Opłakiwałem zgon jednego z największych przyjaciół ludzkości, a stosownie do jego woli poświęciłem majątek jego trzem świętym obowiązkom:
Dzieciom,
Młodym dziewczętom i
Kobietom, które starość lub choroba uczyniły niezdolnemi do pracy.
— Biednym dzieciom, które wskutek ubóstwa nie mogą korzystać z błogosławieństwa nauki, ma być z woli mego ojca takowa udzielaną.
Pracowitym i cnotliwym dziewczętom, które wskutek niedostatecznego zarobku, cierpień i nędzy tak często narażone są na zejście z dobrej drogi, postanowił ojciec mój zapewnić skromny posag. Pomoc ta połączona z zarobkiem umożliwi takiej rodzinie, zakosztować słodyczy świętych rozkoszy rodzinnych, które niestety wskutek nędzy pozostają nieznane.
Starym schorzałym niewiastom, które po długiem życiu, pełnem pracy, nie są w stanie zarobić na utrzymanie, ustanowił ojciec mój utrwalić spokój w ostatnich dniach ich życia.
Ostatnią tę wolę ojca mego wypełniałem sumiennie, stosownie do środków, które mi pozostawił. Wprawdzie to dobro, które on co rok przez ręce moje działa, niczem jest w porównaniu z wielką nędzą, która panuje pomiędzy ludźmi; ale ten, który tyle dobrego czynił, gdyby tylko kawałkiem chleba podzielił się z łaknącym, jużby zadość uczynił powinnościom, które ludzkość na niego wkłada.
Obowiązkom tym podlega każdy człowiek, a powinien wszelkie siły wytężyć, aby się zbliżyć do ideału. Tak czynił mój ojciec. Ja tylko jestem echem jego wspaniałomyślnych myśli, tylko jego wykonawcą. Wykonanie tych powinności napełniałoby mnie szczęściem niezamąconem i bez granic, gdybym nie potrzebował opłakiwać śmierci ojca, którego pamięć niechaj nigdy nie zaginie.
Zaledwie Ludwik domawiał ostatnie słowa, powstało w tłumie zamieszanie, starzec czuł, że siły go opuszczają i osunął się bezwładnie w ramiona tych, którzy go otaczali.
Ludwik Richard, którego zawiadomiono o tym wypadku pośpieszył do starca, ażeby się nim lepiej zaopiekować, kazał go zanieść do swego pokoju, nowożeńców zaś prosił, aby się w raz z gośćmi udali na wieczerzę. Marieta i pani Lacombe miały go podczas chwilowej nieobecności zastąpić.
Starzec był jeszcze w omdleniu, kiedy wniesiono go do gabinetu. Ludwik nie rozstał się nawet z meblami, których tak długo razem używali, ten sam czarny stół, czarna komoda, starożytna szafa, wszystko zachował, nawet łóżko, na którem położono starca.
Świeca w prędkości zapalona słabo tylko oświecała pokój.
Ludwik posłał służącego do apteczki, po środki orzeźwiające, potem pozostał ze starcem sam na sam. Gęste siwe włosy pokrywały czoło, a długa broda zakrywała prawie całą twarz. Ludwik uchwycił jego rękę, lecz w tej chwili starzec poruszył się, bełkocząc kilka niewyraźnych słów.
Głos ten wydawał się Ludwikowi znajomy, lecz panująca w pokoju półciemność, jako też włosy i broda starca nie pozwoliły mu rozpoznać jego rysów.
Wtem starzec podniósł powoli głowę, obejrzał się po pokoju i poruszył się zdziwiony. Zaledwie jednak rzucił spojrzenie na szafę, zawołał.
— Gdzie ja jestem? Czy to sen? Mój Boże! mój Boże!
Głos ten, który stawał się coraz wyraźniejszym, coś przypomniał Ludwikowi; zadrżał, ale potrząsnął smutnie głową, uśmiechnął się gorzko, mówiąc do siebie:
— Boleść częstokroć budzi w nas dziwne wspomnienia — a zwracając się potem do starca, zapytał się z współczuciem — jak się teraz czujecie, kochany ojcze?
Na te słowa starzec usiadł, pochwycił z żywością rękę Ludwika, pokrywając ją łzami i pocałunkami.
Zaskoczony tym wybuchem czułości Ludwik, zawołał:
— Uspokójcie się, dobry ojcze. Dotąd jeszcze nic takiego nie uczyniłem, czembym sobie mógł zaskarbić waszą wdzięczność, ale powiedzcie mi, jak się teraz czujecie?
Ludwik, który był dziwnie wzruszony, rzekł do starca:
— Posłuchajcie mnie, dobry ojcze!
— Ach jeszcze raz — szeptał starzec — jeszcze raz!
— Co? Mam jeszcze raz powiedzieć: dobry ojcze?
— Tak — odpowiedział starzec drżącym głosem — tak jest, jeszcze raz.
— Więc dobrze, dobry ojcze...
Ludwik nie mógł dalej mówić.
Nie mogąc się dalej wstrzymać, wstał starzec i zawołał z czułością.
— Ludwiku! Imię to, wymówione głosem pochodzącym z głębi serca, słowo to było wielkiem objawieniem.
Młody człowiek zbladł, rzucił się wstecz, patrząc na starca osłupiałym wzrokiem.
Wzruszenie, które owładnęło Ludwikiem, było tak gwałtowne, że potrzebował kilku minut, aby zebrać myśli i powiedzieć sobie: ojciec mój żyje!
Tak samo olśniewa nas nagłe przejście z ciemności do promieni jasnego słońca.
Gdy zaś ochłonął z pierwszego wzruszenia, odgarnął Ludwik drżącą rękę starcowi długie włosy z czoła i wpatrywał się upojony szczęściem w twarz ojca. Nie było żadnej wątpliwości, z szaloną radością wybełkotał słowa:
— Ty... o Boże! Ty... mój ojciec!

Nie będziemy dalej opisywać radości, jaką czuli ojciec z synem, tych słów bez związku, tych wykrzykników radości, tych wzruszeń, tych namiętnych wybuchów, które doprowadzają duszę do szczytu szczęśliwości.
Kiedy się nieco uspokoili, ojciec Richard rzekł do syna:
— W dwóch słowach, moje dziecko, opowiem ci całą historję: Pięć lat spałem, dopiero od czterdziestu ośmiu godzin się zbudziłem.
— Co ojciec mówi?
— Znajdowałem się w jednym wagonie z biednym Ramonem i jego córką, których to nieszczęście najwięcej dotknęło. Opatrzność uratowała mi życie; złamałem jednakże prawą nogę a z przerażenia straciłem zmysły.
— Ty, mój ojcze!
— Tak, z przerażenia zwarjowałem.
— O Boże!
— Zdala od miejsca katastrofy umieszczono mnie u pewnego zacnego lekarza, a po wyleczeniu nogi, oddano mnie do zakładu obłąkanych w Wersalu. Pomięszanie moje było niebezpieczne; zawsze mówiłem o utraconych skarbach. Przez cztery lata nie było nadziei wyleczenia mnie; wskutek rozumnego postępowania lekarzy, umysł mój od czasu do czasu się rozjaśniał, aż przed dwoma dniami zostałem wypuszczony z zakładu, jako zupełnie wyleczony. Nie jestem w stanie opowiedzieć ci, czego doznawałem, kiedy oprzytomniałem. Zbudziłem się, jak ci to już raz powiedziałem, z długiego snu. Pierwszą moją myślą, to wyznać ci muszę ze wstydem, była myśl skąpca. Co się stało z memi skarbami? Jak ich użyłeś? Kiedy wczoraj zamknęły się za mną drzwi zakładu, pobiegłem do mego notarjusza i przyjaciela. Możesz sobie wyobrazić jego zdumienie.
„Pan Ludwik wątpił o śmierci pana, a pierwszą myślą jego było uważać się za depozytora pańskiego majątku, chcąc dopiero z trzydziestym szóstym rokiem dowolnie nim rozporządzać, a wyznaczając dla siebie i dla żony tylko małą sumkę. Kiedy jednakże po sześciu miesiącach zachorował poważnie, myślał, że go śmierć może zaskoczyć, zanimby wypełnił to, co uważał za swój obowiązek; zmienił więc swoje postanowienie i wtajemniczył mnie w swoje plany, którym z całego serca przyklasnąłem“.
— Co to były za plany? — pytałem się twego dawnego pryncypała.
„Miej pan cierpliwość do jutra — odpowiedział mi — udaj się pan o północy do kościoła w Chaillot, a dowiesz się wszystkiego i będziesz dziękować Bogu, że ci pozwolił doczekać takiego syna“. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia dzisiejszego, kochany Ludwiku; długa broda, siwe włosy bardzo mnie zmieniły; zafarbowałem moją twarz, abym się mógł zbliżyć do ciebie niepoznany. Ach, dobry, szlachetny synu! — dodał ojciec Richard, płacząc z rozrzewnienia — żebyś wiedział, co ja widziałem i słyszałem. Imię moje szanują, wielbią, wszystko to zawdzięczam tobie, i twojej synowskiej miłości.
Byłem jak odurzony. Gdybyś wiedział, jaka nagła zmiana zaszła we mnie! Kiedy ty w mojej obecności tak błogosławiłeś moją pamięć, zdawało mi się, że duch mój przeniósł się w jakieś nadziemskie sfery, wyzwolony z więzów ziemskich, tak jak się unoszą dusze tych, których tam w przestrzeniach dochodzą jeszcze wyrazy miłości i wdzięczności. Iluzja ta trwała jednak krótko. Ja nie miałem żadnej cząstki w tem wszystkiem, z powodu czego tak mnie sławiono.
— Co ojciec mówi! Czyż ja mógłbym tyle czynić dobrego, gdyby nie ojca oszczędność. Jedyna moja zasługa jest, to że z majątku, który mi ojciec pozostawił, zrobiłem dobry użytek. Stając się panem tak wielkiego bogactwa, poznałem obowiązki, które na mnie włożono. Okropna nędza i brak nauki, które dały się we znaki mojej żonie, niebezpieczeństwa w które ludzi wprowadzają bieda i brak wykształcenia, okrutne kalectwo pani Lacombe, chrzestnej matki Mariety, to wszystko było dla mnie nauką. Marieta, pani Lacombe i ja postanowiliśmy ochraniać wedle możności ludzi od tych męczarni, pod któremi sami musieliśmy cierpieć.
— Kochanie, drogie dziecko!...
— To nie moje dzieło, tylko ojca. Niech ojciec teraz używa tej sławy; z trudnością ojciec posiał, ja tylko zbierałem, plon więc do ciebie należy.
W tej chwili rozwarły się drzwi, któremi wpadł do gabinetu Saint-Herem, rzucając się Ludwikowi w objęcia, a nie widząc obecnego ojca Richarda, zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku! i raduj się ze mną, boś moim najlepszym przyjacielem. Tyś też najlepszy, do którego śpieszę z nowiną. Wiedziałem, że cię tu spotkam, bo wiem, że dziś obchodzisz rocznicę siódmego maja. Nie tracąc ani minuty, przybyłem do ciebie, aby ci powiedzieć, gdyż zdziałał przed chwilą najniemożliwszy cud w świecie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Przed dwiema godzinami byłem zupełnie zrujnowany; teraz jestem bogatszy, niż przedtem. Ludwiku, kopalnie złota, srebra, djamenty na korce, bajeczne bogactwa, majątek, który wynosi kilka dziesiąt miljonów. O, święty Ramonie! imię twoje niech będzie błogosławione! Miałem rację, zaliczając cię w poczet świętych, bo nie jesteś niewdzięczny.
— Florestanie, proszę, powiedz wyraźniej.
— Przed godziną kończyła się uroczystość, wydana, jak ci wiadomo, dla rzemieślników. Jeden z moich ludzi uwiadomił mnie, że jedna pani, która nadjechała fiakrem czeka na mnie w moim pokoju i koniecznie się ze mną chce widzieć. W tej chwili do niej pobiegłem, i, wyobraź sobie, zastałem tam hrabinę Zomaloff, piękną młodą wdowę, którą za osiem dni miał pojąć książę de Riancourt, przedtem była u mnie, aby obejrzeć pałac, który zamierzała kupić i rzeczywiście go kupiła. Zdziwiony, stanąłem jak wryty, ona zaś najnaturalniejszym głosem w świecie mówiła:
„Panie Saint-Herem, przepraszam, że jeszcze raz go fatyguję, ale mam panu tylko kilka słów do powiedzenia: Jestem wdową, mam dwadzieścia osiem lat. Nie mogę sobie zdać sprawy, dlaczego przyrzekłam wyjść za mąż za księcia de Riancourt, możebym się ostatecznie na ten mizerny związek zdecydowała, gdybym nie była poznała pana. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, tego dowodem dzisiejsza uroczystość. Charakter i dobroć pana wzruszyły mnie, osoba pańska podoba mi się. Co się mnie tyczy, to krok, który w tej chwili uczyniłam, daje panu rękojmię, co o mnie możesz sądzić.
„Krok ten niestosowny będzie pan umiał ocenić. Jeżeli sąd pański będzie dla mnie przychylny, to byłabym dumną i szczęśliwą, gdybym się mogła nazywać panią Saint-Herem i razem z panem w pałacu mieszkać Saint-Ramon. Posiadam olbrzymi majątek, którym pan może dowoli rozporządzać, gdyż całą moją przyszłość kładę z największem zaufaniem w jego ręce. Oczekuję pańskiej decyzji. Dobranoc, panie Saint-Herem!“
— Z temi słowy, kochany Ludwiku, znikła czarodziejka i pozostawiła mnie tak uszczęśliwionego, że myślałem, iż zmysły postradam.
— Florestanie — zawołał Ludwik ze szczerem współczuciem — ślepe zaufanie w tobie młodej kobiety nakłada na ciebie ciężkie obowiązki.
— Rozumiem mój przyjacielu — odrzekł Florestan otwarcie. — Mogłem majątki własne roztrwonić i siebie zrujnować, lecz roztrwonić majątek cudzy, doprowadzić do nędzy kobietę, która całą swą przyszłość w moje ręce złożyła, byłoby nikczemne.




W miesiąc po tych zajściach Florestan de Saint-Herem ożenił się z hrabiną Zomaloff.
Ludwik Richard, jego ojciec i Marieta byli świadkami aktu ślubnego.
Ojciec Richard nic nie zmienił w urządzeniach syna, prosił tylko, aby oddano mu zarząd domu a w tym charakterze oddawał znaczne usługi.
Każdego roku obchodzono uroczyście dzień siódmego maja.
Ludwik, ojciec Richard i Marieta, połączeni ścisłym węzłem przyjaźni z panem i panią Saint-Herem, brali udział co roku w dniu siódmego maja na balu wydawanym w rocznicę zaręczyn w pałacu Saint-Ramon. Małżeństwo Saint-Herem szczęśliwe w pożyciu, bo uświęcone gorącą miłością, udawało się następnie o północy do domu dobrego Boga, aby brać udział w uroczystości sześciu par.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.