Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XLI.

Czytelnik przypomina sobie zapewne, że pan Bridou w chwili wyjazdu z Jakóbem Bastien do Blemour, włożył na siebie futro swego przyjaciela. Będąc jeszcze nawpół podchmielonym, pan Bastien, jakkolwiek mu to stary Andrzej silnie odradzał, uparł się koniecznie, ażeby pojechać drogą, która jeszcze była zalana wodą wezbranego przyległego stawu. Koń wpadł na głębinę, a bryczkę porwał prąd wody; wprawdzie udało się panu Bridou wyskoczyć z bryczki, ale zapędzony przez wodę aż do koła bliskiego młyna, został przez nie zupełnie zgnieciony. Część jego szuby zaczepiła się na kole, a w kieszeni znaleziono kilka odpieczętowanych listów pod adresem pana Bastien. Stąd powstała owa nieszczęsna pomyłki, że myślano, iż pan Bastien został zgnieciony przez młyńskie koła, a ciało pana Bridou, uniesione przez wodę, na zawsze znikło.
Ponieważ pan Bastien był bardzo otyły i nie zdołał wydobyć się z bryczki, przeto okoliczność ta stała się w obecnej chwili środkiem jego ocalenia. Koń, pędzony jakiś czas przez wodę, dostał się nareszcie na mieliznę: lecz tu, wdrapawszy się z największym wysiłkiem na bardzo spadzisty wzgórek, upadł nareszcie: skutkiem tego przewróciła się bryczka, a Jakób ciężko raniony w głowę, pozostał bez przytomności na miejscu. Rano dopiero robotnicy, udający się na pole, znaleźli go tutaj i zanieśli do odosobnionej osady, która od miejsca tego wypadku była dosyć znacznie oddalona.
Tu Jakób długo leżał z powodu swej rany i niebezpieczniej choroby, która się wywiązała skutkiem przestrachu i zbyt długiego zostawania w bałwanach zimnej jak lód wody.
Kiedy zaś był w stanie napisać do swej żony, z oznajmieniem jej swego powrotu, zaniedbał tego uczynić, ponieważ sobie postanowił zmartwychwstaniem swojem. zwłaszcza, że według wszelkiego prawdopodobieństwa musiano go uważać za umarłego, wypłatać żonie porządnego figla; nie łudził się bowiem bynajmniej co do uczuć, jakich Marja doznać musiała odebrawszy wiadomości o jego tragicznym zgonie.
Widzieliśmy już, w jaki sposób Jakób wykonał swój plan.
Lecz nędznik ten, spostrzegłszy, że żona na widok jego, jakby piorunem rażona, upadła, myślał, że ją zabił, zdjęty szałem nieopisanej trwogi, bez namysłu uciekł z domu.
Ten cios nie samą tylko spotkał Marję.
Podobnież uderzony nagłem zjawieniem się pana Bastien, Fryderyk, widząc nadto swą matkę upadającą na ziemię, jakby siłą elektryczną dotknięty, tracąc w jednem oka mgnieniu całą przytomność, zachwiał się i upadł w objęcia doktora Dufour.
Nie zaniesiono biednego młodzieńca do jego pokoju, przyległego sypialni matki, ale do pracowni; śpiesznie urządzono mu tutaj łóżko, gdyż doktór Dufour słusznie się obawiał, że w tak niepokojącym stanie, w jakim się matka i jej syn znajdowali, zbliżenie ich do siebie mogło dla obojga być zgubne, zwłaszcza, że w pokoju Marji słychać było każde niemal słowo wymówione w pokoju Fryderyka.
Doktór nie mógł obojgu jednocześnie udzielać swej pomocy: najprzód zajął się Marją, która zaledwie zaczynając wracać do zdrowia, tem okropnem wstrząśnieniem mogła i niestety musiała być śmiertelnie dotkniętą.
Kiedy pan Dufour wrócił do Fryderyka, zastał go w stanie przerażającym, nieszczęsny młodzieniec miał sparaliżowany mózg; ponieważ nie doznał tak spiesznego ratunku, jakiego wymagało jego położenie, przeto stan jego był już beznadziejny.
Marja, przyszedłszy nieco do siebie, czuła, że jest bliską zgonu i prosiła usilnie, ażeby mogła jeszcze zobaczyć swego syna.
Pomieszanie Małgorzaty, jej boleść, jej wymówki, ażeby usprawiedliwić nieobecność Fryderyka w chwili tak uroczystej, wszystko to doprowadziło młodą matkę do tego, że się domyśliła prawdy.
Czuła ona, że tak powiemy, iż syn jej, równie jak ona sama, umierał.
Wtedy Marja chciała zobaczyć David’a.
Małgorzata przyprowadziła go i został sam z panią Bastien, której anielskie oblicze już było zaznaczone piętnem śmierci; skinęła swą białą i zimną ręką na David’a, ażeby przy niej usiadł na łóżku, i rzekła:
— Gdzie, jest mój syn?
— Pani...
— Jego nie ma, ukrywają mi to.
— Nie wierz pani temu...
— Rozumiem wszystko, jest on już umierający, a ponieważ mój zgon także się już zbliża, przeto chciałam cię pożegnać, panie Henryku.
Po raz pierwszy i niestety! po raz ostatni Marja nazywała David’a jego imieniem.
— Jakto, pożegnać! — powtórzył David z rozdzierającem serce łkaniem — pożegnać!!
— Nie chcę przynajmniej umrzeć, nie powiedziawszy pierwej, jak bardzo pana kochałam. Ale pan wiedział o tem, nieprawdaż, mój przyjacielu?
— I pani mówi, że chcesz umierać! Nie! nie! Marjo, potęga miłości mojej musi powrócić pani życie — zawołał David, nie posiadając się ze wzruszenia. — Umrzeć! dlaczegóż umrzeć? przecież my się tak kochamy!
— Tak, miłość nasza jest głęboka, mój przyjacielu! dla mnie rozpoczęła się ona, z dniem, w którym moje biedne dziecię powróciło do tego życia duchowego, które pan w niem wskrzesiłeś.
— O! Boże! jakież to nieszczęście...
— Nie, Henryku; moja śmierć nie jest dla nas nieszczęściem. Wiesz, zdaje mi się, że w obecnej chwili, kiedy mam opuścić to życie, dusza moja wolna od wszelkich węzłów z ziemią, może czytać w przyszłości, Henryku, czy wiesz, jaki byłby nasz los?
— Pani mnie o to pyta? Wszakże jeszcze dziś rano... nasze plany...
— Posłuchaj mnie, mój przyjacielu, w miłości macierzyńskiej są głębokie tajemnice, które może dopiero w godzinę śmierci się odsłaniają. Od chwili, jakem się uważała za wolną, wystawiałam sobie równie jak ty, Henryku, przyszłość naszą powabną, czarującą. Jeszcze kilka miesięcy, a tobie, synowi mojemu i mnie życie miało się stać rajem.
— O! to marzenie... to marzenie!...
— To marzenie było... piękne... Henryku... lecz zbudzenie byłoby może bolesne.
— Co mówisz?
— Wiesz, jak silnie mój syn mnie kocha... wiesz, że niema miłości namiętnej bez zazdrości... prędzej lub później, z powodu miłości mojej dla ciebie, Henryku, byłby on stał się zazdrosny.
— On... on... zazdrosny względem mnie?
— Wierz sercu matki... ja się nie mylę.
— Ah! mężna i szlachetna aż do ostatniego tchnienia, i teraz jeszcze chciałabyś złagodzić mą boleść!
— Powiedz raczej... że jestem matką... aż do ostatniego tchnienia. Posłuchaj mnie jeszcze, Henryku. Połączywszy się z tobą, to skromne nazwisko, które mój syn chciał nad wszystkie inne wsławić... dlatego, że to nazwisko było moje, bo on wszystko do mnie tylko odnosił.
— Ah, tak jest... we wszystkich jego myślach, ty, Marjo, miałaś największy udział; niedawno jeszcze, w chwili, kiedy był bliski śmierci, wołał: moja matko!... jako ostatnie wezwanie o ratunek... i z temi także słowy: moja matko!... wstąpił na drogę swego chlubnego przeznaczenia.
— Mój przyjacielu, nie łudźmy się wcale... Jak wielką byłaby nasza zgryzota, gdyby w chwili naszego połączenia obawa wzbudzenia zazdrości mego syna, była mnie może od tego wstrzymała... a jednak, wyrzec się naszej miłości, to byłoby okropne... albo, myśl ta jest jeszcze straszniejszą, zazdrość Fryderyka byłaby się może zbudziła dopiero po naszem połączeniu. Cóżbyśmy wtedy zrobili? Coby się z nami stało?
— Nie... nie, Marjo... nie wierz temu... Fryderyk i mnie także kocha... a twojemu i mojemu szczęściu... onby się poświęcił...
— Poświęcił... dobrze, mój przyjacielu... onby się poświęcił... o, ja go znam; ani jedno słówko, ani jedna skarga nie byłaby wyszła z jego ust. Zawsze uprzejmy, zawrze tkliwy, smutnie byłby się do nas uśmiechał... i nieznacznie... powoli... widzielibyśmy go zstępującego do grobu.
— O! mój Boże!... to okropne... Biada mi! — mówił David głosem cichym i bolesnym. — Biada mi!
— Przeciwnie! szczęśliwy jesteś, Henryku... bo byłeś najszlachetniejszym z ludzi — zawołała Marja w natchnieniu, które jej gasnące rysy nadziemskim ożywiło wyrazem. — Szczęśliwy jesteś, Henryku, bo byłeś kochany.. o! namiętnie kochany, a temu prawemu sercu, które cię ubóstwiało, nie wycisnąłeś nigdy ani jednej łzy, nie sprawiłeś ani jednej chwili wstydu. Tak jest, Henryku... kochałam cię... bez wahania... bez walki... kochałam cię z dumą, z całym spokojem duszy... gdyż miłość moja dla ciebie obejmowała w sobie słodkie, święte uczucia obowiązku... Odwagi zatem, mój przyjacielu... niechaj cię wspomnienie Marji i Fryderyka Bastien, wspiera i pociesza...
— Co mówisz?... Fryderyka?... O! przynajmniej on mi pozostanie, on...
— Mój syn... nie przeżyje mnie.
— Fryderyk?
— Ja to czuję, tu... patrzaj, Henryku... tu, w sercu mojem, mówię ci, on umiera...
— Ależ przed chwilą dopiero... mówił mi Piotr, wychodząc z pokoju, w którym umieszczono to nieszczęśliwe dziecko, że jeszcze nie wszystka nadzieja stracona... Nie.. nie... i onby miał umrzeć, to byłoby zbyt okropne.
— Dlaczegóż to... Henryku?
— Wielki Boże! Ty, Marjo!... jego matka?... zadajesz mi takie pytanie
— Powiedziałam ci, mój przyjacielu... że w miłości macierzyńskiej są głębokie tajemnice... Uważałabym za okropne dla siebie nieszczęście, przeżyć mojego syna... Fryderyk równie mnie kocha, jak ja jego... Musi więc myśleć, jak ja... i myśli tak... on jest szczęśliwy, o! szczęśliwy, kiedy mnie nie przeżyje.
— Biada mi... Utracić oboje!...
— Marja i Fryderyk Bastien nie mogą być rozłączeni.. ani w tem, ani w przyszłem życiu, mój przyjacielu.
— Ah! jesteś bardzo szczęśliwa, Marjo... ty... i on...
— Henryku!... siły moje już są wyczerpane... zimno grobowe ogarnia mnie... daj mi twą rękę... twą ukochaną.. wierną... rękę.
David rzucił się na kolana przed łóżkiem młodej matki i, okrywając jej ręce łzami i pocałunkami, gorzko płakał.
Coraz słabszym głosem Marja mówiła dalej:
— Jeszcze mam ostatnie życzenie Henryku, które wypełnisz... jeżeli to być może... Bastien... wspomniał, że chciałby ten dom sprzedać... nie chciałabym, ażeby obcy ludzie zajęli to mieszkanie, gdzie upłynęło moje i syna mojego życie... bo życie moje poczyna się z dniem, w którym zostałam matką... Pan Dufour, twój najlepszy przyjaciel... mieszka tu w bliskości... Wszakże chciałeś tu kiedyś wrócić... i przy nim... osiąść, przyśpiesz tę chwilę. Henryku... w takiem sercu, jak jego, znajdziesz wielką pociechę.
— O! Marjo, dom ten będzie dla mnie przedmiotem pobożnej czci i poszanowania, lecz...
— Dziękuję ci, Henryku! o! dziękuję ci! ta myśl pociesza mnie. Jeszcze ostatnia prośba... nie chciałabym być rozłączoną z moim synem. Rozumiesz mnie?... nieprawdaż?
Gdy Marja wymówiła te słowa, usłyszano w sieni mocny łoskot.
Z trwogą i przerażeniem wołała Małgorzata na doktora.
Nagle otworzyły się drzwi do pokoju pani Bastien. Śmiertelnie blady, z twarzą zmienioną, ciągnąc za sobą prześcieradło jakby całun grobowy, wszedł Fryderyk, którego Małgorzata daremnie usiłowała wstrzymać.
Ostatnia iskra siły ducha, może instynkt synowski, sprowadziły tu młodzieńca, ażeby skonał przy swej matce.
David, który klęczał przed łóżkiem pani Bastien, porwał się przerażony z miejsca, jakby na widok jakiego widma.
— Matko, matko — rzekł Fryderyk zamierającym głosem, rzucając się na piersi Marji i chwytając ją w swe objęcia w chwili, kiedy doktór wbiegł za nim do pokoju.
— O! pójdź... moje dziecię... pójdź! — powiedział Marja osłabionym głosem, ściskając syna swego po raz ostatni — teraz... już... na wieki... jesteśmy z sobą...
Były to ostatnie słowa młodej matki.
Fryderyk i Marja oddali ducha w tym ostatnim uścisku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.