Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
David, ubrawszy się jak można było na prędce, poszedł drzwi otworzyć.
I ujrzał Fryderyka, bladego, z twarzą wyrażającą nadzwyczajne pomieszanie.
— Moje dziecię, cóż się stało?
— Ah! mój przyjacielu... jakie nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Wylew... o którym wczoraj mówiono w cegielni...
— Wylew... to okropne... ileż to klęsk, mój Boże! ile klęsk.
— Pójdź... pójdź, mój przyjacielu... z brzegu lasku naszego już wcale nie widać Doliny... jest to jezioro bez granic!
David i Fryderyk zeszli z pośpiechem; w salonie zastali już panią Bastien.
Małgorzata i ogrodnik narzekali i płakali z trwogi i przerażenia.
— Woda nas zaleje.
— Dom zostanie zniszczony — wołali oboje.
— A folwark w dolinie — mówiła pani Bastien z oczyma łzami zalanemi — te domy, stojące samotnie, może one już teraz zalane... ci nieszczęśliwi, którzy je zamieszkują zaskoczeni w nocy przez wodę, nie mogli może uciec.
— W takim razie, pani — rzekł David — należy przedewszystkiem zająć się mieszkańcami Doliny! Tu nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
— Ale woda jest już tylko o kilkanaście staj, panie David! — zawołała Małgorzata.
— I ciągle się podnosi — dodał Andrzej.
— Uspokójcie się — rzekł David. — Od czasu mojego przybycia zwiedziłem już i poznałem dość dobrze tutejsze okolice, ażeby być pewnym, że wylew nie dojdzie aż do tego domu, jego poziom zbyt jest wysoki. Nie obawiaj się pani niczego...
— Ale folwark w Dolinie! — zawołał Fryderyk.
— Wylew musiał dosięgnąć domu Jana Franciszka, dzierżawcy, to taki dobry, poczciwy człowiek — wtrąciła Marja. Jego żona, dzieci, wszyscy zgubieni.
— Gdzież leży ten folwark? — zapytał David.
— O pół mili od nas, także w dolinie. Widać go z brzegu naszego lasku, który panuje nad całą okolicą!... a przynajmniej powinnibyśmy go widzieć, jeżeli nie zalała go wezbrana rzeka.
— Pójdźmy, pani... pójdźmy — rzekł David — śpieszmy upewnić się o losie tych nieszczęśliwych.
W chwilę potem Fryderyk, matka jego, David, ogrodnik i Małgorzata patrzyli na brzeg lasu znacznie wyżej położonego od Doliny.
Co za widok!...
O ćwierć mili, i w odległości jak tylko oko sięgnąć mogło, z północy ku wschodowi widać tylko było ogromną przestrzeń żółtawej i mętnej wody, kończącej się na widnokręgu niebem obciążonem, ciemnemi chmurami pędzonemi przez zimny i przejmujący wiatr. Na zachodzie kraniec lasu Pont-Brillant był w połowie zalany a na Dolinie tylko gdzieniegdzie sterczały wierzchołki topoli, rozrzucone pośród tego nieruchomego bez granic morza.
To spustoszenie powolne, milczące jak grób, było jeszcze więcej przerażające, niż iskrzące się zniszczenie klęską pożaru.
Przez chwilę widzowie tej wielkiej klęski, zdjęci trwogą i boleścią, pozostali w milczeniu.
David pierwszy otrząsnął się z tego bezskutecznego smutku i rzekł do pani Bastien:
— Pani... powrócę tu za chwilę.
W kilka minut potem przybiegł z pośpiechem, niosąc z sobą wyborną perspektywę, której nieraz używał w podróżach swoich.
— Mgła nie pozwala mi dobrze widzieć zdaleka — rzekł David do Marji — w jakim kierunku leży ów folwark, o którym pani przed chwilą mówiła?
— W kierunku tamtych topól po lewej ręce, panie David.
Nauczyciel zwrócił swą perspektywę we wskazaną okolicę, przypatrywał się przez chwilę następnie zawołał:
— Ah! nieszczęśliwi!
— O nieba... oni pewnie zginęli — dodała Marja.
— Woda doszła już do połowy dachu — mówił David — stoją jeszcze na dachu i trzymają się komina, widzę tam mężczyznę, kobietę i troje dzieci.
— Mój Boże! — rzekła Marja, załamawszy ręce i rzucając się na kolana z oczyma wzniesionemi ku niebu... — Mój Boże! ratuj ich., zlituj się nad nimi.
David spokojny, milczący i poważny jak zwykle w chwili niebezpieczeństwa, uderzał dłonią w perspektywę i zdawał się namyślać; wszystkie oczy zwrócone były na niego. Nagle czoło jego rozjaśniło się, i z tą szybkością postanowienia i głosem uroczystym, które odznaczają człowieka stworzonego do rozkazywania, David powiedział do Marji:
— Pozwól mi, pani, ażebym tu wydał niektóre rozkazy... chwile są drogie.
— Będą one wykonane jak moje własne, panie David.
— Andrzeju — mówił dalej nauczyciel — zaprząż jak najprędzej konia do wozu.
— Dobrze, panie David.
— Na stawie, leżącym niedaleko od domu, widziałem czółno. Czy ono tam jeszcze jest?
— Jest, panie.
— Wszakże ono jest dosyć lekkie, ażeby je tu przywieźć na wozie?
— To, panie, rzecz najmniejsza.
— Ja i Fryderyk dopomożemy ci, ażeby je na wóz wsadzić... Zaprzęgaj tylko, my zaraz przyjdziemy za tobą.
Andrzej pobiegł z największym pośpiechem do stajni.
— Teraz, pani — rzekł David do Marji — każ przynieść kilka butelek wina i ze dwie lub trzy kołdry, zabierzemy je do czółna... gdyż ci nieszczęśliwi, jeżeli ich ocalimy, umierają zapewne z zimna i głodu. Chciej pani także kazać przyrządzić łóżka i rozpalić wielki ogień, ażeby za swojem przybyciem mogli tutaj znaleźć wszelką pomoc... Teraz, Fryderyku... pójdźmy na pomoc Andrzejowi... śpieszmy do stawu...
Podczas kiedy David z Fryderykiem w inną pobiegli stronę, pani Bastien i Małgorzata poszły wykonać rozkazy David’a.
Koń, śpiesznie zaprzężony do wózka, zawiózł Fryderyka i jego nauczyciela bezzwłocznie do stawu.
— Mój przyjacielu — rzekł do swego mistrza młodzieniec, którego oczy jaśniały ogniem niecierpliwości i zapału — wszakże my ocalimy tych nieszczęśliwych, nieprawdaż?
— Spodziewam się, mój synu... ale niebezpieczeństwo będzie wielkie... Przebywszy wody, znajdujące się za łożyskiem rzeki... dostaniemy się na jej prąd, a ten zapewne jest bardzo gwałtowny i silny.
— Przecież my się nie ulękniemy niebezpieczeństwa, mój przyjacielu!
— Trzeba je znać, ażeby je zwyciężyć, moje kochane dziecię... Teraz... powiedz — dodał David ze wzruszeniem — czy nie sądzisz, że narażając życie w sposób tak szlachetny, daleko godniej wynagrodzisz ten nieszczęśliwy czyn, który chciałeś popełnić, niż szukając bezużytecznej śmierci w samobójstwie...
Serdeczny uścisk Fryderyka przekonał David’a, że został zrozumianym.
W tej chwili wózek ich, zmierzając do stawu, przejeżdżał drogę ku folwarkowi.
Tąż samą drogą pędził właśnie żandarm w największym galopie.
— Czy woda ciągle jeszcze przybiera? — zapytał David żołnierza, zatrzymawszy go skinieniem dłoni.
— Rzeka ciągle przybiera, panie — odpowiedział żandarm, dyszący z utrudzenia — wszystkie groble i tamy zostały przerwane... trzydzieści stóp wody jest na Dolinie... droga do Pont-Brillant zalana... jedyny statek, który miano do ratunku, zatopił się przed chwilą z ludźmi, którzy się na nim znajdowali. Wszyscy zginęli co do jednego. Teraz śpieszę do zamku o pomoc i o statki spacerowe.
I żołnierz ruszył dalej, uderzając ostrogami swego wierzchowca, pokrytego pianą i potem.
— O!... — zawołał Fryderyk w uniesieniu — my przybędziemy jeszcze przed ludźmi zamkowymi, my!...
— Widzisz tedy, moje dziecię, że zazdrość ma swą dobrą stronę — rzekł David, przenikając skrytą myśl Fryderyka.
Wózek wkrótce stanął u stawu. Andrzej, Fryderyk i David z łatwością włożyli na niego lekkie czółno; będąc zajęty tą pracą, David, z przezornością, która go nigdy nie odstępowała, obejrzał jak najtroskliwiej cały statek i wiosła.
— Andrzeju — rzekł do ogrodnika — czy masz przy sobie nóż?
— Mam, panie.
— Podaj mi go; teraz, ty, Fryderyku, wróć się ku domowi z Andrzejem; popędzajcie ile tylko można waszego konia, gdyż woda podnosi się z każdą chwilą... i może pochłonąć tych nieszczęśliwych, którzy czekają ratunku.
— A ty, mój przyjacielu?...
— Ja widzę tutaj młode dębczaki; utnę ich kilka, ażeby niemi zastąpić dawne podstawki pod wiosła; tamte już są zmurszałe, a świeże drzewo jest nierównie mocniejsze... Śpieszcie się, śpieszcie, ja was wkrótce dogonię.
Wózek odjechał; stary koń folwarczny zacięty biczem, i czając dom, jak się mówi, ruszył silnym kłusem. David wybrał sobie potrzebne drzewo, i dopędził wkrótce wózek, za którym postępował pieszo razem z Fryderykiem dla nieobciążenia konia. Idąc, przyrządzał podstawki, a Fryderyk ze zdziwieniem spoglądał na niego.
— Ty o wszystkiem myślisz, mój przyjacielu — powiedział do David‘a.
— Moje kochane dziecię, w podróży mej do wielkich jezior w Ameryce, byłem niestety świadkiem okropnego wylewu; pomagał Indjanom kilkakrotnie w ratowaniu tonących, i przekonałem się wtedy, że niektóre małe napozór ostrożności chronią nieraz od większych nieszczęść. Dlatego to przyrządzam trzy pary podstawek na przypadek potrzeby... zdarzyć się bowiem może, że jedne i drugie nam się połamią; a przysłowie mówi: Złamała się podstawka... przepadło wiosło...
— To prawda, bo kiedy wiosło nie ma silnego punktu oparcia, to jest niemal bezużytecznem. A co tu robić pośród prądu z jednem tylko wiosłem? To najoczywistsza zguba...
— Masz słuszność, mój przyjacielu.
— Trzeba się więc przygotować do silnego robienia wiosłem; zresztą spotykamy w drodze drzewa, płynące wodą, urwiska ziemi, lub inne przeszkody mogące gwałtownie wstrząsnąć naszym statkiem i wiosłami, a nawet je połamać. Czy niema więcej wioseł w zapasie?
— Jest jeszcze jedno w domu.
— Zabierzemy je zatem, gdyż w braku jednego wiosła, ocalenie tych nieszczęśliwych mogłoby się stać niepodobnem i być naszą zgubą... Wszakże umiesz robić wiosłem... nieprawdaż?
— Umiem, mój przyjacielu, było dla mnie jedną z największych przyjemności wożenie mojej matki na stawie.
— Ty więc będziesz przy wiosłach; ja usiądę u steru i kierować będę statkiem za pomocą bosaka. Zalecam ci tutaj, mój synu, rzecz ważną, której przy naszej pracy nie będę ci już miał czasu powtarzać, ażebyś wioseł ani na chwilę nie opuszczał w wodzie. Po każdem poruszeniu, podnoś je horyzontalnie... inaczej bowiem mogłyby się zaplątać lub połamać na jednej z licznych przeszkód, znajdujących się pod wodą, które czynią tak trudnem żeglowanie w miejscach zalanych wodą.
— Nie zapomnę o tem, mój przyjacielu, bądź zupełnie spokojny — odpowiedział Fryderyk, w którym doświadczenie i zimna krew David’a budziły nieograniczone zaufanie.
W chwili, kiedy wóz zbliżył się do domu, David i Fryderyk spotkali kilkunastu włościan smutnych i zapłakanych, pędzących przed sobą swoje bydło i prowadzących wozy, naładowane sprzętami, narzędziami gospodarskiemi, pościelą, odzieżą, beczkami, workami ze zbożem, zabranemi z pośpiechem przed ścigającemi ich bałwanami powodzi.
Kobiety niosły dzieci przy piersiach, lub dźwigały na plecach małych chłopców i dziewczęta, gdy tymczasem mężczyźni uganiali się za przestraszonem i uciekającem bydłem.
— Czy woda ciągle jeszcze przybiera, moi kochani? — zapytał David, nie zatrzymując się wcale i postępując razem z nimi.
— Niestety! panie, powódź coraz bardziej wzrasta, most w Blemur został przed chwilą zerwany — odpowiedział jeden z wieśniaków.
— We wsi było już cztery stopy wody, kiedyśmy ją opuszczali — dodał drugi.
— Owe wielkie szychty drzewa, leżące pod Saint-Pierre, także zostały zabrane i już płyną naszą doliną — rzekł inny.
— Lecą one z niesłychaną siłą, rozbiły przecież dwie wielkie barki, na których rybacy z Loary chcieli ratować naszych.
— Wszyscy ci poczciwi ludzie potonęli — zawołał inny świadek tego nieszczęścia — bo Loara przy największej nawet wodzie ani w połowie nie płynie tak szybko jak prąd dzisiejszego wezbrania.
— A tamci, nieszczęśliwi... — rzekł Fryderyk do David‘a, drżąc z niecierpliwości — czy my tylko przybędziemy na czas, mój Boże! O gdyby nas uprzedzili ludzie zamkowi...
Tu wóz stanął już przed domem; podczas kiedy wkładano do czółna żywność i kołdry, David zażądał od Andrzeja toporka i poszedł wybrać długą tykę jesionową, mającą około dziesięciu stóp długości, lekką i giętką, do której przybił mocno hak żelazny, używany przy studni, a tym sposobem urządził sobie naprędce bosak mogący mu posłużyć już to do odpychania czółna od rozmaitych napotkać się mogących przeszkód, już też do utrzymania go w równowadze na dachach zatopionych domów; również zabrano do czółna długą linkę od studni i dwie czy trzy lekkie deski, mocno związane, mogące w ostateczności posłużyć także do ratunku.
David zajmował się temi szczegółami tak rozważnie, że pani Bastion i jej syn nie mogli wyjść z podziwu. Kiedy już wszystko było gotowe, David rzucił jeszcze raz uważnem okiem na każdy przedmiot i rzekł do Andrzeja.
— Jedź teraz jak najprędzej na brzeg wody; my z Fryderykiem dogonimy ciebie, tam dopomożesz nam złożyć czółno i spuścić je na wodę.
Wózek jadąc brzegiem lasku gdzie pozostali David, Fryderyk i matka jego, udał się w okolicę zalaną wodą, którą już widać było zdaleka. Ponieważ spadzistość była dosyć znaczna, przeto i koń puścił się sporym kłusem.
Podczas kiedy wóz się oddalał, David wziął jeszcze raz perspektywę, którą pozostawił w lasku na ławce i poszukał folwarku. Woda znajdowała się już tylko o dwie stopy od wierzchołka dachu, na którym chroniła się jeszcze cała familja dzierżawcy.
David położył perspektywę na ławce i uroczystym głosem rzekł do Fryderyka:
— Moje dziecię, uściskaj twą matkę... i chodźmy... czas nagli...
Dreszcz przebiegł wszystkie członki Marji i okryła się śmiertelną bladością.
Przez chwilę okropna walka toczyła się w duszy młodej niewiasty, pomiędzy głosem obowiązku, nakazującym dozwolenie Fryderykowi spełnienia czynu szlachetnego z narażeniem własnego życia, a głosem krwi radzącym jej uchylenia go od narażania się na niebezpieczeństwo śmierci; walka ta była tak ciężka, że Fryderyk, który oka nie spuścił ze swej matki, widział ją upadającą już... pod obawą utracenia syna w chwili, kiedy go dopiero odzyskała tak godnym siebie.
Dlatego też Marja, ściskając Fryderyka w swoich objęciach, jakgdyby chciała przeszkodzić jego oddaleniu, zawołała bolesnym głosem:
— Nie... nie... ja nie chcę...
— Moja matko — rzekł do niej Fryderyk z cicha — chciałem go zabić... a tam... są ludzie, których mogę wyrwać od śmierci.
Marja dowiodła teraz bohaterskiej odwagi.
— Więc dobrze... moje dziecię... pójdź — rzekła do niego.
I postąpiła kilka kroków, jak gdyby i ona chciała udać się za statkiem.
— Pani!... — zawołał David, odgadując jej postanowienie — to być nie może.
— Panie David, ja nie opuszczę mego syna!
— Moja matko!...
— Gdzie ty pójdziesz... tam i ja pójdę...
— Pani — odezwał się David — czółno może unieść najwięcej pięć osób... Mamy ocalić jednego mężczyznę, kobietę i troje dzieci; towarzyszyć nam w czółnie... jest to zniewolić nas do pozostawienia nad przepaścią na śmierć niechybną... ojca, matki lub dzieci!
Na te słowa, na które trudno było coś odpowiedzieć, pani Bastien rzekła do swego syna:
— Idź więc tam, moje dziecię...
Matka i syn złączyli łzy swoje i pocałunki w ostatnim serdecznym uścisku.
Fryderyk, pożegnawszy się z matką, spostrzegł David‘a, który mimo mocy swego charakteru, był widocznie rozrzewniony i łzy ocierał.
— Matko — rzekł Fryderyk, pokazując jej wzrokiem swego przyjaciela — a on?
— Ocal pan jego ciało, jakeś ocalił duszę jego — zawołała młoda niewiasta, przyciskając David‘a konwulsyjnie do drżących piersi swoich... — Powróć mi go pan.. albo umrę, jeżeli go nie odzyskam.
David był godny czystych i świętych uścisków młodej matki, która z żalem widziała swego syna, udającego się na tak niebezpieczną wyprawę.
Nakoniec wziąwszy Fryderyka za rękę, pobiegł z nim za wozem; obaj rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na panią Bastien, która straciwszy resztę sił, upadła bez przytomności na ławkę, stojącą na brzegu lasku.
Kiedy ta chwilowa słabość przeminęła, Marja podniosła się i niespokojnym wzrokiem śledziła dalsze kroki swego syna i David’a, dopóki nie zniknęli zupełnie w oddaleniu.